Darmowe ebooki » Powieść » Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 32
Idź do strony:
prawda z przywidzeniem, otwarłaby się przed nią czeluść, pełna poczwarności. Jeszcze chwila, a zaroiłoby się wokoło od czarów i cudów, usta bełkotałyby bez sensu, siląc się na ujęcie i wypowiedzenie rzeczy niewypowiedzianych, nie mających ani kształtu, ani bytu.

Światło wypełniło znowu wnętrze karety — ukazał się znajomy profil Leona. Wróciła cała prawda istniejącego świata, odżyła w całej świeżości pamięć minionego dnia. Ale ogromne było zmęczenie Kamy. Ból sprawiało jej słuchanie, myślenie.

— I cóż — mówił Leon — po nas przyjdą te nowe czasy. Tego się spodziewamy. Przyjdzie wielka walka, przyjdzie zwycięstwo. Niechże im będzie na zdrowie, tym jutrzejszym pokoleniom! Jakieś ogromne zdarzenia, wielkie czyny przywalą te nasze śmieszne walki. Wypłyną wielkie imiona i pies z kulawą nogą nigdy nie wspomni jednej i drugiej, i trzeciej setki pseudonimów, którzy oddali życie — i więcej, niż życie! — Nasza sława!... Sława naszych walk, naszych prac? Kto o nas zapyta? Kto nam wynagrodzi mękę? Kiedy, jaki psycholog odgrzebie naszą prawdę? Jaki poeta wyśpiewa nasze piękno? Niechże idzie od nas precz, kto marzy o sławie! Samotne nasze bohaterstwo i bez nagrody. Kto zniesie taki los — ten nasz, kto świadomie go dźwignie, ten wytrzyma do końca. Takich ludzi potrzeba na ten czas, a wielu ich jest? Ha — ha...

Zimna zgroza wpełzła jej aż do głębi duszy. Coś dostrzegła, coś odgadła. Rozsunęła się przed nią jakby jeszcze jedna zasłona. Chciała wołać na Leona, żeby przestał. Bała się czegoś. Chciała zapomnieć o tym, co usłyszała.

Nagle spostrzegła w sobie jakby blask płomienia. Znowu gorąca stała się jej żądza życia. Podniosła się w niej jakaś duma i poznała w jednej chwili, że jest już innym człowiekiem. Lepszym? Gorszym? Nie wiedziała.

Poczuła w sobie siłę. Dramat, który przeżyła tego dnia, a który jeszcze tak niedawno złamał ją jakby na zawsze, na całe życie — teraz wydawał jej się drobną przygodą. Zachciała żyć, walczyć. O tym, co ją czekało — cokolwiek bądź by to było — myślała z radością.

— Ty jesteś poezja, młodość, jest w tobie lot. Rzeźnią i mordownią byłaby cała ta nasza robota, gdyby nie takie, jak ty, kobieta... Ot, do czego nam potrzebne kobiety — nie tylko do tego, że kobieta może się łatwiej prześliznąć, że na nią mniej zważają szpicle na ulicy! Chciałoby się was oszczędzić, chciałoby się wam wyszukać samego piękna... Mało go w naszym życiu. Po coś przystała do nas, do „rzeźników”? Nie lepiej by ci było zapalać ludzi na wiecach, sercem dzielić się z masami, które łakną i pragną tego serca i tak mało go mają od tej całej partii...

Kama przerwała mu wzburzona:

— Dosyć! Już wiem wszystko! Nie macie prawa mnie wypędzać! Nie macie prawa mnie żałować!

— Chcesz zginąć?

— Chcę żyć i chcę zginąć!

— Dobrze, obiecuję ci — zginiesz! Ale zginiesz z pożytkiem! Ale przedtem dokonasz, zarobisz na tę śmierć, żeby po tobie został czyn prawdziwy. Czyn... Pyłek to będzie drobiny — wiedz i to, ale z miliardów takich pyłków tworzy się kurzawa dziejów. Kamo, dzisiaj zrobiłaś pierwszy twój wielki krok — to był twój chrzest. Czekają cię rzeczy trudniejsze. Będziesz mnie słuchała?

— Będę!

