Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Pan Danglars, otoczony tłumem deputowanych i finansistów, wykładał teorię nowego systemu podatkowego, którą miał zamiar wprowadzić w życie, jeśliby rząd zmuszony był powołać go na stanowisko ministra.
Andrea, pod rękę z jednym z największych dandysów Opery, wyjaśniał mu dość bezczelnie — musiał okazać, że czuje się tu swobodnie — swoje plany na przyszłość i jakimi to zbytkownymi kaprysami olśni paryski światek dzięki stu siedemdziesięciu pięciu tysiącom liwrów renty.
Tłumy przewalały się w salonach jak odpływ i przypływ turkusów, rubinów, opali, szmaragdów i brylantów.
Jak zwykle, kobiety najstarsze były najstrojniejsze, a najbrzydsze najmocniej wydekoltowane.
Białej lilii, na wpół rozkwitłej, wonnej róży trzeba było wypatrywać po kątach, gdzie skrywała ją starannie matka w zawoju albo ciotka z fryzurą zdobną w pióra rajskiego ptaka.
Co chwila wśród tej wrzawy, gwaru i śmiechów rozbrzmiewał głos lokajów, wykrzykujących nazwiska znane w świecie finansów, szanowane w armii, wsławione w literaturze; każde takie imię budziło lekki szmer wśród obecnych.
Lecz na jedno nazwisko, które miało przywilej poruszyć tę falę ludzką, ileż innych przebrzmiewało w zupełnej obojętności lub wśród lekceważących drwin!
W chwili, gdy wskazówka masywnego zegara wyobrażającego uśpionego Endymiona wskazała dziewiątą, a mechanizm wybił pełną godzinę, zabrzmiało z kolei nazwisko hrabiego de Monte Christo i wszyscy goście pod wpływem jednego impulsu zwrócili się ku drzwiom.
Hrabia był ubrany na czarno ze zwykłą sobie prostotą; biała kamizelka podkreślała szeroką, kształtną pierś; przy matowej bladości cery czarny halsztuk nabierał szczególnie głębokiego odcienia. Nie nosił żadnych ozdób — poza dewizką tak cieniutką, że złota smużka ledwie odcinała się od białego tła pikowanej kamizelki.
Natychmiast wokół drzwi utworzył się krąg.
Hrabia w mgnieniu oka zauważył, gdzie stała pani Danglars — w głębi salonu, a gdzie pan Danglars — w rogu przeciwległym; panna Eugenia zaś była bliżej, zaraz naprzeciw. Najpierw podszedł do baronowej, która rozmawiała z panią de Villefort; prokuratorowa przybyła sama, Valentine bowiem nadal była w ciężkim stanie. Następnie hrabia skierował się ku Eugenii — a nie musiał nawet obchodzić rozmawiających, wszyscy się przed nim rozstępowali; powinszował jej w tak zwięzłych i chłodnych słowach, że aż zaskoczył dumną artystkę.
Obok stała panna Luiza d’Armilly; podziękowała hrabiemu za listy polecające, które był uprzejmy jej napisać do Włoch; jak mówiła, wkrótce miała zamiar zrobić z nich użytek.
Odchodząc od dam, odwrócił się i natknął natychmiast na pana Danglarsa, który pospieszył ku niemu, aby się przywitać.
Wypełniwszy obowiązki towarzyskie, Monte Christo stanął i powiódł dookoła wzrokiem pełnym dumy, a jego oczy zdawały się mówić: zrobiłem, co do mnie należało, kolej na innych.
Andrea, gawędzący w sąsiednim salonie, dostrzegł poruszenie, jakie wywarło na gościach nadejście Monte Christa i przybiegł zaraz powitać hrabiego.
Hrabia otoczony był tłumem; dobijano się o każde jego słowo — jak zwykle przytrafia się to ludziom, którzy mówią niewiele, ale nigdy nie na próżno.
W tejże chwili weszli notariusze. Rozłożyli akta na pozłacanym stole, nakrytym aksamitem haftowanym złotem.
Jeden notariusz usiadł, drugi pozostał na stojąco.
Szykowali się do odczytania intercyzy, pod którą miała się podpisać połowa Paryża.
Wszyscy zajęli miejsca; to znaczy kobiety ustawiły się wokół kręgiem, a panowie, mniej ciekawi stylu urzędowego, komentowali gorączkowe podniecenie Andrei, skupienie Danglarsa, niewzruszoną minę Eugenii i żartobliwą lekkość, z jaką baronowa podchodziła do tej równie poważnej sprawy.
Podczas lektury zapadła głęboka cisza.
Ale gdy tylko notariusz ją ukończył, wszędzie znów podniósł się gwar, tym razem dwukrotnie większy. Te ogromne sumy, te miliony, na których miało się opierać życie dwojga młodych, a które uzupełniały wyprawę i diamenty panny młodej, wystawione na widok w specjalnym pokoju — to wszystko uczyniło ogromne wrażenie na zazdrosnym tłumie.
Urok panny Danglars podwoił się w tej chwili w oczach młodych ludzi, zaćmiewając blask słońca.
Naturalnie kobiety, choć zazdroszcząc milionów, przekonane były, że nie potrzeba im tych milionów, aby jaśnieć urodą.
Andrea, ściskany przez przyjaciół, którzy składali mu gratulacje i przypochlebiali się, zaczynając wierzyć w rzeczywistość tego, co — jak sądził — tylko mu się śniło, tracił coraz bardziej głowę.
Notariusz uroczyście ujął w dłoń pióro i rzekł:
— Panowie, przystępujemy do podpisywania aktu.
Najpierw miał podpisać baron, następnie pełnomocnik pana Cavalcantiego, dalej baronowa, a wreszcie i przyszli małżonkowie.
Podpisał baron, za nim pełnomocnik.
Baronowa podeszła bliżej, pod ramię z panią de Villefort.
— Wyobraź sobie — rzekła do męża, sięgając po pióro — czy to nie okropne? Pan de Villefort nie mógł dziś do nas przyjść, gdyż zaszły jakiś nowe okoliczności w tej sprawie morderstwa i kradzieży, której ofiarą o mało nie stał się pan de Monte Christo.
— O mój Boże! — rzekł Danglars, tonem takim, jakby mówił: „Do licha, nic mnie to nie obchodzi!”.
— Oj, obawiam się — odezwał się Monte Christo, podchodząc bliżej — że niechcący stałem się przyczyną nieobecności pana de Villefort.
— Jak to? Pan, hrabio? — zdziwiła się pani Danglars, podpisując akt. — Jeśli tak, proszę uważać, nigdy tego panu nie daruję.
Andrea pilnie nadstawił ucha.
— Nie ma w tym mojej winy — rzekł hrabia do baronowej — zaraz to udowodnię.
Wszyscy chciwie słuchali: Monte Christo, który tak rzadko się odzywał, zamierzał przemówić.
— Przypominacie sobie państwo — rzekł hrabia wśród najgłębszego milczenia — że w moim domu umarł ten biedak, który chciał mnie okraść, a który wychodząc ode mnie, został śmiertelnie raniony, podobno przez swojego wspólnika.
— Tak, tak — wtrącił Danglars.
— Otóż, chcąc go opatrzyć, rozebrano go, a jego ubranie rzucono w kąt. Policja zabrała je stamtąd, ale zabrała tylko do kancelarii sądowej spodnie i surdut. Zapomniała o kamizelce.
Andrea wyraźnie zbladł i jął z wolna przesuwać się ku drzwiom. Nagle zobaczył chmury na horyzoncie i poczuł, że zbliża się burza.
— Otóż dziś znaleziono tę nieszczęsną kamizelkę, całą we krwi, przedziurawioną na wysokości serca.
Kilka dam krzyknęło, parę innych postanowiło zemdleć.
— Przyniesiono mi ją. Nikt nie mógł zgadnąć, skąd się tu wziął taki łachman — tylko ja pomyślałem, że kamizelka mogła należeć do zamordowanego. Nagle mój lokaj, grzebiąc w niej ze wstrętem i bardzo ostrożnie, wyczuł w kieszeni jakiś papier i wyjął go. Był to list. Czy pan baron wie, do kogo adresowany? Do pana.
— Do mnie? — zawołał Danglars.
— Tak, drogi Boże, do pana! List był poplamiony krwią, ale udało mi się odczytać pańskie nazwisko — odpowiedział Monte Christo wśród powszechnego zdumienia.
— Ale czemu — zapytała pani Danglars, spoglądając niespokojnie na męża — przeszkodziło to panu de Villefort?...
— Nic naturalniejszego — odparł Monte Christo. — Kamizelka i list stanowią dowody rzeczowe. Odesłałem je panu prokuratorowi. Rozumie pan, baronie, że w sprawach kryminalnych najbezpieczniejsza jest droga legalna; być może to jaka machinacja przeciw panu.
Andrea spojrzał bacznie na Monte Christa i zniknął w drugim salonie.
— Możliwe — przyznał Danglars. — Ten zamordowany nie był kiedyś na galerach?
— Tak, to były galernik nazwiskiem Caderousse.
Danglars zbladł nieco; Andrea przemknął się z drugiego salonu do antyszambrów.
— Ale proszę podpisywać, proszę podpisywać! — rzekł Monte Christo. — Zdaje się, że wywołałem spore poruszenie tym opowiadaniem. Pokornie proszę państwa Danglars i pannę Eugenię o przebaczenie.
Baronowa, która właśnie podpisała, oddała pióro notariuszowi.
— Jaśnie oświecony książę Cavalcanti — rzekł notariusz. — Gdzie jest książę Cavalcanti?
— Andrea! Andrea! — powtórzyło kilku młodych ludzi, którzy doszli ze szlachetnym Włochem do takiej zażyłości, że zwracali się doń po imieniu.
— Proszę poszukać księcia! Powiedzcie mu, że teraz on ma podpisywać! — zawołał Danglars do jednego z lokajów.
Ale w tej samej chwili przerażony tłum gości wlał się z powrotem do głównego salonu, jak gdyby do pałacu wkroczył jakiś straszliwy potwór, quaerens quem devoret.
Można się rzeczywiście było przestraszyć. Przy wszystkich drzwiach ustawiło się po dwóch żandarmów na rozkaz oficera, który szedł właśnie w stronę Danglarsa z komisarzem policji przepasanym szarfą.
Pani Danglars krzyknęła i zemdlała. Danglars poszarzał na twarzy, spodziewając się najgorszego — niektóre sumienia nigdy nie są spokojne.
— O co chodzi, mój panie? — zapytał Monte Christo, podchodząc do komisarza.
— Który z panów — rzekł komisarz, nie odpowiadając hrabiemu — nazywa się Andrea Cavalcanti?
Goście krzyknęli ze zdumienia. Wszyscy jęli pytać się nawzajem i rozglądać się po sali.
— Ale kim ma być ten Andrea Cavalcanti? — zapytał osłupiały Danglars.
— To były galernik, zbiegły z Tulonu.
— Jaką popełnił zbrodnię?
— Oskarżony jest — wyjaśnił obojętnym tonem komisarz — o zamordowanie niejakiego Caderousse’a, swojego dawnego towarzysza z galer, w chwili, gdy ten wychodził od hrabiego de Monte Christo.
Monte Christo szybko rozejrzał się wokół.
Andrea znikł.
W kilka chwil po tej straszliwej scenie wielki pałac nagle opustoszał, jakby rozeszła się wieść, że jeden z zaproszonych zachorował na dżumę czy cholerę; w jednej chwili na wszystkie drzwi, schody i wyjścia naparł tłum gości, próbując się wymknąć jak najprędzej; okoliczności były tego rodzaju, że nie wypadało udzielać banalnych słów pociechy, które podczas każdej klęski z przyjaciół czynią natrętów.
W pałacu został tylko Danglars, zamknięty w gabinecie z żandarmem, składając mu zeznania; została zmrożona pani Danglars, która ukryła się w dobrze znanym nam buduarku; została wreszcie Eugenia, która patrząc wyniośle i wzgardliwie wydymając wargi, odeszła do swego pokoju ze swoją nieodłączną towarzyszką, panną Luizą d’Armilly.
Liczniejsza niż zazwyczaj służba (z uwagi na uroczystość zatrudniono do pomocy cukierników, kucharzy i garsonów z Café de Paris) poczytywała sobie za afront to, co się zdarzyło i wystawała tu i ówdzie w grupkach, nie przejmując się zupełnie spełnianiem swoich obowiązków, co zresztą przestało być teraz potrzebne.
Ale spośród wszystkich tych osób dwie tylko zasługują na naszą uwagę: panna Eugenia i panna Luiza.
Niedoszła narzeczona odeszła krokiem obrażonej królowej do pokoju; jej towarzyszka była bledsza i bardziej przejęta od niej.
W pokoju Eugenia zaryglowała drzwi, a Luiza osunęła się na krzesło.
— O mój Boże! Mój Boże! Ależ to okropne! — zawołała młoda artystka. — Kto by się tego spodziewał? Pan Andrea Cavalcanti... morderca... zbiegły więzień... galernik!...
Usta Eugenii wykrzywił ironiczny uśmiech.
— Cóż, to mi było przeznaczone — rzekła. — Uciekłam Morcerfowi, a trafiłam na Cavalcantiego!
— O, nie porównujże ich!
— Bądź cicho. Wszyscy mężczyźni są nikczemni. Bardzo się cieszę, że teraz mogę już nie tylko brzydzić się nimi, ale też nimi pogardzać.
— I co zrobimy? — zapytała Luiza.
— Co zrobimy? To samo, co miałyśmy zrobić za trzy dni... Wyjedziemy.
— Nadal tego chcesz, choć już nie musisz wyjść za mąż?...
— Posłuchaj, Luizo: nienawidzę tego światowego życia, w którym wszystko jest uporządkowane, uregulowane i ustalone jak układ nut na pięciolinii. To, o czym marzyłam zawsze, to życie artystki, życie wolne, w którym człowiek zależy tylko od siebie, w którym może liczyć tylko na siebie. Mam tu zostać? A po co? Po to, żeby za miesiąc próbowano mnie znów wydać za mąż? Na przykład za pana Debray’a, była o tym kiedyś mowa. Nie, Luizo, nie. Dzisiejszy wypadek posłuży mi za usprawiedliwienie. Nie starałam się, aby doszło do takiej sceny, sam Bóg mi ją zesłał, niech będą mu dzięki.
— Ależ jesteś silna i odważna! — rzekła z podziwem jasnowłosa, delikatna dziewczyna do swojej czarnowłosej przyjaciółki.
— Ejże, to chyba mnie jeszcze nie znałaś? No, Luizo, pomówmy o innych sprawach. Powóz pocztowy...
— Zarezerwowany trzy dni temu.
— Czyś kazała mu czekać tam, gdzie mamy wsiąść?
— Tak.
— A paszport?
— Oto i on.
Eugenia ze zwykłą sobie pewnością rozłożyła papier i przeczytała:
Pan Leon d’Armilly, lat dwadzieścia, artysta; włosy czarne, oczy czarne; podróżuje z siostrą.
— Doskonale! Skąd wzięłaś ten paszport?
— Gdy prosiłam pana de Monte Christo o listy do dyrekcji teatrów w Rzymie i Neapolu, powiedziałam mu, że się bardzo obawiam podróżować jako kobieta. Zrozumiał to dobrze i zaproponował mi, że wyrobi mi paszport na nazwisko męskie, a dwa dni potem dostałam go do ręki. A to „podróżuje z siostrą” dodałam sama.
— No to mamy już tylko spakować walizki — rzekła wesoło Eugenia — wyjedziemy w dzień podpisania intercyzy, zamiast w dzień ślubu.
— Kochana, zastanów się dobrze.
— Och, zastanowiłam się. Dość się nasłuchałam o przelewach, obrachunkach miesięcznych, hossie, bessie, o pożyczce hiszpańskiej i o akcjach haitańskich. Zamiast tego Luizo, rozumiesz to? — przestrzeń, wolność, śpiew ptaków, równiny Lombardii, kanały weneckie, pałace Rzymu, plaże Neapolu. Ile mamy pieniędzy?
Luiza wyjęła z inkrustowanego sekretarzyka pugilaresik zamykany na kluczyk. Otwarła go i przeliczyła banknoty.
— Dwadzieścia trzy tysiące franków — rzekła.
— I przynajmniej tyle samo w perłach, diamentach i biżuterii — dodała Eugenia. — Jesteśmy bogate. Mając czterdzieści pięć tysięcy franków możemy żyć dwa lata jak księżniczki albo cztery lata — całkiem nieźle. Ale zanim minie pół roku, ty dzięki muzyce, a ja dzięki głosowi, podwoimy ten kapitał. No, ty weź pieniądze, a ja wezmę kosztowności. W ten sposób, gdyby jedna z nas zgubiła swój skarb, druga połowa zawsze zostanie. A teraz walizka, szybko, pakujmy się!
— Czekaj — rzekła Luiza i poszła posłuchać pod drzwiami pokojów pani Danglars.
— Czego się boisz?
— Żeby nas kto nie przyłapał.
— Drzwi są zamknięte.
— A jak nam każą otworzyć?
— Mogą sobie kazać — nie otworzymy.
— Prawdziwa z ciebie amazonka, Eugenio!
I przyjaciółki jęły z nadzwyczajnym pośpiechem upychać w kufrze wszystko, co — jak sądziły — może im się przydać podczas podróży.
—
Uwagi (0)