Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
- Autor: Andrzej Strug
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug
— Bo nie przyjechał. Już wam to raz mówiłem.
— Nie wierzę.
— Dobrze.
— Dlaczegóżby mu się śpieszyło na ten głupi bazar, kiedy nigdzie nie wyjeżdżał od pół roku?
— Taki miał gust. Przecie i jemu coś wolno.
— Skąd dowiedzieliście się o tym? Jaką macie pewność?
— Nic wam do tego.
— Puśćcie mnie! Niech stanie, ja wysiadam!
— Nie.
— Człowieku — nie, nie człowieku! Nadczłowieku, siepaczu, naczelniku, pogromco!... Zrozumcież, o co mi idzie! Ja nie mogę żyć! Ani godziny dłużej. Ja chcę dziś zrobić moją robotę. Ja wiem, gdzie i jak. To będzie dobra rzecz. Niech nie ginę bez zasługi. Dowiecie się jutro i sami powiecie, że dobrze było zrobione! A jutro o tej porze będzie ze mnie szmata, a nie człowiek, nędzarka. Ja nie chcę! Powiedziałam, że mnie starczy na jeden raz. Chcę dotrzymać słowa. Żegnajcie!
Leon oderwał jej ręce od klamki drzwiczek. Mocno, jak w obcęgach, trzymał jej dłonie w jednej ręce, a drugą szukał pod żakietem. Szarpnął, oderwał jeden guzik, odczepił pocisk od paska i puścił jej ręce. Kama chwyciła za puszkę, ujęła mocno i ciągnęła ku sobie. W tejże chwili dostała potężny cios pięścią po ręce. Ramię jej zmartwiało, puściła. Leon schował pocisk do kieszeni paltota. Jechali w milczeniu.
Kama nie poznawała ulic. Napadły ją obłąkane myśli. Na razie stało się, jak gdyby zapomniała o wszystkim, co było. Nie wiedziała, ani kim jest, ani gdzie jest. Pamiętała, że ją ktoś boleśnie uderzył. Kto? Za co? Czuła się winną. Co ja zrobiłam? Pytała, jak dziecko, które płacze, bo mu się przyśniło, że je obito. Jakiś tuman zgęszczał się koło niej, przyćmiewając wszystko, wszystko czyniąc możliwym i nieprawdopodobnym. Czuła tuż przy sobie obecność kogoś strasznego. To jakiś człowiek, którego się boi, przed którym truchleje, jak pies przed zagniewanym panem. W głowie huczało ciągle, a miejsca, którymi jechali, stawały się coraz bardziej fantastyczne. Otwierały się jakieś niezmierzone przestrzenie, morza świateł, morza ciemności...
Wreszcie oprzytomniała.
— Boże, Boże, i cóż się ze mną stanie? — westchnęła, nie zauważając, że mówi głośno.
— Odpoczniecie przez tydzień, wypłaczecie się, wyśpicie, nawyrzekacie, a za tydzień, we środę o 12-ej w południe, spotkamy się na Instytutowej. Będziemy planowali dalej. Musi się udać. Obmyślimy jakiś diabelski figiel. Ten łotr musi wyjechać. Ja go zmuszę! Wykurzę go z zamku, ale tego nie dosyć, musi przyjść tam, gdzie ja na niego będę czekał...
— I ja!...
— Wy?... Towarzyszko Kamo, wy będziecie nam pomagali, będziemy układali rzecz razem, ale w ostatniej decydującej chwili was tam nie będzie.
— Będę!
— Nie. Powiedzieliście mi tu przed chwilą kilka słówek, które zapamiętałem...
— Nie wolno takich rzeczy pamiętać! To było może głupstwo...
— Nie. To była prawda. Są ludzie, którzy scalają się na jeden raz i wy chyba jesteście właśnie taka. Mówiliście mi to nieraz, ale ja nie wierzę w gadanie. Wierzę w to, co jest. Teraz dopiero wiem. Jesteście zatracona dziewczyna. Chcecie pięknie zginąć. Nie potraficie żyć do ostatniej chwili. Za wcześnie umieracie, towarzyszko. Na tym bazarze chodziliście jakby po polach elizejskich już na tamtym świecie. Nie potraficie do ostatka żyć intensywnie i trzymać w pogotowiu wszystkie władze duszy. Prawdziwy bojownik żyje jednakowo przytomnie aż do ostatniej sekundy, kiedy go rozerwie bomba. A jak go schwycą za ręce i prowadzą... Cóż wy, Kamo, czynilibyście, gdyby was tak dopadli szpicle na tym kiermaszu? Powiedzcie?
— Wy byście mnie odbili. Tam musieli być jacyś nasi ludzie, o których raczyliście mi nie powiedzieć.
— Mylicie się. Nikogo nie było, prócz nas dwojga, ale nie o to chodzi. Ja bym was nie odbijał. Co dalej?...
— Upuściłabym bombę i rozerwałoby i mnie, i szpiclów! Oto co!
— I kilkadziesiąt niewinnych osób. Ślicznie! Walka bojowa z publicznością kiermaszową. My po to egzystujemy! Zdaliście egzamin. Teraz dowiedliście sami sobie, że nie nadajecie się do pewnych robót. Dosyć.
— Nieprawda. Zupełnie inaczej postąpiłabym. Ja mówiłam ironicznie...
— Być może. Ale ja polegam nie tylko na tym, co i jak mówicie. Ja wiem, że właśnie postąpilibyście tak, a nie inaczej. A wiem to dopiero teraz.
— To jest wpieranie. To jest szpiclowanie cudzej duszy. Niegodziwość!
— Owszem. Takie właśnie szpiclowanie jest moim obowiązkiem. Ja jestem szpicel rewolucji i jej kat.
— Szpiclujcie wroga — nie wolno wam katować swoich.
— Ja wiem, co mi wolno.
— Włazicie mi w duszę.
— Z butami — tak się to mówi. Nie jestem grzeczny, słodki. Ja zbyt szanuję ludzi...
Leon urwał. Deszcz siekł w szyby. Na placu Aleksandra otoczył ich oddział kłusujących huzarów. Przez kilka minut jechali, zagarnięci przez chmarę jeźdźców. Już daleko w ciemnych Alejach Leon roześmiał się dziwnie.
— Bo ja szanuję człowieka. I was niezmiernie szanuję. Dlatego mówię, co myślę i jak trzeba. Leon — drewniany człowiek, Leon — maszyna. Ej, towarzyszko...
Kama ze zdumieniem słuchała. Nigdy Leon nie mówił takich rzeczy. Głos mu się zmienił, drgał i zarywał się ze wzruszenia. Już czuła w oczach łzy. Poznała niezmierny ciężar, jaki dźwigał w duszy ten zimny, nieczuły człowiek, który wyprawiał ludzi na śmierć spokojnie, pedantycznie.
Pod wpływem tego zdumienia oprzytomniała, zapomniała o wszystkich swoich nieszczęściach. To znowu, słuchając, sądziła, że śni. Ten głos pełen rzewności, to serdeczne mówienie. Leon? Leon...
— Byliście przy tym, jak wyprawialiśmy na robotę Michała? Wyprawialiśmy go na tamten świat. Wiadomo było, że stamtąd niepodobna wyjść cało. Wy żegnaliście go z tą piękną waszą serdecznością, jak siostra, jak kochająca. Ja robiłem mu przykrości, plugawiłem drobiazgami, głupimi żartami te ostatnie chwile. Jak wychodził, trzasnął drzwiami, mrucząc „bydlę”. Słyszeliście to słowo?
— Słyszałam.
— I pomyśleliście sobie to samo. Wy myślicie tylko o tym, że ginie kochany, swój człowiek. A ja — ja myślałem o tym, żeby ten człowiek nie zginął na darmo. Ja zawsze myślę tylko o tym, żeby się udało. Wyście Michała rozrzewniali, czarowali. To straszne niebezpieczeństwo! Ja widziałem, co się z nim dzieje. Trzeba go było otrzeźwić, potrząsnąć, postawić na ziemi, otoczyć głupstwami, przerywać tok jego myśli, które już opuszczały ziemię, wreszcie zirytować go, żeby klął i złościł się, żeby po trosze zapomniał, że zaraz zginie, żeby to pomieszać ze zwyczajnością, z prozą życia, z błotem, ze śmieciem... Żeby się zdumiał, że ktoś może być w ostatniej chwili takim cynicznym chamem, kiedy wyprawia się na śmierć kogo innego, a samemu się pozostaje. I poszedł, urażony głęboko. O — urażony... Czy to można wyrazić, co on czuł wówczas? A ja muszę umieć to znieść, muszę pozostać w swojej roli... Choć wiem... Bo wiem, że nie spotkam Michała tam gdzieś pomiędzy gwiazdami i nie powiem mu, co to było... Wy tam między sobą mówicie: Leon nie ma nerwów, Leon nie ma serca, Leona nie można polubić, to tylko maszynista, nakręcający nas, jak automaty — on w nas nigdy nie widzi człowieka...
Kama milczała, bo tak, tymi samymi nawet słowami mówiono o nim zazwyczaj.
— ...O, gdybym ja taki był... Taki mocny! Takich ludzi nie ma w Polsce. Na nasze czasy, na naszą piekielną, targającą człowiekiem walkę, trzeba, żeby bojowiec nie myślał nic innego, tylko to, czego chce od niego „robota” — jak my to nazywamy po naszemu. My — narzędzia, machiny do ciskania bomb, szpiegi, podkradające się chyłkiem pod wroga, rycerze nocy... Tak o nas mówią — a zresztą... Czyż wszystko jest piękne, romantyczne w naszej walce? Czy wszystko już okupi i zmaże stryczek, który nas nie minie, czy katorga? Czy nie ma strasznych, obrzydliwych konieczności, przed którymi wzdrygnie się normalny, uczciwy człowiek? A nam się cofnąć nie wolno! Czasami taką rzecz zrobi tylko człowiek jakiś osobliwy i takiego trzeba między sobą znosić, używać go, póki nie zdradzi, kiedy mu założą stryk na szyję, lub póki mu się w łeb nie strzeli... Co ty znasz, co ty wiesz, dziewczyno...
Kareta toczyła się z wolna. Jechali wciąż nie wiadomo dokąd, przez obcy jakiś kraj. Coś nieznanego otoczyło nagle Kamę. Jak gdyby dopiero teraz poznała, co czyniła i na co się to ona ważyła. Rzeczy, przeżywane zwyczajnie, powszednio, z dnia na dzień, ukazały się nagle w swojej istotnej prawdzie. Było to niespodziewane. Wiedziała, że szła na śmierć — ale dopiero teraz poznała, co to jest iść na śmierć i co to jest zadawać śmierć. Brała udział w różnych złowrogich, krwią cuchnących sprawach, nosiła i woziła pociski i broń, robiła wywiady, naprowadzała rycerzy-skrytobójców na upatrzoną ofiarę. Nigdy nie przeszło jej przez głowę, żeby się wzdrygnąć, żeby się cofnąć, żeby powątpiewać. Teraz, słysząc, co mówił ten niezłomny i niedostępny dla ludzkich wzruszeń człowiek, wzdrygnęła się, jak gdyby się zbudziła ze snu, poczuła się opasaną przez oślizgłe zwoje zimnego gada. Ponuro, strasznie, jak czarne cienie na tle purpurowej łuny ukazały się jej znane i ukochane postacie towarzyszów walki. W mroku nocy, przy dalekim odblasku jakiegoś pożaru, krząta się gromada czarnych ludzi. Pochylone są ku ziemi te kształty. Czołgają się po ziemi i skradają się ku czemuś po nocy. Tam między nimi jest i ona. Chodzi wśród nich blada śmierć i wyciąga chude piszczele: jedną ręką wskazuje na coś, drugą miarowym ruchem z wolna, a raz po razu obala czarne ludzkie postacie. Stoi nad nimi cisza — groźna, napięta, zaczajona. Przeczuwa dusza czyjś straszliwy, strasznie bliski gromowy głos.
Z dreszczem trwogi odwracała się Kama od poczwarnej wizji. A Leon mówił:
— Ciasno duszy. Mizerne nasze środki — mizerny nasz cel. Tyle zabiegów, trudów, niebezpieczeństw i tyle ofiar — na co? Mówi się — dla przyszłości, wierzy się w przyszłą wielką wojnę... Ale na teraz? Dla nas, którzy tymczasem przy tej robocie wyginiemy? Dla nas zostanie celem największym „jego wysokoprewoschoditielstwo”10, nędzny czynownik11. Dla nas zostanie niszczenie drobnych posiepaków policyjnych. Na to pójdą wszystkie nasze prace. Za to my głowę oddamy. Bądźże rycerzem i miej tu znamię chwały na czole! Noś w sercu radosny, mężny zapał!... Ponura nasza walka, ciężki trud — ta nasza krwawa robota — a nasza śmierć? Na polu bitwy umiera rycerz, grzmią mu armaty, tętnią konie — widzi, kiedy się dźwignie z kałuży własnej krwi, olbrzymi obraz ścierających się mas i z tym obrazem w duszy odejdzie... A my? Sponiewierają nas w brudnym cyrkule12, będzie nam pluł w oczy byle szpicel. Potem czekaj. Będą cię kusić, będą w tobie hodować podłość — czynić będą wszystko, żebyś sam sobie obrzydł... Mówi się, że prowokator — to prowokator, że to tylko podły człowiek. Ejże nie... Niejeden z tych, co zdradzili, zginąłby bez wahania jako rycerz w pięknym, łatwym boju rycerskim. A u nas trudno. U nas ponuro. Szczęśliwy, kto jest ślepy i tego nie widzi. Młodość, młodość... Ale spala się młoda dusza w jednym czynie,w pierwszej próbie. W naszych piekielnych warunkach więdną dusze — kwiaty. Uciekają od nas, marnieją, giną. Zostają twardzi, bezwzględni, świadomi. A różny bywa ten człowiek twardy, wytrzymały. Ponuro się nosi, świata nie widzi, w śmierć swoją patrzy. Temu trzeba wybaczyć, takiego trzeba zrozumieć, bo mówię ci, dziewczyno, na takich nieludziach stoi cała nasza „robota”. Jestem ja, jest jeszcze kilku, których nie znasz: my podjęliśmy cały ciężar — my wytrzymujemy wszystko i wytrzymamy wszystko aż do samego końca. W tym, co nas czeka, nic nas zdziwić nie może. Żadna klęska, żadna krzywda — żadna okropność! My nie marzymy ani o pięknie, ani o sławie, jak ty i wielu, wielu jeszcze wśród nas, bo my wiemy, że u nas nie ma miejsca na to, co się nazywa „pięknem”. Głęboko i na długo zakopana jest ta nasza prawda — ta prawda o naszej sprawie, o naszej męce, o tym krwawym wyrzeczeniu się wszystkiego, co szanuje w sobie każdy żywy człowiek, co chroni, czego broni do ostatka i czego nie odda nigdy i nikomu! A my oddajemy... Łatwo dać życie — ale duszę oddać?...
Kama słuchała, wpatrzona osłupiałym wzrokiem w Leona. Nie mogła oderwać od niego oczu. Kiedy kareta mijała ciemniejsze strony, Leon znikał, a głos jego zdawał się wówczas wychodzić z głębi mroku, z jakiejś ponurej pieczary. Truchlała, bo w takich chwilach zdawało jej się, że jest gdzieś w niepojętym miejscu, w niepojętym świecie i słyszy głos jakiejś potwornej nadludzkiej i nieludzkiej istoty.
Za mocne były wrażenia tego dnia. Kama co chwila traciła i odzyskiwała siebie, usypiała — przenosząc się gdzieś, gdzieś, i wracała, budziła się jak ze snu. Przemknęła się w niej krótka, błyskawiczna myśl i uleciała natychmiast. Ale ten moment był tak mocny, że, ogłuszona, przez długi czas nie mogła zrozumieć ani słowa z tego, co do niej mówił Leon. Wydało jej się, że ta chwila — to „teraz” jest czymś wyrwanym już z innego, z „tamtego” świata.
Odbyło się już wszystko, tak, jak być miało. Już nie żyje jej rozszarpane ciało. Poszła gdzieś w zaświaty dusza, popłynęła w niezmierzone dalekości, między gwiazdy. A teraz zabłądziła gdzieś w mrok, w ciasny jakiś zaułek tajemniczej krainy — tej samej, która czeka na każdego od urodzenia, tej samej, w którą nie wierzą tam na ziemi trzeźwi ludzie. Wieczność! Nieśmiertelność!
Czy to znaczy być i pozostać już na zawsze w czarnym jakimś kącie, w nieopisanym strachu — przed dręczącą jakąś zagadką?...
Zbyt mocne były wrażenia tego dnia. I gdyby ów najgorszy moment trwał choć o ćwierć sekundy dłużej, zerwałby się cienki włos, na którym wisiał tuż nad głową Kamy miażdżący ciężar obłędu. Pomieszałaby się
Uwagi (0)