Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
- Autor: Andrzej Strug
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug
— I długo tak będziesz w stanie budować te iskierki? Dopóki inne objawy nie utrzymają ich przy życiu. Jak one nie pozwolą — pójdzie na marne twój eksperyment, będą to ognie bengalskie dla ślepych, którzy zatrują się tylko czadem siarczanym...
— Wiem o innych objawach, ale nad nimi nie mam władzy. Ja czynię tylko to — co mogę. Mój system przetrwa rok, dwa, trzy i wystarczy.
— A jeżeli Japończycy nie będą uważali za stosowne dopomóc ci w odpowiedniej porze?
— To przegram.
— I weźmiesz się znowu do urządzania tajnej drukarenki, do noszenia bibuły za pazuchą i do kółek robotniczych?
— Jeżeli ocaleję, to będę to wszystko robił.
— Jakże to u ciebie idzie? Naucz i mnie! Odmłódź mnie, zdejm mi z pleców te sto lat, które przeżyłem podczas rewolucji!...
— Nie — dla ciebie, Kamilku, jest inna robota. Ty nie masz po co przeżyć siebie.
— Wiem to dobrze!
— I ja wiem. Tacy, jak ty, najlepsi na dzisiaj. Dawniej trzeba nam było żołnierzy — teraz trzeba straceńców. Szukam ludzi, co nie chcą żyć. Ja wierzę w mój mały cel, ale zazwyczaj ludzie umierają tylko dla wielkich. To ludzkie złudzenie, słabość, mała próżnostka... Ale trudno. Na ten czas pójdą ze mną tylko ci, co i tak nie chcą żyć. Chcę zorganizować partyjnych samobójców. Może cię rażą moje słowa, Kamilku?...
— Wara ci zaglądać do mojej duszy!
— To jest przykre, ale cóż poradzić. Trzeba się jakoś porozumieć. Już nasi ludzie zaczynają po trosze strzelać sobie we łby. Szkoda!
— Wiesz, czym ty jesteś w istocie swojej? Tam, w najgłębszym zakątku? Karawaniarzem! Ciągnie cię do trupa!
— Karawaniarz? Zgoda! Obiecuję ci uczciwy pogrzeb. Uczciwą ostatnią chwilę i, powiedzmy, trochę sławy. Mowę pogrzebową, wieńce i tak dalej. A nie będziesz miał żadnych kłopotów. W odpowiedniej chwili dam ci do ręki pocisk i zginiesz. Lepiej niż w czarnej godzinie, z pogardą dla siebie, z jakąś marną, obłudną, z trudem wykoncypowaną ad hoc filozofią, gdzieś tam w marnym hoteliku... A tymczasem możesz i zwariować...
Kamil zerwał się i spojrzał z nienawiścią:
— Czemużeś jej od tego nie obronił, czemuś jej nie dał pięknej śmierci?
— Bo nie było można...
— Zadręczyłeś ją!
— Gadasz głupstwa — z tego żalu...
— Nic ci do mojego żalu...
— Dobrze. Do widzenia! Pomyśl rozumnie i spokojnie o tym wszystkim. Kiedyż się zobaczymy?
Kamil spojrzał na towarzysza z szyderstwem.
— Będę myślał, będę myślał przez całą noc — a odpowiedź moją wyczytasz jutro w porannych dziennikach. A czy się zobaczymy... Haha!...
— Jak sobie chcesz. W każdym razie hańba to dla rewolucjonisty, żeby dla kobiety...
— W każdym razie wszystko mi to jedno!
Leon ponuro patrzył za nim, jak przesuwał się między stolikami i znikł za wielką kotarą, odsłaniającą wejście. Kamil nie obejrzał się nawet na przyjaciela.
Leon został w kawiarni i zagłębił się w gazetach. Czytał pilnie z godzinę, a potem wyszedł na miasto. Wciąż potrącał i przepraszał ludzi, pogrążony w myślach. Przechodząc koło wielkiej wystawy sklepu kwiaciarskiego, przystanął i z rozkoszą patrzył na pęki kwiatów.
Coś pięknego, wzruszającego jak uśmiech dziecka, spojrzało nań z pomiędzy gałązek i bukietów. Bił od tych kwiatów zmienny, niespokojny urok smutku i radości. Przypomniały się Leonowi rzeczy dawne.
— I ona była, jak kwiat...
Wstąpił do sklepu i wybrał kilka puszystych, bogatych gałązek mimozy.
Kama leżała na łóżku i nie odrywała oczu od zakratowanego okna. Żelazne sztaby dzieliły widzialny świat na prawidłowe kwadraty. Piękne były nagie, czarne konary drzewa, powykręcane fantastycznie i pokrajane jak na witraże, na tle bladobłękitnego zimowego nieba. Od wczesnego ranka wpatrywała się w ten obraz nienasyconą duszą — tam bowiem narysowała się nareszcie jedyna i ostatnia jej prawda, na którą na próżno czekała przez całe życie. Zapomniane zostały wszystkie męki i trudy krwawego myślenia o rzeczach niepojętych. Znikły majaki, poczwary, złudy. Porozkręcały się zaciśnięte węzły zagadek, jasne i zrozumiałe stało się wszystko — praca skończona... oto dokonane niezmierne zadanie, jakiego nie podjął jeszcze żaden żywy człowiek.
— Teraz jest szczęście! Teraz jest rozkosz! Uwielbiające, rozkochane oczy modliły się do cudu. Tam był cały jej świat. Tam ona już na zawsze pozostanie.
Nie bała się już niczego. Ani nocy i snów, ani dnia, pełnego morderczych zjaw. Nie będzie już straszliwych obudzeń — kiedy przez sekundę czuła się przeniesioną w innego, strasznie znajomego człowieka i skazaną na myślenie o tym. Okropne było to codzienne wydzieranie się ze siebie samej — było nie do przeżycia okrutne — pewne jasne, jak błyskawica, Wspomnienie..
Nie będzie tego już nigdy. O, jakże dobrze!...
Zaciąga się wszystko mgłą, a ona pływa, płynie, unosi się lekko, opada lekko i nigdy, już nigdy nie dotknie żadnych obmierzłości, które umarły, zapadły się w nicość razem ze wszystkimi ludźmi, z całym światem. Rozkosznie być samej — rozkosznie, kiedy nic nie grozi! Do siebie samej mówić, do siebie samej się uśmiechać — sobie samej nucić tę pieśń wesela i szczęśliwości! Co za rozkosz... Jest jak ptak — rozumie mowę, życie i duszę ptaków niebieskich. Polata, jak one, na skrzydłach. Kołysze się wysmukła trzcina wodna i patrzy na swoje odbicie w wodzie. Szepcze — szepcze... To ona. Nie czuje siebie, jak rozemdlewający się obłok, który oto już zanika: rozstają się ze sobą odmęty składających je dusz, rozbiegają się po wszej ziemi dusze-siostry w radości, w pięknie, w chwale. Ona jest wszędzie — wszędzie. Nie ma swojego miejsca, nie ma żadnego „tu”, ani „tam”, ani „gdzieś”.
Srebrzyście rozlega się jej radosny śmiech po białym, pustym pokoju. Długo brzmi pieśń wesela i chwały. Wyczerpana ze szczęścia usypia.
Tam we śnie staje wśród niesłychanych dziwów swojego świata, gdzie jest jej dobrze, błogo! Tam chwieją się na wietrze olbrzymie liście, kołyszą się cudne, potworne kwiaty i obłoki wypisują na modrym niebie znaki, które odczytuje i rozumie, jak litery ludzkiego pisma. Układają się wszędzie napisy, pełne nadludzkiej mądrości. Jej hasła i słowa rozbrzmiewają w szepcie liści, w plusku fali, którą w godzinę przypływu wysyła aż do jej stóp dalekie morze. Otoczy ją tłum duchów dobrych i nareszcie swoich.
Budzi się z wolna. Opadają jej powieki. Na chwilę powróci sen. I znowu zaczyna się życie tajemne. Aż roztworzą się oczy na to, co ma byt inny — jakoby prawdziwy, i długo spoglądają z niewiarą, z bolesnym zdziwieniem.
Czy to sen? Czy to prawda? Czy to prawdziwy sen? A czy bywają kiedy sny? A czy istnieje świat? Czy jest cośkolwiek? Czy jest ona?
Jest jakiś powolny ruch — opadanie z wysokości czegoś białego, białego, białego...
To płaty śniegu spływają z nieba i uściełają się na nagich konarach, na cienkich gałązkach, wszędzie — wszędzie. Przedostają się przez szyby i zapełniają biały pokój. Pełno ich — wirują, chwieją się w powietrzu, układają się na podłodze. Biało, biało...
Nagle budzi ją straszliwy, rozsadzający głowę huk.
Niepojęta siła podrzuciła ją w górę. Kama zrywa się, wypada z łóżka, biegnie gdzieś z obłąkanym wrzaskiem. Runęła na podłogę, wysłaną grubym, szorstkim dywanem. Za sekundę urwie się wszystko, zniknie wszystko. Już wie, że jest rozerwaną na strzępy. Resztką życia jeszcze wie, że daleko od niej leżą jej ręce, nogi, że krwawi gdzieś daleko odrzucone, jeszcze bijące serce.
— Gdzież moja głowa? gdzie ja jestem? — gdzie jestem „ja”? Mnie już nie ma — to śmierć. To taka jest śmierć? Ciemno.
Znowu leży na łóżku. Długo wpatruje się w człowieka, który przy niej siedzi. Człowiek porusza ustami i uśmiecha się do niej. Bardzo się stara, żeby wiedzieć, kto on jest. Powinna to wiedzieć. Ach, powinna! Powinna wiedzieć, co on mówi, powinna słyszeć. Powtarza sobie z uporem dziecka: ja chcą słyszeć, ja chcę słyszeć... Radośnie się roześmiała: ja słyszę, ja wszystko słyszę! A ten człowiek, to doktór! Ludzie nie tylko są, ale każdy się jakoś osobno nazywa: i doktór się też nazywa. Okno? ściana? dywan? śnieg? Ach tak, wiem — to jest doktór i dlatego nazywa się „doktór”.
Uspokojona powtarza ciągle w kółko cichym szeptem: doktór, doktór, doktór... Już teraz wie i nie zapomni. Doktór odchodzi, a Kama patrzy znowu w swoje ukochane okno.
Uniosła się ze zdumienia na posłaniu. Biało na świecie, tak biało! Cóż to się takiego stało? Zapragnęła, żeby było inaczej, żeby było tak, jak właśnie przed chwilą, kiedy wszystko za oknem tonęło w zieloności, kiedy do okna pochylały się i zaglądały do niej wielkie, soczyste, pachnące liście i ciężkie, blado-różowe kwiaty. Zatęskniła do czegoś niewiadomego: to chyba były jakieś miłe głosy — tylko czyje? To może był jakiś powiew, jakieś ciepło...
— Nie — to było coś innego: żywe, śliczne, pachnące. To żyło, można było z tym rozmawiać całymi godzinami. Tu na stoliczku koło łóżka czuwało nad nią... Odchodziło i przychodziło znowu, coraz inne, coraz piękniejsze. Nie ma, dawno już tego nie bywało! Patrzy Kama proszącymi oczami na znajome miejsce, na biały, pusty stoliczek.
— Przyjdź, stań tu przy mnie, ja tak proszę, tak proszę...
Łzy w oczach. Krzywdzą ją. Czemuż ją krzywdzą? Kama odwraca się do ściany i płacze. Ciężka jej krzywda i nieutulony jest jej żal.
Potoki łez — cichy jest jej płacz, jak u wystraszonego dziecka, ukaranego niesprawiedliwie, zostawionego w samotności, w strasznym, obcym pustym pokoju.
We drzwiach staje stary doktór i coś długo mówi do niej, głosem wesołym, uśmiechając się poczciwie.
...A za nim, a za nim...
Za jego plecami ukazuje się straszliwe widmo.
Trzęsie nią zimny dreszcz, jest obezwładniona. Nie ma sił zawołać o ratunek, nie ma sił przymknąć oczu, żeby nie widzieć...
Patrzy szeroko rozwartymi błędnymi oczami. Musi patrzeć. Widmo przestępuje próg. Nic nie widzi, tylko jego okropne spojrzenie — od tych oczu nie może się oderwać. Kama zbiera wszystkie siły. Wydobywa się, jak spod niezmiernej skały, która ją przywaliła bez miłosierdzia. Pręży się jej ciało, pęka od mocowania pierś. Ach! Aaach!!!
Nieludzki, obłąkany krzyk. Z głową zakrywa się kołdrą. Białe ramię wysuwa się, zagarnia poduszkę, opasuje ją konwulsyjnie i przyciska do twarzy z całej siły.
Leon zbliżył się do łóżka i na jej białych, obnażonych stopach złożył trzymany w ręku gruby pęk gałązek mimozy.
Wyszedł cicho, na palcach, nie patrząc na doktora, który spoglądał na niego z wyrzutem.
Na stopach Kamy leżały w świetnym przepychu gałęzie kwiatu mimozy. Spoczęły, jak u nóg męczennicy, zadręczonej nareszcie na śmierć przez ludzi i już wyzwolonej na wieki. Żywy, mocny zapach, pełen rozkoszy i upojenia, okrył jak całunem jej umarłe ciało.
Wuj Weszyckiego zaczął się niepokoić koło wieczora, a o północy już był pewien, że się stało jakieś nieszczęście. Wielkie było jego strapienie.
— Urządziłem go. A tom go urządził! — powtarzał ustawicznie, chodząc w kółko po swojej stancyjce i nadsłuchując na każdy dźwięk dzwonka w bramie. Położył się, ale nie mógł zmrużyć oka. Dopiero nad ranem usnął. Obudziło go dobijanie się do drzwi sklepu. Stary zerwał się i dopiero w tej chwili przyszło mu do głowy, że należało się spodziewać rewizji. Rewizji się nie bał, ale miłą mu ona też nie była. Odważnie zerwał się i otworzył drzwi od ulicy.
Ale dobijał się tylko chłopak od piekarza, jak zawsze o godzinie piątej rano. Dzień minął staremu na ponurych rozmyślaniach i gorzkich wyrzutach sumienia.
Mogli go zabrać z ulicy, jak biorą co dzień tylu nie wiadomo za co. Mógł się wsypać u tych ludzi partyjnych, do których mu pokazałem drogę. W każdym razie — co ja winien? Ale tym słusznym rozumowaniem nie mógł odpędzić troski. Siostrzeńca kochał bardzo, ale bardziej jeszcze trapił go wstyd, że jego stosunki i starania tak haniebnie zawiodły. Przez cały dzień docierał, jak mógł, do owego towarzysza, do którego posłał siostrzeńca, a którego adres otrzymał z takim trudem. Nareszcie dowiedział się, że robociarza tego zabrano w nocy. Dopiero nazajutrz wyczytał w „Kurierze Porannym” nazwisko siostrzeńca na długiej liście więźniów, którzy przybyli do więzienia na ratuszu. — Ha, trudno! Wszystkich pobrali — dlaczegóż jego nie mieli zabrać? Ani on poświęcany, ani asekurowany. Wzięli go — niech siedzi.
Stary powybierał z wiktuałów, co miał lepszego w sklepie, dokupił jeszcze cośkolwiek i naładował pełen koszyk dla siostrzeńca na „wałówkę”. Dodał mu jeszcze poduszkę, kołdrę, wreszcie zajrzał do jego koszyka, żeby mu wybrać coś z bielizny. Ale nie znalazł tam ani bielizny, ani żadnych innych rzeczy. Koszyk był wypchany sianem od wierzchu do spodu. Stary zdziwił się i zaczął grzebać w sianie. Ale nie znalazł nic, prócz żółtego pudełka skórzanego, okręconego rzemieniem. Pudełko było porządnie ciężkie. Starego tknęło, że to pieniądze — złoto. — Gdzieś oni to zdobyli w swoich stronach i teraz do partii przysyłają. Przymknął tedy drzwi od sklepu, zasłonił okno i zajrzał.
W pudełku siedziała szczelnie masywna puszka żelazna. Stary wydobył ją, zważył w ręku, potrząsnął, obracał na wszystkie strony, ale pieniądze nie dźwięczały, bulgotało tylko coś we wnętrzu cichuteńko, jak w zakorkowanej butelce. Pokrywa nie dawała się odkręcić. Puszka była grubo nasmarowana zaskrzepłą tłustością i tylko obracała się w ręku. Kiedy tak oglądał ją na wszystkie strony, nagle poraziła go, jak piorunem, pewna myśl — okropne podejrzenie — niezbita pewność!
Stary skamieniał ze zgrozy. Bał się
Uwagi (0)