Darmowe ebooki » Powieść » Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 32
Idź do strony:
palce. Chwytaj nić! Pilnuj się! Staraj się! Trzymaj się! Pan majster patrzy.

Patrzy na nią pan majster. Popatrzył jeszcze i kiwnął. Poszła. Któż się kiedy oparł majstrowi? Był to gruby, mocny Niemiec. Zazdrościły jej inne, a ona się tylko bała, jak zawsze.

Puszcza starowina ręce, chwyta palcami, poprawia, reguluje, przykręca, pogląda bystro tam, gdzie biegnie cienka nić, uważa, byleby nie zerwać, byleby nie zepsuć. Czepiła się czegoś i jeszcze się czegoś trzyma w obłąkaniu. Trzyma się za tę cienką nić. Może się jej urwie lada chwila i stara zamrze na miejscu przy tej swojej robocie. Może utrzyma w sprawności swój warsztat i będzie tak przędła jeszcze przez długie lata, w szpitalu fabrycznym, w przytułku dla obłąkanych, w areszcie miejskim i wszędzie, gdzie nią los rzuci, właśnie jak przystało czynić obłąkanemu człowiekowi w tym bawełnianym królestwie, w tym mieście Łodzi.

 

Tysiąc postaci i tysiąc znaczeń ma stare ludzkie słowo — szczęście. Szczęśliwy, kto bodaj na moment uchwycił dla siebie choćby jeden jaki pozór — bodaj jaki mały, śmieszny promyczek z tego dalekiego słońca. Miała swoją godzinę szczęścia i stara Cywikowa. Jakże uprzykrzyła się Panu Bogu swoimi podziękowaniami — bardziej niż błaganiem o litość i zmiłowanie przez całe długie, niemiłosierne życie. Ta jej wdzięczność nie miała granic i pomiarkowania. Przyszła bowiem radość na samym schyłku żywota, przeklętego od urodzenia. Po piekielnych, nieprzerwanych udręczeniach, po żelaznych próbach, przyszedł już w starości czas łaskawy i nie do wiary łaskawy. Doświadcza i próbuje człowieka Pan Bóg w niedocieczonej swojej dobroci i nagradza hojnie ponad wszelkie ludzkie spodziewanie.

Trudno się przyzwyczaić do dobrego. Jak kogo życie pierze od dziecka i nie daje ani chwili wytchnienia, skuli się w człowieku, zeschnie i odpadnie na zawsze wszelka nadzieja i wszelkie pojęcie o tym, że może być kiedyś inaczej. Jak kto patrzy wkoło siebie przez długie lata i nie dojrzy nic prócz nędzy i krzywdy, temu ciężko na starość wezwyczaić się do szczęścia, które przyleci nagle i odmieni wszystko od razu.

Ale zanim nadeszło to szczęście...

Jeszcze nie spłacili długu, zaciągniętego na wesele, kiedy Cywik położył się i pół roku przeleżał na piersi. Ona chodziła do roboty, póki mogła — urodziła to pierwsze dziecko u obcych, gdzie mieszkała kątem. Tu już się czepiła na dobre nędza. Jak ten wściekły pies, chwyciła się zębami i trzymała, i targała, i kawałami darła w zacieczeniu. Cywik wstawał ze słabości, chodził do roboty parę miesięcy, kładł się znowu, było mu gorzej, lepiej, umierał, ożywał. Drugie dziecko, trzecie, czwarte... Nareszcie umarł na dobre. Została wdową z czworgiem w tym mieście Łodzi. Jak wyżyła? Jak sobie radziła? Któż zdoła wiedzieć.

Jest to jedna z wielkich tajemnic życia, przed którymi się staje w bezradności. Podziw, zgroza i na tym koniec. Można ubolewać, pomstować, załamywać ręce, zaciskać pięści. Można podziwiać siły żywotne rasy proletariackiej — niepodobna wynaleźć, skąd ona te siły bierze. Można pogardzać tłumem, który znosi to wszystko i nie morduje bogatych, nie puszcza z dymem całej kultury. Wszystko można, tylko zrozumieć tych rzeczy nie można. Tą tajemnicą stoi świat.