Słuchała go zawsze, ale teraz zaprzedała mu się całą duszą. Będzie ją mógł poprowadzić, dokąd zechce. Czuła jakby łańcuch na szyi i czuła go z radością. Była dumną z tej swojej pokory. Znowu poczuła w sobie zmianę. Na lepsze? Na gorsze? Poczuła, że chce służyć wiernie, jak pies, długo, jak najdłużej i że gotowa jest zginąć natychmiast, jak będzie potrzeba — jak rozkaże Leon. Znalazł się ktoś, co będzie za nią myślał, za nią stanowił. Poczuła się bezpieczną, nareszcie spokojną.

— Kamo — o tym wszystkim ani słowa. Nikomu! Po co mówiłem? Po trosze czułem potrzebę ulżenia sobie i w tym jest moje przestępstwo, które zaprawdę jest wielkie. A głównie chciałem ciebie podeprzeć w złej godzinie i przygotować do rzeczy dalszych. I tego też chciałem, żebyś mi wierzyła. Mnie polubić nie można, ale — ufaj mi!

— Nie wiem, co znaczy lubić, nie lubić. Uczynię wszystko na wasze jedno słowo.

— Bez przesady, towarzyszko! Powracając do rzeczy praktycznych... — tu głos Leona stał się zwyczajny, suchy, ostry — muszę ci z całą powagą i surowością zwrócić uwagę na jedną rzecz. Szarpałaś się tu ze mną i chciałaś wysiadać. To źle. Ale szarpałaś się ze mną, kiedy trzymałem w ręku bombę. Otóż można wariować, mówić nonsensy i tracić głowę, ale nam nie wolno nigdy w żadnej okoliczności zapominać o tym, że bomba raz tylko upada! Uderzyłem cię i nie przepraszam. Bolało?

— Jeszcze boli. To dobrze. Zasłużyłam.

 

Kareta stanęła. W drzwiczkach pokazał się furman, zlany deszczem, w lśniącym cylindrze, z wielkimi guzami. Jedną ręka trzymał lejce, a drugą zdjął cylinder.

— Jaśnie państwo zechcą kazać mi gdzieś do diabła raz dojechać, bo jeżeli tak będzie dłużej, to was zawiozę prosto do cyrkułu.

— Ależ to Kamil! — zdziwiła się Kama.

— Ja, do usług jaśnie pani, ale nie jestem żadnym dorożkarzem, tylko skończyłem uniwersytet, więc proszę się choć trochę miarkować. Zmokłem, jak pies, te przeklęte konie rwą, że mi już ręce pomdlały.

— Dobrze, dobrze. Jedź prosto na Teodorę! Potem odstawimy konie i pójdziemy na kolację.

— Co, Kamuś, klapa? Uda się na przyszły raz. Jeszcze sobie pożyjemy. Nie martwcie się, jaśnie pani towarzyszko.

— Dziękuję wam, Kamil. Dobrzy jesteście.

— Za co to?

— No, za wożenie, za czekanie na deszczu...

Dziękowała mu z całej duszy, bo w nim uśmiechnęło się do niej coś żywego, poczciwego, zwyczajnego.

Na jednym z rogów ulicy Wólczańskiej w mieście Łodzi jest restauracja braci Jerke. Bracia żyją z tkaczy od Drajera, którzy tam spuszczają swoje krwawo zapracowane pieniądze, bawią się, jedzą, piją, kłócą się i politykują. Trzy brudne salki zapełniają się natychmiast, jak tylko gwizdek fabryczny rozpuści ludzi na fajerant. Knajpa ma obrót tylko wieczorami w dzień powszedni (w niedzielę od rana do nocy). Nikt tam „porządniejszy nie zabłądzi — robotnicy są tu u siebie, znają się wszyscy i zakład ma charakter domu rodzinnego. Obcego poznają tu zaraz i nieradzi widują, choćby to był też brat-weber13 z sąsiedniej fabryki „Hocht i Wertel”, którą tylko mur dzielił od Drajera.

Czasy były gorące. Nie można było zaufać pierwszemu lepszemu, toteż trudno powiedzieć, żeby obcych niemile tu widziano, bo właściwie, jeżeli się okazało, że nie znał ich żaden z braci Jerke, ani starszy esdek, ani młodszy pepeesowiec, ani żaden ze stałych gości, radzono im, żeby się wynosili, a jeżeli się opierali, wystawiano ich za drzwi. Tak samo robiono gdzie indziej, bo wszędzie ludzie chcieli być wolni od zarazy szpiclowskiej. Gospodarze nie protestowali, gdyż zbyt zależni byli od stałych klientów i źle na tym nie wychodzili. Były to zresztą czasy, kiedy w mieście Łodzi robotnicy rządzili nie tylko po knajpach, ale i po fabrykach.

