Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Wcześniej czy później zapominają o wszystkim. Eugenia wyjdzie za mąż jeśli nie dziś, to jutro, jeśli nie jutro, to za tydzień. A nie sądzę, by żałowała pani narzeczonego panny Eugenii.
Pani Danglars spojrzała na Villeforta; jego szyderczy spokój zaskoczył ją.
— Czy przyszłam do przyjaciela? — zapytała tonem pełnym urażonej godności.
— Dobrze pani wie, że tak — odpowiedział Villefort, a gdy składał to zapewnienie, na jego policzki wystąpił lekki rumieniec.
Zapewnienie to bowiem było aluzją do innych spraw niż te, o których miał rozmawiać z baronową.
— A więc okaż mi pan trochę serca, kochany Villefort — rzekła baronowa. — Rozmawiaj ze mną jak przyjaciel, a nie jak urzędnik. I gdy spotkało mnie prawdziwe nieszczęście, nie mów mi, że mam być wesoła.
Villefort skłonił się.
— Droga pani, od trzech miesięcy, gdy ktoś mówi mi o swoich nieszczęściach, porównuję je zawsze do moich własnych. Wiem, że to egoistyczne z mojej strony, ale robię to mimowolnie. Oto dlaczego to, co zdarzyło się pani, w obliczu moich nieszczęść wydaje mi się tylko niepowodzeniem. Oto dlaczego, w obliczu moich straszliwych przeżyć, pani sytuacja wydaje mi się godna pozazdroszczenia. Ale sprawia to pani przykrość, dajmy więc temu pokój. Mówiłaś, pani...
— Chciałam się od pana dowiedzieć, jak wygląda sytuacja tego oszusta.
— Oszusta! — obruszył się Villefort. — Zdecydowanie, uparłaś się pani pewne wypadki łagodzić, a inne wyolbrzymiać. Pan Andrea Cavalcanti albo raczej powiedzmy pan Benedetto ma być oszustem?! Myli się pani, pan Benedetto to ni mniej, ni więcej, tylko morderca!
— Nie zaprzeczam słuszności tego sprostowania, ale im srożej potraktuje pan tego nieszczęśnika, tym dotkliwiej odczuje to nasza rodzina. Niechże pan na chwilę o nim zapomni; zamiast go ścigać, proszę pozwolić mu uciec.
— Za późno pani przychodzi, rozkazy zostały już wydane.
— Jeżeli go więc pochwycą... Jak pan sądzi, złapią go?
— Mam taką nadzieję.
— Jeżeli go więc złapią, to niech go pan zostawi w więzieniu, choć jak słyszałam więzienia są przepełnione.
Na te słowa prokurator pokręcił głową, dając do zrozumienia, że się nie zgadza.
— Przynajmniej do czasu, kiedy moja córka nie wyjdzie za mąż! — dodała baronowa.
— To niemożliwe, sprawiedliwość ma także swoją formalną stronę.
— Nawet dla mnie? — zapytała baronowa pół żartem, pół serio.
— Dla wszystkich bez wyjątku. W tym również i dla mnie.
— A! — zawołała baronowa. Nie dorzuciła nic więcej, ale wykrzyknik ten i tak zdradził jej myśl.
Villefort spojrzał na nią przenikliwie.
— Wiem, co chciałaś pani powiedzieć. Robisz pani aluzję do owych strasznych pogłosek, że wszystkie przypadki śmierci, które od trzech miesięcy okrywają mój dom nieustanną żałobą, a nawet śmierć, której cudem uszła Valentine, nie są zgonami naturalnymi.
— Nawet o tym nie pomyślałam — zaprzeczyła żywo pani Danglars.
— Ależ oczywiście, że pomyślałaś pani o tym i miałaś rację. Czyż mogłaś pani o tym nie pomyśleć? I nie szepnąć sobie: „Ty, który ścigasz przestępców, odpowiadaj, dlaczego wokół ciebie wciąż popełniane są zbrodnie i uchodzą one bezkarnie?”.
Baronowa zbladła.
— Tak sobie pani w duchu powiedziałaś, prawda?
— No cóż, przyznaję.
— A więc odpowiem pani na to.
