Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Luiza drobnymi białymi rączkami z całych sił przycisnęła wieko kufra.
— Nie dam rady — stęknęła — jestem za słaba, zamknij ty.
— A, prawda — roześmiała się Eugenia — zapomniałam, że to ja jestem Herkulesem, a ty tylko bladą Omfalą.
I przyciskając kolanem wieko wytężyła białe mocne ręce, aż je docisnęła, a Luiza zatrzasnęła kłódkę.
Ukończywszy tę operację, Eugenia otwarła kluczem komodę i wyjęła z niej watowany płaszcz podróżny z fioletowego jedwabiu.
— Patrz — rzekła — widzisz, że pamiętałam o wszystkim? W tym na pewno nie będzie ci zimno.
— A ty?
— Wiesz dobrze, że mnie nigdy nie jest zimno; zresztą w męskim ubraniu...
— Tu chcesz się przebrać?
— Naturalnie.
— Ale zdążysz?
— O nic się nie martw, tchórzu jeden. Cała służba gada o tej aferze. Zresztą, cóż w tym dziwnego, że się zamknęłam? Każdy myśli, że jestem zrozpaczona.
I z tej samej szuflady, skąd wyjęła płaszcz dla Luizy (Luiza zdążyła go już sobie narzucić na ramiona), wyciągnęła kompletny strój męski. Z szybkością dowodzącą, że nie pierwszy raz przywdziewała dla zabawy męskie ubranie, Eugenia włożyła buty, wciągnęła spodnie, zawiązała halsztuk, zapięła pod szyję kamizelkę i ubrała surdut, który podkreślał jej smukłą kibić.
— O, ślicznie ci w tym — powtarzała Luiza, patrząc z zachwytem — ale gdzie podziejesz te piękne czarne włosy, te cudowne warkocze, których ci zazdrościły wszystkie kobiety? Chyba się nie zmieszczą pod cylindrem.
— Zaraz zobaczysz.
I ujmując w lewą rękę warkocz tak gruby, że z trudem obejmowały go jej palce, w prawą wzięła długie nożyczki, przechyliła się w tył, aby uchronić surdut — zazgrzytały nożyczki i bujne, wspaniałe włosy upadły do stóp dziewczyny. Następnie przycięła sobie włosy na skroniach; nie okazywała przy tym najmniejszego żalu, przeciwnie — pod czarnymi jak heban brwiami tańczyły jej w oczach iskierki radości.
— O! Takie śliczne włosy! — zawołała z żalem Luiza.
— Czyż tak nie jest mi sto razy lepiej? — wykrzyknęła Eugenia przygładzając niesforne, krótkie kędziory. — Nie wydaje ci się, że teraz jestem piękniejsza?
— O, ty jesteś zawsze piękna! A teraz gdzie pojedziemy?
— Do Brukseli — tak najbliżej do granicy. Z Brukseli udamy się do Liège, Akwizgranu, a potem Renem do Strasburga. Przejedziemy przez Szwajcarię i dostaniemy się do Włoch przez Przełęcz Świętego Gotarda. Może być taki plan?
— Ależ tak.
— Na co tak patrzysz?
— Na ciebie. Naprawdę, ślicznie wyglądasz. Ktoś mógłby pomyśleć, że mnie porywasz.
— I miałby rację, do licha!
I dziewczęta, o których wszyscy zapewne myśleli, że pogrążone są we łzach, że jedna płacze nad sobą, a druga współczuje przyjaciółce, parsknęły głośnym śmiechem i zabrały się do porządkowania bałaganu, zwyczajnego w trakcie ucieczki.
Pogasiwszy światło, nadstawiając ucha i wytężając wzrok, otwarły drzwi gotowalni, z której schodki dla służby prowadziły aż na dziedziniec. Eugenia szła pierwsza, trzymając za ucho walizę, Luiza podążała za nią z trudem, trzymając oburącz drugie ucho.
Dziedziniec był pusty. Właśnie wybiła północ.
Odźwierny jeszcze się nie położył. Eugenia podeszła na palcach: zacny szwajcar drzemał w swoim domku, wyciągnięty w fotelu.
Wróciła do Luizy. Podniosły walizę z ziemi i przemknęły się w cieniu rzucanym przez mur aż do bramy.
Eugenia kazała Luizie schować się w kącie przy bramie, tak aby odźwierny, gdyby przypadkiem zechciał się obudzić, zobaczył tylko jedną osobę. Sama stanęła w świetle latarni dziedzińca.