Znosiła to długo firma Drajer. Stary Drajer, który sam był kiedyś prostym tkaczem i przez trzydzieści lat trzymał żelazną ręką swoich robotników, który przez sześćdziesiąt lat nie opuszczał Łodzi i przez sześćdziesiąt lat nie nauczył się po polsku, chorował ze wściekłości, patrząc na bezczelne rozpanoszenie się anarchii, która czy to przez usta delegatów PPS, czy SD, stawiała mu niemożliwe żądania, zaprowadzała swoje socjalistyczne porządki, sądziła jego dyrektorów, wymyślała mu, przewracała wszystko do góry nogami — przez całe dwanaście miesięcy owego pierwszego roku rewolucji.

Stary przeżył jakoś strajki polityczne, za które zapłacił całą dniówkę, przeżył szkody i straty, przeżył wiece odbywane w godzinach pracy na jego koszt i w jego własnej fabryce, ale, zobaczywszy raz na własne oczy, jak kilkuset wałkoniów obradowało, rozsiadłszy się na drogocennych firankach, ułożonych w stosy, dostrzegłszy, że palą papierosy w tak niebezpiecznym miejscu, rozpłakał się i dostał ataku sercowego.

Gdy na dobitkę wiecownicy, spostrzegłszy go we drzwiach, zaczęli ryczeć i gwizdać, stary zwalił się na ziemię i skonał, zaniósłszy aż na tamten świat uszy pełne tego gwizdania.

Młody Drajer, który po polsku mówił jak Polak, zmienił dyrektorów i majstrów, sterroryzowanych przez robotników, i zaczął kampanię na śmierć i życie. Robotnicy ogłosili strajk. Drajer ogłosił lokaut14. Walka trwała już od sześciu tygodni, a bracia Jerke robili kolosalne interesy, szynkując od rana do nocy, przeważnie na kredyt.

Były to jednak czasy, kiedy bracia Jerke — i nie oni jedni, wierzyli jeszcze w zwycięstwo proletariatu i w jego wypłacalność. Wierzyli w to i sami robociarze. Toteż wesoło było w knajpie. Nikt się nie martwił zatargiem, bezrobociem. Kobiety jęczały tam po domach, jak zawsze w takich razach, ale mężczyźni byli pewni wygranej i tego lonu15, który im wypłaci Drajer za przepróżnowany czas. Tego domagały się partie, a ponieważ partie były potęgą, a u Drajera i podczas lokautu tym potężniejsze, że działały zgodnie — więc dlaczego nie miało być wesoło? Ludzie odpoczywali, wysypiali się za wszystkie czasy i bawili się, jak umieli, czyli pili! I Niemcy, i Polacy, i ci z „Polskiej Partii”, i ci z SD krzepili się na duchu, odgrażali się i napełniali gwarem ubikacje16 swojego klubu. Wszystkie stoliki były zajęte, a pośrodku ludzie pili i rozmawiali stojący w zwartej ciżbie. Było dymno, jak w wędzarni, odór piwska buchał zewsząd, a za błyszczącą, cynkową ladą prezydowali Fryc i Moryc, nalewając i nalewając i, jak zawsze, nie dolewając.

Dla obcego, który by wszedł i zobaczył koło siebie obu braci, byłoby to dziwowisko niezwyczajne. Zdziwiłby się jeszcze bardziej, dowiedziawszy się, że obaj są rodzonymi braćmi. Ale wszyscy tu znali ich od dawna i nikt się niczemu nie dziwił, choć każdy, bywający u nich, umiał na pamięć „zagadkę”, którą ułożył nie wiadomo kto i kiedy:

Jeden łysy, z zyzem w oku 
I z bojowym brzuchem, 
Drugi chudy, krzywy w kroku, 
Ale z wielkim uchem. 
Pierwszy w brzuchu Polskę chowa, 
Drugi — Niemców wsławia, 
Jeden brzuchem, drugi uchem 
Proletariat zbawia. 
Jedna muter ich rodziła 
Po niejednym fatrze, 
Jeden w prawo, drugi w lewo, 
Jak gdyby w teatrze. 
 