Villefort przysunął swój fotel do krzesła pani Danglars, oparł dłonie o biurko i powiedział przytłumionym głosem:
— Istnieją przestępstwa, które uchodzą bezkarnie, bo nie można wykryć zbrodniarza, a strach poświęcić niewinną głowę zamiast winnej. Ale gdy zbrodniarz zostanie odkryty — Villefort wyciągnął rękę w kierunku krucyfiksu wiszącego naprzeciw jego biurka — gdy zbrodniarz zostanie odkryty — powtórzył — przysięgam pani na Boga, że kimkolwiek jest, zginie. A teraz, gdy złożyłem przed panią tę przysięgę i oświadczyłem, że przysięgi dotrzymam, wciąż chce mnie pani prosić o łaskę dla tego nędznika?
— Jest pan pewien, że jest on winny przestępstw, o które się go obwinia?
— Proszę, oto są jego papiery: „Benedetto, skazany w szesnastym roku życia na pięć lat galer za fałszerstwo”. Jak pani widzisz, ten obiecujący młodzieniec uciekł, a następnie został zbójcą.
— Ale kim jest ten nieszczęśnik?
— Któż to może wiedzieć? To jakiś włóczęga, Korsykanin.
— I nikt się nigdy o niego nie upominał?
— Nikt. Nie wiadomo, kim są jego rodzice.
— A ten pan, który przybył z Lukki?
— To taki sam łotrzyk. Pewnie jego wspólnik.
Baronowa załamała ręce.
— Gerardzie! — rzekła tak przymilnie, jak tylko umiała.
— Na miłość boską! Niech mnie pani nigdy nie prosi o łaskę dla zbrodniarza — powiedział prokurator stanowczo, a nawet oschle. — Bo kim ja jestem? Prawem. Czy prawo ma oczy, żeby dojrzeć pani smutek? Czy prawo ma uszy, żeby je mógł przejąć pani łagodny głos? Czy prawo ma pamięć, którą mogą wzruszyć pani aluzje do pewnych wspomnień? Nie, szanowna pani, prawo wydaje wyrok, a jeśli go już wydało, musi ten wyrok wykonać. Może mi pani powie, że jestem istotą żyjącą, a nie kodeksem, że jestem człowiekiem, a nie księgą praw... Ale niech pani na mnie spojrzy i rozejrzy się wokół: czy ludzie obeszli się ze mną jak z bratem? Gdzie dowód ich miłości? Czy mnie oszczędzali? Czy ktokolwiek poprosił o łaskę dla pana de Villefort i czy tę łaskę panu Villefort przyznano? Nie! Nie! Nie! Nic, tylko same ciosy, jedne po drugich! Kobieto! Kusi mnie pani jak syrena! Przenika mnie pani tym czarującym, wymownym spojrzeniem, które przypomina mi, że powinienem się zarumienić. A więc dobrze, rumienię się. Wstydzę się za to, o czym dobrze pani wie, a może i za coś jeszcze, o czym pani nie wie. Jednak od czasu, kiedy sam zbłądziłem, może nawet bardziej niż inni, od tego czasu zdzieram z innych szaty, bo chcę znaleźć wrzód — i zawsze go znajduję. I powiem więcej — robię to z radością! Z rozkoszą doszukuję się tego śladu słabości i przewrotności ludzkiej! Bo każdy, którego uznam za winnego i dowiodę jego winę, jest dla mnie żywym dowodem, za każdym razem nowym dowodem na to, że nie byłem tylko ohydnym wyjątkiem! Niestety! Niestety, droga pani! Wszyscy ludzie są źli, udowodnijmy to i karzmy złych!
Villefort wymówił ostatnie słowa z gorączkową wściekłością, przez co nabrały one okrutnej wymowy.
— Ale mówi pan przecież — pani Danglars podjęła ostatnią próbę przekonania prokuratora. — Mówi pan, że ten młodzieniec jest włóczęgą, sierotą, że został opuszczony przez wszystkich.
— Tym gorzej, tym gorzej, droga pani, albo raczej tym lepiej. Opatrzność tak zrządziła, że nikt nie będzie po nim płakał.
— Pan się znęca nad słabszym.
— Słaby, który zabija!
— Jego hańba spadnie też na mój dom.
— A czy mojego domu nie prześladuje śmierć?
— Nie zna pan litości dla innych! Więc powiem panu, że dla pana również nikt nie znajdzie litości!
— I niech tak będzie! — rzekł Villefort, podnosząc groźnie rękę ku niebu.
— Ale gdy go już schwytacie, niech pan przynajmniej odroczy sprawę tego nieszczęśnika na następne posiedzenie sądu przysięgłych. Po sześciu miesiącach ludzie może zapomną.
— Nie mogę — rzekł Villefort. — Mam jeszcze pięć dni, śledztwo już skończone. Pięć dni czasu to i tak za dużo w tym przypadku; a zresztą, czy pani nie rozumie, że ja także chciałbym zagłuszyć czymś moją pamięć? I kiedy pracuję dzień i noc, gdy jestem tak bardzo zajęty, bywają chwile, w których o wszystkim zapominam, nawet o sobie, dopiero wtedy jestem szczęśliwy, jak szczęśliwi bywają umarli. A to zawsze lepsze niż cierpienie.
— On uciekł, niech go pan nie ściga. Obojętność to bardzo łatwa forma łaski.
— Powiedziałem pani, że już za późno. Telegraf nadał rozkazy z samego rana, i w tej chwili...
— Panie — rzekł lokaj, wchodząc do gabinetu. — Goniec przyniósł depeszę z ministerstwa spraw wewnętrznych.
Villefort chwycił list i pospiesznie go rozpieczętował.
Pani Danglars zadrżała z trwogi. Villefort zadrżał z radości.
— Schwytany! — zawołał prokurator. — W Compiègne. Sprawa skończona.
Pani Danglars podniosła się wyniosła i blada.
— Żegnam pana — rzekła.
— Żegnam panią — odpowiedział prokurator niemal z radością i odprowadził ją do drzwi.
Po czym wrócił do biurka i rzekł, uderzając prawą ręką w kartkę:
— Ładnie, miałem jedno fałszerstwo, trzy kradzieże, dwa podpalenia, brakowało mi tylko morderstwa, i mam je! Posiedzenie sądu będzie znakomite.
Valentine, jak oświadczył prokurator pani Danglars, nadal nie wracała do zdrowia. Wciąż była osłabiona i nie opuszczała łóżka. O zaszłych wypadkach, to jest o tych, które przed chwilą zostały tu opowiedziane, czyli o ucieczce Eugenii i schwytaniu Andrei Cavalcanti, albo raczej Benedetta, i o oskarżeniu go o morderstwo, dowiedziała się od pani de Villefort. Była jednak tak słaba, że opowieść ta nie zrobiła na niej wrażenia, jakie niewątpliwie wywarłaby kiedy indziej. Przemknęło jej przez głowę tylko kilka niewyraźnych myśli, kilka niewyraźnych obrazów zamgliło jej się przed oczyma, ale wkrótce wszystko się zamazało i pogrążyła się z powrotem w swoich majakach.
Za dnia do rzeczywistości przywoływała ją obecność dziadka, bo pan Noitier kazał się zanosić do pokoju wnuczki i siedział przy niej, nie spuszczając z niej troskliwego spojrzenia. Potem jeszcze, wróciwszy z sądu, zaglądał do niej pan de Villefort i spędzał godzinę lub dwie w towarzystwie córki i ojca. O szóstej prokurator odchodził do swojego gabinetu, a o ósmej przychodził pan d’Avrigny, który osobiście przynosił dla Valentine lekarstwo na noc; następnie odwożono pana Noirtier.
Lekarz wybrał pielęgniarkę do pilnowania chorej, która czuwała przy niej mniej więcej do godziny jedenastej i wychodziła, gdy Valentine już spała. Odchodząc, oddawała klucze od pokoju Valentine panu de Villefort, tak że nikt nie mógł już wejść do chorej inaczej niż przez pokoje pani de Villefort i pokoik małego Edwarda.
Każdego ranka Morrel przychodził do Noirtiera dowiedzieć się o stan zdrowia Valentine i co ciekawe, z każdym dniem wydawał się spokojniejszy. Choć dziewczynę wciąż męczyła gwałtowna gorączka i dokuczały jej nerwy, miała się coraz lepiej. Poza tym sam Monte Christo powiedział przecież, że jeśli po dwóch godzinach Valentine nie skonała, na pewno będzie żyć. I rzeczywiście, Valentine wciąż żyła, mimo że upłynęły już cztery dni.
Ten nerwowy stan podniecenia prześladował Valentine przez cały dzień, i trwał nadal, gdy zasypiała, a raczej zapadała w półsen. Dopiero wtedy, wśród nocnej ciszy, w półmroku, bo pokój oświetlała tylko nocna lampka stojąca na kominku, zjawy zaczynały nadlatywać na skrzydłach gorączki i zaludniać pokój chorej.
Zdawało jej się, że widzi złowrogą postać macochy, innym razem stawał przed nią Morrel z wyciągniętymi ramionami; pojawiały się i inne osoby, na przykład hrabia de Monte Christo; w tej gorączkowej malignie zaczynały się poruszać nawet meble. Trwało to zwykle do drugiej lub trzeciej nad ranem, dopiero wtedy zapadała w mocny sen, który krzepił ją do rana.
Kiedy więc Valentine dowiedziała się o ucieczce Eugenii i schwytaniu Benedetta, niebawem zaczęła o tym stopniowo zapominać i wspomnienie to zamazało się już całkiem, gdy wyszli od niej kolejno Villefort, lekarz i gdy odwożono pana Noirtier. Na kościele Saint-Philippe-du-Roule wybiła jedenasta, pielęgniarka położyła tuż przy chorej lek przygotowany przez lekarza, po czym zamknęła drzwi od jej pokoju i udała się do kredensu, gdzie z drżeniem przysłuchiwała się komentarzom, jakimi służba kwitowała wydarzenia w domu i ponurym historiom, jakie sobie opowiadała. Od trzech miesięcy takie historie stanowiły główną rozrywkę w kredensie i przedpokojach pana prokuratora.
A tymczasem w tym tak pilnie strzeżonym pokoju zaszło coś nieoczekiwanego.
Minęło dziesięć minut od chwili, gdy pielęgniarka wyszła. Valentine już od godziny zmagała się z gorączką, która powracała każdej nocy, a mózg chorej wytwarzał bez przerwy, niezależnie od jej woli, monotonnie i nieubłaganie, wciąż te same myśli i obrazy.
Nocna lampka pełgała, a rzucane przez nią blaski przybierały dziwaczne kształty; i nagle Valentine wydało się, że w chybotliwym świetle lampki z wolna otwiera się jej biblioteczka przy kominku; zawiasy, na których obracała się szafa, nawet nie skrzypnęły.
O każdej innej porze Valentine porwałaby za sznur od dzwonka i wezwała pomoc; ale w rozgorączkowaniu, w jakim się znajdowała, nic jej już nie dziwiło. Przekonana była, że wszystkie widziadła, które ją otaczają, wynikają z maligny — bo przecież rankiem po tych nocnych marach nie pozostawał żaden ślad.
W drzwiach stanęła jakaś postać.
Valentine zdążyła się już tak przyzwyczaić do zjaw, które ją nawiedzały, że nie przeraziła się wcale. Otwarła tylko szeroko oczy w nadziei, że będzie to Morrel.
Postać zbliżała się do łóżka — nagle przystanęła i przez chwilę w największym skupieniu nasłuchiwała. Wtedy poblask światła zaigrał na twarzy nocnego gościa.
— To nie on — szepnęła.
Przekonana, że majaczy, czekała, aż ów człowiek zniknie, albo zmieni się w inną osobę, jak to się często zdarza w snach. Dotknęła pulsu, a czując, że bije gwałtownie, przypomniała sobie, że najlepszy sposób na odpędzenie widziadeł to łyk napoju, który lekarz przygotował specjalnie, aby koić nerwy Valentine; lek sprawiał, że gorączka opadała, a zamieszanie w głowie trochę ustawało, przynosząc dziewczynie ulgę. Sięgnęła więc po szklankę stojącą na kryształowym spodku; ale kiedy wyciągała drżącą rękę, zjawa szybko zbliżyła się do łóżka i podeszła tak blisko, że chora poczuła jakby tchnienie i dotknięcie palców.
Tym razem złudzenie albo raczej rzeczywistość przeszła wszelkie oczekiwania Valentine. Zrozumiała, że nie śpi i że jest całkiem przytomna — a wtedy zadrżała.
Zjawa bowiem powstrzymała jej rękę.
Valentine wolno ją wycofała.
Postać, od której nie mogła oderwać wzroku — a wydawała się jej raczej przyjazna niż groźna — postać ta podniosła szklankę, podeszła do lampki i obejrzała napój pod światło, jakby chciała ocenić jego klarowność i przezroczystość. Jednak to pierwsze doświadczenie nie wystarczyło. Człowiek ów, a raczej duch —
Uwagi (0)