— Otworzyć! — zawołała swoim najpiękniejszym kontraltem, stukając w szybę.
Odźwierny zerwał się, jak to przewidziała Eugenia, i nawet podszedł parę kroków, aby zobaczyć, kto wychodzi, ale widząc młodzieńca, który niecierpliwie smagał sobie spodnie trzcinką, natychmiast otwarł bramę.
Luiza prześliznęła się jak wąż przez uchylone wrota i wyskoczyła na ulicę. Eugenia na pozór spokojna, chociaż serce jej biło dużo mocniej niż zwykle, wyszła za nią.
Przechodził właśnie tragarz; dały mu bagaż, kazały zanieść pod numer 36 na ulicę de la Victoire i same poszły za nim. Obecność mężczyzny podnosiła Luizę na duchu. Sama Eugenia była odważna jak Judyta albo Dalila.
Dotarli pod wyznaczony dom. Eugenia kazała tragarzowi złożyć kufer na ziemi, zapłaciła mu i odprawiła, a potem zastukała w okiennicę.
Było to mieszkanko młodej praczki, wtajemniczonej już wcześniej we wszystko. Nie spała jeszcze i otwarła natychmiast.
— Panienko — odezwała się Eugenia — powiedz odźwiernemu, aby wyciągnął powóz z wozowni i poszedł na pocztę po konie. Dasz mu za fatygę te pięć franków.
— Wiesz co, Eugenio — odezwała się Luiza — jestem dla ciebie pełna podziwu, budzisz we mnie niemal respekt.
Praczka patrzyła zdziwiona — ale miała dostać dwadzieścia ludwików za usługę i nie uczyniła najmniejszej uwagi.
W kwadrans później wrócił odźwierny z pocztylionem i końmi; w mgnieniu oka zaprzężono je do powozu, a odźwierny umocował kufer na dachu za pomocą sznura.
— Oto moje papiery — odezwał się pocztylion. — Którą drogą pojedziemy, mój paniczu?
— Do Fontainebleau — odpowiedziała Eugenia niemal męskim głosem.
— Co ty mówisz? — spytała Luiza.
— To podstęp — odszepnęła Eugenia — bo ta praczka, co nam pomaga za dwadzieścia ludwików, może nas zdradzić za czterdzieści. Na bulwarze pojedziemy w innym kierunku.
I dziewczyna wskoczyła, nie dotykając prawie stopni do powozu, w którym urządzono wygodne posłania.
— Ty zawsze masz rację — rzekła Luiza, siadając obok przyjaciółki.
Kwadrans później pocztylion, zwrócony na właściwą drogę, mijał trzaskając z bicza rogatkę Saint-Martin.
— Uff — odetchnęła Luiza — już jesteśmy za Paryżem!
— O tak, kochaniutka, porwanie się udało.
— No tak; i jeszcze obyło się bez przemocy.
— W razie czego będzie to dla mnie okoliczność łagodząca — odparła Eugenia.
Słowa te zagubiły się w turkocie kół toczących się po bruku la Villette.
Pan Danglars nie miał już córki.
Zostawmy na chwilę pannę Danglars i jej przyjaciółkę na drodze do Brukseli, a powróćmy do nieszczęsnego pana Andrei Cavalcanti, od którego szczęście odwróciło się w szczytowym momencie jego kariery.
Chłopiec ów mimo swojego młodego wieku był wyjątkowo zmyślnym i inteligentnym filutem. Widzieliśmy, jak przy pierwszych słowach Monte Christa zaczął małymi kroczkami wycofywać się w kierunku drzwi; minął dwa pokoje — i zniknął.
Pominęliśmy jednak pewien istotny szczegół, o którym należy wspomnieć: w jednym z pokojów, przez które przechodził, znajdowała się wyprawa jego narzeczonej; leżały tam diamentowe brosze, kaszmirowe szale, koronki z Valenciennes, angielskie woale; słowem wszystko to, co pociąga dziewczęce serca i napełnia je radością.
Otóż Andrea zabrał ze sobą najkosztowniejsze z klejnotów, co dowodzi, że był nie tylko chłopcem zmyślnym i inteligentnym, ale do tego przewidującym.
Zaopatrzony na drogę takim wiatykiem, poczuł się o połowę lżejszy i zręcznie wyskakując przez okno, z łatwością umknął żandarmom.
Rosły, zgrabny niczym starożytny gladiator, muskularny jak Spartanin, biegł przez ponad kwadrans zupełnie na oślep, chcąc oddalić się jak najbardziej od miejsca, w którym groziło mu niebezpieczeństwo.
Biegł z ulicy du Mont-Blanc w stronę rogatek, wyczuwał je złodziejskim instynktem jak koń czuje stajnię; i tak znalazł się u wylotu ulicy Lafayette’a. Tu dopiero przystanął, mocno zadyszany.
Był sam. Na lewo rozciągała się pusta przestrzeń ogrodu Świętego Łazarza, na prawo — otchłań Paryża.
— Jestem zgubiony? — zastanowił się. — Nie, jeśli wykażę się większym sprytem niż moi nieprzyjaciele. Moje ocalenie to kwestia sekund, jak w biegu do mety.
W tej chwili dostrzegł nadjeżdżający od strony przedmieścia Poissonnière jednokonny kabriolet. Woźnica ponuro palił fajkę, zmierzając zapewne w kierunku przedmieścia Saint-Denis, gdzie widocznie zazwyczaj zatrzymywał się na postoju.
— Hej, przyjacielu! — zawołał Benedetto.
— Co tam, paniczu? — zapytał woźnica.
— Wasz koń bardzo zmęczony?
— Zmęczony? Niby po czym? Przez cały boży dzień zrobił tylko cztery marne kursy. Siedem franków zarobku i dwadzieścia sous napiwku, a pryncypałowi muszę oddać dziesięć franków.
— Może chcielibyście do tych siedmiu franków zarobić jeszcze dwadzieścia?
— Z przyjemnością, paniczu, dwadzieścia franków drogą nie chodzi. A co mam zrobić?
— Nic szczególnego. O ile twój koń nie jest zmęczony.
— Ii, poleci jak zefir, tylko niech pan powie, w którą stronę.
— W stronę Louvres.
— A wiem, wiem. To ojczyzna ratafii.
— Właśnie. Chodzi o to, żeby dogonić mojego przyjaciela, z którym mam być jutro na polowaniu w Chapelle-en-Serval. Miał wpół do dwunastej czekać tutaj na mnie w swoim powozie, tymczasem jest już północ. Zniecierpliwił się pewnie i odjechał sam.
— A to możliwe.
— To co, spróbujecie go dogonić?
— Bardzo chętnie.
— Jeśli nie dogonimy go do Bourget, dostaniecie dwadzieścia franków, a jeśli i do Louvres go nie złapiemy, wtedy trzydzieści.
— A jeżeli go dogonimy?
— Czterdzieści! — odparł Andrea po krótkiej chwili wahania, wiedząc jednak, że nic tym nie ryzykuje.
— Zgoda! — rzekł woźnica. — Niech pan siada i w drogę. Prrr...!
Andrea wskoczył do kabrioletu i już po chwili przejeżdżali przez Przedmieście Saint-Martin, minęli rogatki i wjechali w niekończące się uliczki Villette.
Ów niecierpliwy przyjaciel był oczywiście zmyślony — ale co jakiś czas Andrea pytał przechodniów o zielony kabriolet zaprzężony w karogniadego konia, a jako że drogą do Belgii przejeżdża całe mnóstwo kabrioletów i dziewięć na dziesięć jest koloru zielonego, na każdym kroku wskazówki sypały się jak z rękawa.
Co chwilę ktoś mówił, że właśnie przejeżdżał taki powóz i wyprzedza ich o jakieś pięćset, dwieście, a może sto kroków; a gdy go doganiali, okazywało się zawsze, że to nie ten.
W pewnym momencie minął ich jakiś inny powóz. Była to kareta; konie pocztowe unosiły ją w galopie.
— O, gdybym i ja miał taką karetę, i takie dwa rącze konie! I oczywiście paszport, bo bez niego by mi ich nawet nie dali — westchnął głęboko.
Karetą jechały panna Danglars i panna d’Armilly.
— Jedźmy! Jedźmy! — pokrzykiwał Andrea. — Zaraz ich pewnie dogonimy! I jak przy rogatce biedne konisko puściło się tęgim kłusem, tak do Louvres dotarło całe w pianie.
— Widać — rzekł Andrea — że go już nie dogonimy, a wasz koń jeszcze padnie. Lepiej więc będzie, jak się tu zatrzymam. Oto trzydzieści franków, a ja tymczasem prześpię się Pod Czerwonym Koniem i pojadę pierwszym powozem, w którym znajdę wolne miejsce. Dobranoc, dobry człowieku.
I Andrea, wcisnąwszy woźnicy w rękę sześć pięciofrankówek, lekko wyskoczył na drogę.
Woźnica z wesołą miną schował pieniądze do kieszeni i zawrócił na drogę do Paryża. Andrea udał, że idzie do oberży Pod Czerwonym Koniem, zaczekał chwilę przed drzwiami, póki kabriolet nie zniknął mu z oczu, po czym puścił się znowu biegiem i pokonał kolejne dwie mile.
Tu dopiero odpoczął. Musiał być w okolicach Chapelle-en-Serval, dokąd, jak powiedział woźnicy, chciał się udać.
Nie zatrzymał się jednak ze względu na zmęczenie, ale dlatego, że musiał w końcu coś zdecydować i powziąć jakiś plan.
Dyliżansem nie mógł jechać w żadnym wypadku, karetą pocztową tym bardziej. W obu przypadkach musiałby mieć paszport.
Nie mógł również zatrzymać się w departamencie Oise, bo lasów tu brakowało, a w zamian był to jeden z najbardziej strzeżonych przez policję departamentów. Andrea, posiadający sporą praktykę kryminalną, wiedział o tym aż za dobrze.
Usiadł nad rowem, oparł głowę na dłoniach i zamyślił się. Po dziesięciu minutach podniósł głowę. Wiedział już, co ma robić.
Przybrudził jeden bok palta, które zdążył jeszcze porwać z przedpokoju i zakrył dokładnie swój wieczorowy strój, po czym dotarł do Chapelle-en-Serval i zapukał śmiało do drzwi jedynej w tych okolicach oberży.
Otworzył mu oberżysta.
— Przyjacielu — rzekł Andrea. — Jechałem z Mortefontaine do Senlis, gdy mój koń, trudne bydlę, skoczył nagle w bok i wyrzucił mnie z siodła. Jeszcze dziś w nocy muszę koniecznie dostać się do Compiegne, bo moja rodzina będzie bardzo zaniepokojona. Moglibyście wynająć mi jakiegoś konia?
Oberżysta ma zawsze jakiegoś konia, lepszego lub gorszego.
Oberżysta z Chapelle-en-Serval zawołał stajennego i kazał mu osiodłać Siwka. Obudził też swojego siedmioletniego synka. Chłopczyk miał usiąść z tyłu za Andreą i odprowadzić konia z powrotem.
Andrea zapłacił oberżyście dwadzieścia franków, a wyjmując pieniądze z kieszeni, wypadł mu, niby przez przypadek, bilet wizytowy. Bilet ten należał do jednego z przyjaciół Andrei, z którym bywał w Café de Paris; gdy tylko Andrea odjechał, oberżysta podniósł z ziemi bilet i przekonał się, że wynajął konia hrabiemu de Mauléon, zamieszkałemu przy ulicy Saint-Dominique 25. Takie bowiem nazwisko i adres znajdowały się na bilecie.
Siwek nie biegł szybko, ale chód miał równy i pewny. W trzy i pół godziny Andrea przejechał dziewięć mil, które dzieliły go od Compiègne. Gdy zegar na ratuszu wybijał czwartą, wjechali na plac, gdzie zwykle stają dyliżanse.
W Compiègne znajduje się jeden doskonały hotel, o którym trudno zapomnieć, choćby spędziło się w nim tylko jedną noc. Andrea zatrzymał się tam kiedyś w czasie jednej ze swoich wycieczek w okolice Paryża — i teraz przypomniał sobie oberżę Pod Dzwonem i Flaszką. Stanął, rozejrzał się wokół i w blasku latarni dostrzegł szyld. Odprawił chłopaka, dając mu wszystkie drobne, jakie przy sobie znalazł, i udał się prosto do oberży. Uznał, i słusznie, że skoro ma kilka godzin czasu, najlepiej będzie, jeśli się pokrzepi i wypocznie przed trudami dalszej podróży.
Drzwi otworzył służący hotelowy.
— Mój przyjacielu — rzekł Andrea — przyjeżdżam z Saint-Jean-au-Bois, gdzie byłem na obiedzie. Myślałem, że zdążę na dyliżans, który przyjeżdża o północy, ale zabłądziłem jak ten głupi i już od czterech godzin błąkam się po lesie. Daj mi jeden z tych ładnych pokoików od dziedzińca i przyślij mi zaraz kurczaka na zimno i butelkę Bordeaux.
Służący nie podejrzewał niczego. Andrea mówił spokojnie; w ustach miał cygaro, a ręce trzymał w kieszeniach palta.
Uwagi (0)