Ona, jak kamień węgielny, jest wmurowana w fundamenty gmachów fabrycznych, banków, pałaców, kościołów. Na niej to wznosi się potęga państw, szczęście rodzinne, cnoty kulturalne i wszelki postęp, i wszelkie piękno. Jest twarda, jak skała. Nie ugryzie jej żadna metoda, chodzi koło niej strapiony filozof-społecznik, zaduma się i zacznie kwilić poeta. Oprzędły ją wokoło marzenia utopistów, religie otoczyły twardą skorupą dogmatu, oblepiły ją niezliczone warstwy zadrukowanego papieru — ale gdzieś tam, na dnie dusz czy w głębi ziemi istnieje jej nagie, jak prawda, okropne i niepojęte jądro.

Gdzieś tam w jutrzejszym dniu, czy w następnym stuleciu kryje się moment, kiedy wynurzy się ono z za widnokręgu wszelkich spraw ludzkich, podniesie się i zawiśnie nad ziemią, jaśniejsze od słońca, i zaznaczy — drugi dzień stworzenia.

Padną sobie w objęcia tłumy narodów, niepojęte braterstwo odmieni postać świata i legnie wilk koło jagnięcia. Stanie świat w ogniu zniszczenia, czerwone od krwi będą płynęły rzeki i zabarwią się purpurą niezmierzone i niezgłębione morza.

Co kto woli.

Ta tajemnicza potęga kazała Cywikowej żyć, pracować, dbać o dzieci; ona pilnowała, żeby nie spoczęła ani na chwalę w ciągu dnia i nie dosypiała nocy; dbała o to, żeby nigdy nie spoczęła jej głowa, i żeby nawet jej sny były pełne nieszczęścia. Ona dała jej genialne zdolności w wygrzebywaniu ze śmietników zarobku resztek i ochłapów, na które łakomi są tylko ci, co umierają z głodu. Ona wmówiła w nią, że głód jest rzeczą naturalną, że łachmany są odzieżą, że w zimie powinno się kostnieć od zimna, a latem dusić z gorąca na poddaszach pod blachą, że każdy ma ją prawo wyzyskać, skrzywdzić, obrazić, że — i tak dalej, i tak dalej... Ona wreszcie lepiej od księdza i od policjanta przestrzegała, żeby Cywikowa zachowała w tych okolicznościach uczciwość — nie wyciągała ręki po cudze, nie zazdrościła zbyt widocznie i nie skarżyła się za głośno.

Tak dokonał się cud, że wyżyła. Dzieci były wiecznie głodne, wiecznie chore. Zielone na twarzy, całe w krostach, na krzywych nogach, z naiwnym zapytaniem w zaropiałych oczach: — a i po cóż to wszystko? Dzieci żyły, póki mogły. Umierały po kolei co rok, co dwa, opłakiwała je matka i zapożyczała się na pogrzeby. Został tylko Stasiek, chorowity i niemrawy, jak reszta rodzeństwa. Do piętnastu lat był mały i mało mówił. Oddała go matka do fabryki na naukę przez jakąś protekcję, uczył się pilnie i nic nie zarabiał przez trzy lata, a jeść potrzebował, bo pracował. Stara już nie miała zdrowia, już goniła resztkami, a żyła z tego nadprzyrodzonego źródła siły, co to już czerpie z niczego i jest zaprzeczeniem fizjologii, nauki o energii i wielu jeszcze innych prawd ustalonych. Powinna była bowiem dawno już umrzeć z wyczerpania sił, a przedtym zwariować z wyczerpania cierpliwości. Higienista ma prawo z całą surowością zapytać się: jak ośmielasz się żyć wbrew nauce? Psychiatra nazwałby sprawność jej umysłu obłędem takim lub owakim, a specjalista od wymierzania dopływów i rozchodów energii, zliczywszy z jednej strony potworne prace takiej osoby, a z drugiej ilość kartofli, czarnego chleba, łez, poniżeń i krzywd, które były jej pokarmem — orzekłby, że Cywikowa jest naukowym absurdem i że Cywikowa całkiem nie istnieje.

Tak tedy pozostaną na długo jeszcze niewyjaśnione pierwiastki, składające się na pewne zjawiska, czy nędze społeczne, które...

Mniejsza jednak o to, albowiem nie wykładamy tu arkanów mistyki życia społecznego.

 

Była to puszka z lanego żelaza w futerale z żółtej skóry.

Cywikowa, wtajemniczona przez syna, przechowywała ją u swojej starej przyjaciółki, która, dzięki możnej protekcji, siedziała już od dziesięciu lat na dożywociu w przytułku dla kalek z fundacji jakiejś firmy łódzkiej. Tam było bezpiecznie. Któż mógł podejrzewać o podobne rzeczy starych dziadów i schorowane babska z przytułku, lub też siostry miłosierdzia, które tam rządziły. Babina trzymała pocisk zwyczajnie w głowach łóżka pod siennikiem. Trudno to wyjaśnić, dlaczego zgodziła się ona przyjąć rzecz tak niebezpieczną. Dość, że wzięła i była z tego dumną. Tak dumną, że musiała pochwalić się tym przed sąsiadkami z lewej i z prawej strony. Nowina, szeptana po nocach, szła od baby do baby, przedostała się na oddział męski, a raczej dziadowski. Wiedziała o niej służba, kucharki — wszyscy. Ale tajemnica pozostała tajemnicą i nie wyszła poza obrąb przytułku. Nie było tam uświadomionych rewolucjonistów, jeno bezzębne, zidiociałe dziadygi i rozsypujące się baby, ale za owych czasów pyłki rewolucji unosiły się w powietrzu i trafiały za wiatrem tam, gdzie ich nie posiał, zarażając ludzi najnieposzlakowańszych. Epidemia ta trwała zresztą niedługo.

Cywikowa nie była socjalistką. Zbyt ją sterały nędze życia, żeby mogła uwierzyć, że biedę i krzywdę można usunąć kiedyś z tego świata. Socjalizm, który Stasiek zaczął co dzień po trosze przynosić z fabryki do domu, martwił ją tylko, bo za to brali do więzienia. Ale synowi w niczym nie przeszkadzała, a jak było trzeba, to i pomagała. Dopiero podczas rewolucji, kiedy po jakimś strajku Stasiek dostał dużą podwyżkę, kiedy cały lud łódzki zaczął podnosić głowę i poznawać własną siłę, rzeczywiście uwierzyła synowi.

 

Ale tęskniła do swoich trzech lat prawdziwego szczęścia.

To szczęście zaczęło się pewnej soboty, kiedy Stasiek przyniósł do domu pierwsze swoje zarobione pieniądze. Stara rozpłakała się. Całego rubla zaniosła na mszę, której wysłuchała z intencją, popłakując z radości i w szeptanych bez przerwy pacierzach wypowiadając Bogu swoje nieprzebrane dziękczynienie. Błagała o przebaczenie za wszystkie grzechy żywota, za swoje skargi i skamłania, za dumę, za pragnienie dóbr doczesnych, za zazdrość wobec ludzi sytych i za wszystko, co jej wyrzucali spowiednicy.

Stara wypoczywała — po raz pierwszy w życiu. Nie umiała tego robić i męczyło ją to, zdumiewało, a chwilami zdejmowało przerażeniem. Stasiek nie pozwolił jej szukać zarobku, więc zajęć nie miała żadnych, prócz tego, że uwarzyła strawę, obszyła Staśka i uprzątła34 izbę. Nade wszystko brakowało jej kłopotów. Ciężyła jej niezmiernie wolna głowa. Wszystko miała gotowe, a pojąć tego nie mogła żadną miarą. Mogła siedzieć z założonymi rękami przez długie godziny w ciągu dnia, wysypiała się w nocy. Mogła sobie przesiadywać w kościele do woli, chodzić po kumoszkach i patrzeć na cudzą biedę. Sumienie wyrzucało jej ten dostatek i straszyło jakąś karą boską. Przeczucie wróżyło rychły koniec tego dobrego, musiało przyjść jakieś nieszczęście, choroba... Za dobrze, oj, za dobrze! — wyrzekała.

Wreszcie — do wszystkiego się można przyzwyczaić. Czas płynął. Stara oglądała się już za synową, ale żadna nie była dobra dla Staśka, a sam Stasiek nie bardzo się śpieszył do sakramentu — miał bowiem co innego do roboty. Długo stara nie bardzo rozumiała, w co się Stasiek wdaje, aż któregoś dnia zabrali kilku kolegów syna. Zajrzało jej w oczy jakby dawniejsze życie?

— Co ty, Stasiek, wyrabiasz?

— To, co trzeba. Matka na to głowy nie ma, ja sam wiem.

— Wezmą cię, zamęczą, zakatują, wyprawią na Sybir...

— Matka socjalizmu nie robiła, a katowało matkę gorzej, niż w Sybirze, w tym mieście Łodzi.

— Na co wy się, głupie, porywacie?

— Na wszystko! Albo nas niech diabli biorą, albo kapitalizm! Udry na udry — tak jest teraz na całym świecie i dobrze jest!

Próbowała stara wzruszyć syna.

— I cóż się ze mną stanie? Ja już robić nie mogę. Stara jestem, zmarnowana...

— Na to idzie, żeby nikt nie był bez pomocy na starość. Na to idzie i tak będzie, a do tego czasu wszyscy cierpimy, niech i matka ścierpi. W tym mojej winy nie ma. Taki jest świat. Moją winą by było, jakbym nic nie robił, tylko dbał o siebie albo o matkę. Jakby każdy robotnik był taki dobry syn, toby się świat nigdy z miejsca nie ruszył. To trza rozumieć...

— Oj, dziecko, dziecko...

 

Przyszła wojna, a za nią rewolucja. Wielkie strajki, krwawe demonstracje. Podniosło się od samego dna, z namułu nędz i krzywd tajemne tworzywo, ożyły ciemne głębie i zaczęły wyrzucać na powierzchnię życia nadspodziewane wypadki, dziwne zdarzenia, wielkie czyny i wielkie zbrodnie.

Dzień po dniu przynosił coraz to nowe nadzwyczajności, coraz to przedziwniej odmieniała się postać życia zbiorowego i postać duszy ludzkiej. Dziwił się sam w sobie robotnik, dziwił mu się wróg i dziwiły się partie, które niby kierowały tym wszystkim. W biały dzień na jawie zdarzały się wypadki niepodobne do wiary. Nazajutrz godził się z nimi świat, przetrawiał je, zapominał o nich i szedł dalej. Wydawało się wszystko możebnym i wszystko potrzebnym. Wniebogłosy lamentował stary świat, bali się ci, co byli mocni, ośmielili się ci, co nigdy nic nie śmieli. Poszło wszystko na wywrót, ginął ład, porządek, podeptane były prawo, obyczaj, powaga. Jedni mówili, że to koniec świata, inni, że dopiero początek. Nikt nic nie rozumiał, każdy czekał jutra. Nie wiedzieli co pisać publicyści, nie wiedzieli do czego się gotować wodzowie narodu.

Było dobrze, bo rząd tracił powagę i siłę, było źle — bo zbyt podnosiła głowę hołota. Było dobrze, bo musi się stać jakaś odmiana, było źle — bo ta odmiana mogła pójść za daleko. Dobre były demonstracje robotnicze, dobre były odezwy przeciwrządowe, dobre były zamachy — złe były strajki, drożyzna, upadek przemysłu i handlu.

Dobrze robili socjaliści, szarpiąc rząd, złe było, że rząd nie wzywa czynników miarodajnych do uspokojenia kraju. Dobrze było, że był niepokój — źle było, że nie ma spokoju.

Serca i umysły spodziewały się dobrego, oczy widziało samo zło. Tedy co było najlepszego wyjeżdżało z kraju czekać, co z tego wyniknie. — Rządcy dusz, piastuny przeszłości i władcy przyszłości wyemigrowali w wielu wagonach sypialnych.

Została w kraju anarchia, wodząca się za łby z najezdniczym rządem, a z różnych punktów dalekiej zagranicy szły ku ojczyźnie baczne spojrzenia, rychłoli35 Petersburg zacznie błagać o ratunek? W tajemnicy dzielono się już dostojeństwami i pracą nad odrodzeniem ojczyzny.

 

A w mieście Łodzi zwyciężano Szajblerów i carat, rujnowano kapitał i carat, głodzono siebie i carat, gromiono lupanary i carat, rabowano monopole i carat. Raz po raz, jak niesforne dzieci, wypadały tłumy robotnicze na ulicę, wyzywając carat, i po salwach zostawały na bruku trupy — trupy — trupy. Ale nikt się nie bał śmierci, rozjadł się proletariusz i szedł na było — nie było. Szli wszyscy, szedł i Stasiek, ale nie broniła mu już matka niczego. Utonęła i ona we wzburzonym morzu, fale porwały ją, jak znikomą kropelkę, i poniosły, jak niosły wszystko. Nie bała się już, nie myślała, myślał za nią ten jakiś wicher, ten sam, który niósł owe sny na jawie obudzonego ludu.

 

Stasiek chodził na demonstracje, ale wracał. Strajkował, wywoził na taczkach majstrów, buntował kolegów, ale nie wyrzucali go za to z fabryki. Dostał od partii rewolwer,

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz