Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
- Autor: Andrzej Strug
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug
Kolega Szabłowski już od dawna śmiał się szyderczo:
— Jakież to szczęście dla kolorytu narodowego, że nie wyginęli jeszcze wszyscy romantycy! Co za bogaty temat dla poetów! Nudziło im się biedakom w naszych kupieckich, trzeźwych czasach i nie chciały ich już czytać zblazowane panny... Ale nareszcie mają towarzysza Marka! Opiszą cię, Marku, bądź pewien, że cię uwiecznią! Dla mnie i dla socjalizmu to zamknięta kraina — i jakże ja się z tego cieszę! Poezja! Kiedy słyszę słowo „poezja” — widzę dorodną pannicę-lenia, która wśród roboczego dnia, o ścianę od wyjącej krzywdy, rozwalona na kanapie, śmie sądzić o tobie, Marku, wraz ze swoim poetą, przewracając ozdobne kartki wypieszczoną dłonią. Każdy poeta pisze o wszystkim, ale każdy tworzy tylko dla niej jednej: i o blaskach, i o woniach, i o uściskach — a dla odmiany i o rewolucji. Biedny, naiwny człowieku, przyjdzie i na ciebie moda. Ty cały jesteś wyjęty z pisanego dramatu. Co ty robisz w tej całej rewolucji? Poeta i ta jego panna powiedzą, że tworzysz piękno rewolucji, że ty okupujesz jej grube, wstrętne objawy, ale przecie ty naprawdę chcesz być użytecznym! Chcesz służyć ludowi. Ha-ha!... Ale lud nie czyta poetów, lud jest taki głodny, chciwy chleba, że nie pozna się z tego głodu na twojej „honorowej” racji stanu i wróci zawsze do nas, którzyśmy z jego nędzy się urodzili... z tej, niestety, tak prozaicznej, polskiej nędzy...
Marek śmiał się do rozpuku.
— Tak, to bardzo zabawne — rzekł Szabłowski, patrząc w okno.
Właściwie, miał on już zupełnie dosyć tej całej rozmowy. Nie miał żadnej ochoty do złośliwości. Chciał jakoś polubownie dojechać z przyjacielem do jego stacji. Ale ten śmiech, udany czy nie udany, kolnął go jak ostrogą. Spojrzał ponuro i spytał:
— Z czego się śmiejesz?
— Z ciebie i z twojej nieśmiertelnej trzeźwości. A śmieję się dlatego tylko, że nie mogę nad nią zapłakać. To zgroza! Zaiste, w tych naszych szybko mijających czasach okropnością jest to wasze rozumne, ostrożne czekanie.
— To nasze „czekanie”, jak ty mówisz, zdusi carat, a nie wasza armia bojowców z ich całym bohaterstwem, godnym zaiste lepszej sprawy...
— Pozwól im samym wybierać sobie sprawę. Bądź już tak łaskaw!
— Wolno mi o tym mieć niepodległe zdanie. Szanuję ofiarę z krwi i życia, ale mówię otwarcie: szkoda, bo na marne! Nie wolno rozumować: „Giną za to, a więc się nie mylą”. Mnie nie zastraszą piękne symbole i romantyczne kawałki. Walka proletariatu ma inną, nową poezję i swoje nowe piękno — i nigdy tego nie zrozumie twoja partia, ani ty, mickiewiczowski uczniu, dzielny, piękny grottgerowski typie!...
Marek zerwał się na te komplimenty.
— Słuchaj, Szablon! To nowe piękno każdy z nas czuje. Ale tego nowego piękna nie było w waszej plugawej odezwie o Grzybowie. Pierwszy nasz krok! Kiedy lud po raz pierwszy nie był niewolnikiem!...
...Nie — powiedz szczerze, jak człowiek, powiedz tylko dla mnie jednego, przyznaj się, nie wstyd ci tego? Teraz — nie chciałbyś, żeby tej hańby nie było?
Szabłowski spojrzał na kolegę smutnym spojrzeniem, milczał przez chwilę i rzekł:
— Dojeżdżamy do twojej stacji. Zaraz się rozejdziemy i kto wie, czy się kiedy spotkamy. Może nigdzie, może na katordze. Łatwo ci zginąć. Chciałbym się z tobą rozstać po ludzku. Chciałbym nic nie odpowiedzieć na twoje pytanie. Ale tak nie można — nie mogę przed tobą kłamać. Zaraz wysiadasz (pociąg kołatał się już po zwrotnicach), więc nie będę ci opowiadał moich wrażeń z Grzybowa. I ja tam byłem — z ciekawości. A to, co o tym myślę, wiesz, bo ja pisałem „plugawą” odezwę i, jak mnie tu widzisz żywego, nie wstydzę się tego w moim sumieniu.
Pociąg zajechał, zatrzymał się. Był to maleńki przystanek w szczerym polu. Marek szukał czegoś po peronie, a zobaczywszy to, czego mu było potrzeba, zabrał swoje walizki i ostrożnie schodził ze stopni wagonu. Kolega stanął w oknie wagonu i patrzył za nim, jak szedł, z wysiłkiem dźwigając. Widział, jak rozmawiał z jakimś chłopem za stacyjką, jak wsiadał do furmanki i pojechał wzdłuż kolei polną drożyną, którą tylko niski płotek oddzielał od stojącego pociągu. Marek nie obejrzał się ani razu.
Wózek chłopski trząsł się i pochylał w jedną i w drugą stronę po głębokich koleinach zapuszczonej drożyny. Marek pilnował swoich pakunków, szczególniej jednego saczka, ale nie mógł go jakoś umieścić.
— Poskąpiliście słomy. Mnie to wszystko jedno, ale jest tu jedna sztuka, co lubi miękko. Jedźcie noga za nogą!
Chłopu zaświeciły się oczy.
— Niech towarzysz da mi torbeczkę, ja poniosę na nogach, a wy się wieźcie sami. Niedaleko, dwie mile.
— Lepiej by się gdzie obejrzeć za wiązczyną słomy. Chciałbym z wami pogadać przez drogę. Dawnośmy się nie widzieli.
— Łaska boska, że ja was jeszcze widzę na moje oczy. Był u nas towarzysz Łoś, powiadali, że was w zimie przycapili i że pójdziecie na zgubę. Jużeśmy was odżałowali. Ano, widać, nie była prawda. Bogu dziękować.
— Było trochę prawdy. Wydostałem się jakoś. Co tu u was słychać?
— Cicho. Jeszcze naród ze zimy nie odmarzł. Chodzilim koło strajku na zwiesnę40, ale bibuła, odezwy nie przyszły w czas. Pan z Mogilna, pan z Koźlego i dzierżawca ze Szlamowców sami postąpili, ale w hrabskich dobrach zapowiedzieli we wszystkich folwarkach, że — jak tylko co — won ze służby. Agituje się, żeby we żniwa. To jest czas najlepszy.
— Kto tu u was bywał przez ten czas?
— Przyjechał raz towarzysz Łoś, był jakisi Skwarek, a teraz jest na dwa powiaty nowy, Tomasz.
— Nie słyszałem. Jaki on jest?
— Już stary. Siwy. Głos ma na wiecu, jak ta trąba. Gada, jak lepiej nie trzeba, tylko za dużo ludziom wymyśla i wypomina. To musi nie jest jenteligent.
— To stary robociarz, zasłużony w partii...
— To to jest — ale sklął nas wszystkich za ten strajk, co go nie było, choć my nie byli winni. Powiada, że chłop, jak zechce, to i bez bibuły wszystko spotrafi41. A po drugie — naszych on nie lubi. Przychodził i też się rozporządza. Ale mu powiedziałem, że do tych spraw jemu nic, bo my wiemy kogo słuchać. Zapowiadał, że jak choć jeden monopol będzie ruszony, to on nas ogłosi za bandytów. A ja na to: jak mnie każą, to ja i was, towarzyszu, ruszę...
— To było już niepotrzebne.
— Ja widzę, że taki, jak on, jest całkiem niepotrzebny.
— A nasze chłopy co robią?
— Cni nam się i tyle. Kazali czekać, to czekamy...
— Tylu was jest, co i było za mnie?
— Jest nowych drugie tyle, a insi są na widoku.
— Jacy? Wszyscy za nich poręczycie?
— Jeden w drugiego, co tylko jest porządniejszego. Znamy ich od maleńkości. Prócz dwu, wszystko wysłużone sołdaty.
— I cni wam się bardzo bez roboty?...
— Każdy przepytuje, mało że nie codzień, kiedy będzie ten czas... Cni się galanto...
— Ej, towarzyszu, jeszcze trochę czas na tę wielką wojnę, jakoś się na to nie zbiera, ale nie bywa nic wielkiego, jak się od małego nie zacznie. Już nam tak sądzono, żebyśmy i na tej małej wojnie głowę dali. Gotowi są wasi?
— Każdy gotów.
— Tak się mówi, gotów. Ale jak mu się powie — jutro pójdziesz i to a to zrobisz, a pojutrze przyjdą po ciebie i na stryk. Albo złapią przy robocie. Niejeden powie w takiej okazji: nie chcę. Różne są gotowości...
— Zgrzeszyłbym, jakbym obiecował, że się żaden śmierci nie boi, albo choćby ja. Po mojemu grzych się tak całkiem śmierci nie bać. Ale jest bojenie i bojenie... Z naszych żaden się nie cofnie, jak każą pójść.
— A na przepadłe? Jak to będzie zawczasu zapowiedziane, bez żadnego utajenia? Prosto na śmierć?
— Jak partia rozkaże. My po to, żeby słuchać, a niech partia uczciwie myśli. Każdy pójdzie spokojny, jak będzie wiedział, że tak potrzeba. I to jeszcze: nasi wolą, żeby ich nie namawiać, nie tłumaczyć, na rozum nie zostawiać — iść albo nie iść z dobrawoli, czy tam na ochotnika, jak to się robiło. Najlepiej nasz chłop idzie na rozkazanie. To znaczy, że musi wierzyć w tę partię, jak w Pana Boga... Taka wiara to grunt.
— Wiara wiarą, a rozumieć trzeba przede wszystkim.
— Naród jest ciemny, mało tam u nas rozumienia na politykę. Trudno piszą po naszych gazetkach, a tu ledwie, ledwie który czyta się nie jąkający42.
Chłop wyskoczył z wózka i zabrał z dworskiego pola, którego brzegiem jechali, jedną, drugą i trzecią kuczkę schnącej koniczyny, zwalił na wózek i mościł siedzenie.
— Teraz będzie dobrze i wam, i tej delikatnej torbeczce. Wdusi się ją we środek, nic nie będzie widać.
— Jakże ona na kradzionym wysiedzi?
— Niech się i pan hrabia do tej rzeczy przyczyni. Nie kradzione, bo dla partii.
— A wasze konie to zjedzą.
— One też teraz partyjne. Wieziem broń i municję. Dużoście tego przywieźli?
— Tyle, co będzie trzeba.
Chłop milczał przez jakiś czas, potem gadał do koni, potem o urodzajach, wreszcie obrócił się do Marka i rzekł, nie patrząc, a batem prał raz po razu po przydrożnych badylach.
— Nie pytałem się was o nic i nie pytam. Wasza rzecz. Ale jak tu ma być co takiego — to, zanim rzecz będzie wiadoma u nas w Sierbienicach, lepiej pogadajcie ze mną zawczasu. Ja nie przez ciekawość.
— Gadać o czym jeszcze nie mam, a jak będzie trza, to z wami najpierwszym się naradzę. To będzie jeszcze za jakiś czas, a tymczasem wiozę różne rzeczy na skład w spokojne miejsce, a za mną przywiozą więcej...
— Przechować u nas można, co ino wlezie. U nas każda rzecz pewna, choćby ta armata. Ano, jak trza, to trza... A my myślelim, co się to zacznie...
— Co?
— Robota, ruch...
— Roboty wam nie brak: macie strajk we żniwa, macie co niemiara ludzi ciemnych do obrabiania, będziecie mieli ważny skład do przypilnowania, macie gminy do wyprzątnięcia z łajdaków. Czego wam się zachciewa? To jeszcze mało?
— Ano, roboty rzetelnej nie ma. Co z tego wszystkiego, kiedy najważniejsze się nie robi? Jest broń, są ludzie zdrowe, jak te konie, i z ochotą, a tu u nas precz cicho. Chłopcy się rwą. Jak kazali, tak robię i na nic nie pozwalam, ale jak wy chcecie i partia tego chce, żeby tu było cicho, to każcie im zaraz dzisiaj broń mnie oddać, bo mnie samego nie posłuchają. Bez tego pójdą samowolnie. Tak jest.
Marka nie bardzo zajmowało to gadanie, bo wiedział z góry, że wszędzie po wsiach usłyszy te same skargi. Wiedział, że będzie musiał ludzi przekonywać, uspokajać i karcić za różne wykroczenia, które bez wątpienia się wydadzą na miejscu. Odkładał to do swojego czasu, na jutro, kiedy zbierze wszystkich. Chłop gadał z przestankami, ale nie przestawał wyrzekać i w chytro-prosty sposób agitował Marka w kierunku swoich chęci.
— Bodaj dla tego samego, żeby spokojnie wysiedziały, trzaby trochę popuścić. Niechby ta byle co... Strażników postraszyć i te rewolwery im poodbierać, naczelnikowi dać „odpusk”, bo ladaco, monopol jeden, drugi podebrać, a już ja bym przypilnował, żeby co do grosza do partii doszło. Po cichu by się zrobiło, a każda taka rzecz, to dla naszego chłopa ulga i dla partii pożytek...
Droga weszła w głębokie jary, poobrastane berberysem, tarniną. Skała wapienna wyłaziła z oberwanych spadzistości, a wielkie osty, rumianki i dzikie zielsko porastało bujnie. Zewsząd sączyły się czyste, drobne źródełka i wsiąkały w ziemię. W takich miejscach stały, jak klomby w ogrodzie, wielkie kępy końskiego szczawiu, podbiału i tataraku, o grubych, widlastych dudach. Pachniało miętą, miodem, soczystą zieleniną.
Czar dawno niewidzianych pól, wolnego nieba upajał Marka. Mocny zapach ziół przypominał coś bardzo dawnego. I znowu uderzyła mu prosto w serce gorąca radość życia. Zapomniał o wszystkim, co było złe, marne, niemiłe. Wyzionął ze siebie resztę zgniłego więziennego powietrza i trupiej, przedśmiertnej mądrości.
Jasny, pogodny dzień na wolnym świecie stał mu się jak gdyby obrazem szczęśliwego życia. Sądzono mu spędzić jeszcze dzień — nie zaglądał dalej i nie chciał wiedzieć. Niechże będzie ten dzień wolny, bujny, nieopatrzny! Niech będzie radosny, mężny, ofiarny! Piękny i młodzieńczy, jak ten letni poranek.
Zmalały wszelkie powszedniości, kłopoty dręczące, zadawnione troski. Oddalił się, znikł, poszedł w świat, jak i jego pociąg, ów ukochany, nienawistny przyjaciel. Został na całym świecie jakby sam na sam z tym wiozącym go chłopem i przepełniła mu się dusza ogromnym, nienasyconym ukochaniem.
Lubił zawsze dzielną, tęgą postać Orawca, jego uczciwą gębę i prosto patrzące siwe oczy. Kiedy z nim był, kiedy na niego patrzał, najmocniej wierzył we wszystko, w co wierzył
Uwagi (0)