Właściwie byli oni obadwaj ludźmi „na lewo”, jak się to mówi w języku partyjnym. Były to dwie pokraki, pełne komizmu. Fryc, pepeesowiec, było to olbrzymie, chorobliwie rozdęte cielsko. W nagiej czaszce tkwiły mu wielkie gały, z których jedna patrzyła ku Widzewu, a druga na Bałuty. Moryc — członek SD, chociaż starszy, ze wzrostu wyglądałby na lat dwanaście, gdyby nie poorana zmarszczkami twarz i straszne wąsiska, jak u karalucha. Urodził się krzywy i, kiedy stał, musiał jedną nogę odstawiać daleko w bok. Kiedy chodził po ulicy, musiał robić tak samo, i ludzie przewracali się przez niego, klnąc go i wyśmiewając. Toteż Moryc nie wychodził prawie nigdy i był istotną podporą zakładu. Prócz tego miał jeszcze uszy niesłychane, grube, mięsiste, wiszące, jak u psa. Zdawało się, że samo życie postarało się spłodzić coś aż tak brzydkiego, żeby cała Łódź zastanowiła się nad zwyrodnieniem fizycznym, zagrażającym całemu proletariatowi — jeżeli tak dłużej będzie trwało...

Bracia byli to ludzie rozsądni, zapobiegliwi, sprytni. Zaprzeczyłby temu Lombroso17, ale doprawdy we środku18 wszystko u nich było porządne i, jeżeli nie uczciwe, to poczciwe. Żyli ze swojego szynku, a szynk utrzymywał się z proletariatu — byli więc szczerymi przyjaciółmi swoich klientów. Obchodziła ich dola i niedola. Wraz nimi nienawidzili starego i młodego Drajera, kapitalizmu, burżuazji i carskich rządów, szanowali partie rewolucyjne — tylko jeden wolał PPS, a drugi SD. Dlaczego? Kto wie, może nawet z przekonania. Byli ludźmi godnymi zaufania i niejedna drażliwa sprawa robociarska przeszła przez ich ręce. Kochali się bardzo, a jeżeli się kłócili, to nigdy o rzeczy drobne, ale o sprawy wyższego porządku.

Choć obadwaj19 byli Niemcami, jednak Fryc był Polakiem, Moryc był Niemcem. Moryc gardził Polską i uważał Łódź za odwieczne niemieckie miasto, i marzył o przyłączeniu Łodzi i Polski do wielkiego Vaterlandu. Fryc nazywał Niemców „szwabami” i „kartoflarzami”, choć sam nędznie wysławiał się po polsku. Na tym tle powstawały między braćmi ożywione dyskusje publiczne czyli kłótnie, które były ulubioną rozrywką gości. Tematy bywały najrozmaitsze — najczęściej chodziło o jaką sprawę aktualną. Jeden mówił od Polskiej Partii, drugi od SD, a ponieważ obadwaj mieli ostre języki, więc przedstawienia takie bywały nieraz bardziej zajmujące od prawdziwych dyskusji, toczonych przez inteligentów partyjnych, chociaż Fryc i Moryc, jako zwyczajni szynkarze, nigdy nie wymyślali sobie tak grubiańsko i uczenie, jak oficjalni polemiści, przemawiający w imieniu partii.

Pewnego wieczora, gdy bracia perorowali za szynkwasem, kłócąc się, do restauracji wpadła z wrzaskiem jakaś dziewczyna, oznajmiając, że na Wólczańskiej wojsko rewiduje wszystkie knajpy i że za kwadrans czasu dojdzie do rogu. Zakotłowało się wszystko i goście zaczęli się pchać do wyjścia, szybko płacąc, albo i nie płacąc w tym zamieszaniu. Zostało tylko kilku bardziej pijanych, którzy za nic nie chcieli uciekać, uważając to za hańbę. Tych powyrzucał, jak mógł, mały Moryc, wrzeszcząc i wymyślając, po czym posztykutał20 za ladę i stanął spokojnie, oczekując rewizji.

Spojrzawszy jednak na brata, zdumiał się:

— Gott der gerechte21! Co ci jest, Fryc?

Fryc stał z rękami, wzniesionymi do góry, a pełnego rozpaczy zeza wbił w sufit.

— Czego ty wyprawiasz komedie, głupi wariacie? Nie przestraszaj mnie!

Szarpany przez brata Fryc oprzytomniał i wyznał, szczękając zębami, że tam u niego na górze pod łóżkiem leży „paczka”, zostawiona przez jednego faceta, że po tę paczkę mieli dzisiaj przyjść, ale nie przyszli, że wobec tego knajpę skonfiskują, a ich obu

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz