Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— A nie potrzebuję chyba pytać — rzekła pani de Villefort — czy ty, Eugenio, też masz do niego słabość?
— Ja? Ależ nie, wcale — odparła Eugenia, jak zwykle prosto z mostu. — Moim powołaniem nie są więzy małżeńskie i podporządkowanie się kaprysom mężczyzny, kimkolwiek by był. Moim powołaniem jest poświęcić się sztuce, a więc moje serce, osoba i myśli muszą być wolne.
Eugenia wypowiedziała te słowa tonem tak ostrym i stanowczym, że Valentine zarumieniła się. Nieśmiała dziewczyna nie mogła pojąć tej energicznej natury, która jakby zupełnie wyzbyła się kobiecej powściągliwości.
— Zresztą — ciągnęła Eugenia — jeśli już muszę wyjść za mąż, po dobrej czy złej woli, powinnam podziękować Opatrzności za wzgardę, jaką mi okazał pan Albert de Morcerf. Gdyby nie Opatrzność, byłabym dziś żoną człowieka okrytego hańbą.
— To prawda — dodała baronowa z ową naiwnością, którą można czasem spotkać u wielkich dam, a której nie tracą, nawet gdy przestają z ludźmi z gminu — to prawda. Gdyby nie to, że Morcerfowie się wahali, Eugenia wyszłaby za Alberta. Generałowi na tym bardzo zależało, był nawet u nas i próbował przymusić mojego męża.
— Ale przecież — wtrąciła nieśmiało Valentine — czy hańba ojca spada na syna? Zdaje mi się, że pan Albert nie jest winien zdrady, jakiej dopuścił się generał.
— Wybacz, kochana — rzekła nieugięta Eugenia — pan Albert zasługuje na swój udział w hańbie i sam się o to upomniał. Wczoraj w Operze wyzwał hrabiego Monte Christo, a dziś, tuż przed pojedynkiem, przeprosił go.
— Niemożliwe! — zawołała pani de Villefort.
— O, droga przyjaciółko — odezwała się pani Danglars, wciąż z tą samą naiwnością — to pewne, powiedział mi o tym pan Debray, który przy tym był.
Valentine wiedziała, jak się miały rzeczy, ale nie odezwała się słowem. Przez tę rozmowę ożyły w niej wspomnienia — i myślami przeniosła się do pokoju pana Noirtier, gdzie czekał na nią Maksymilian. Zatopiona w rozmyślaniach, przestała interesować się rozmową. Nie byłaby nawet w stanie powtórzyć, o czym mówiono od paru minut; nagle pani Danglars położyła jej dłoń na ramieniu — i wyrwała ja z zadumy.
— Słucham, proszę pani? — zapytała, wzdrygając się pod dotykiem.
— Kochana Valentine, czy przypadkiem nie czujesz się źle? — zapytała baronowa.
— Ja? — rzekła dziewczyna i przeciągnęła dłonią po gorącym czole.
— No tak. Popatrz w lustro. W ciągu minuty na przemian czerwieniłaś się i bladłaś ze cztery razy.
— Rzeczywiście! — zawołała Eugenia. — Jesteś straszliwie blada!
— E, nie martw się, Eugenio, wyglądam tak już od paru dni.
I Valentine, choć nie była zbyt przebiegła, zrozumiała, że to dobry pretekst, aby wyjść.
A pani de Villefort jeszcze jej w tym pomogła.
— Idź, Valentine — rzekła. — Naprawdę źle się czujesz, obie panie wybaczą ci to. Napij się wody, to cię postawi na nogi.
Valentine ucałowała Eugenię, pozdrowiła panią Danglars, która zresztą już szykowała się do wyjścia, i opuściła salon.
— Biedne dziecko — rzekła pani de Villefort, gdy Valentine zniknęła za drzwiami — poważnie się o nią niepokoję. Nie zdziwiłabym się, gdyby nagle ciężko zachorowała.
A tymczasem Valentine, w gorączkowej ekscytacji, z której nie zdawała sobie sprawy, przeszła przez pokój Edwardka, nie odpowiadając na jakąś złośliwą zaczepkę chłopca i doszła przez swoją sypialnię na schodki.
Zeszła już niemal na dół, brakowało tylko trzech stopni, już słyszała głos Maksymiliana — gdy nagle pociemniało jej w oczach, zachwiała się i runęła w dół.
Maksymilian jednym skokiem dopadł drzwi — i ujrzał Valentine leżącą na ziemi. Błyskawicznie porwał ją na ręce i posadził na fotelu. Valentine otwarła oczy.
— Ależ ze mnie gapa, już nie umiem chodzić! Zapomniałam, że są jeszcze trzy schodki! — mówiła gorączkowo.
— Nic sobie nie zrobiłaś? — wykrzyknął Morrel. — O Boże, Boże!
Valentine rozejrzała się wokół: zobaczyła, że w oczach dziadka maluje się straszliwa obawa.
— Nie martw się, dziadziu — rzekła, próbując się uśmiechnąć — nic mi nie jest... zakręciło mi się tylko w głowie, i ot, wszystko.
— Znowu ci się zakręciło w głowie! — rzekł Morrel, składając ręce. — O, proszę cię, uważaj na siebie!
— Ależ nie, to nic takiego, mówię wam, że już mi przeszło. A teraz posłuchaj, Maksymilianie, mam nowinę: za tydzień wychodzi za mąż Eugenia, a za trzy dni będzie wielka feta, przyjęcie zaręczynowe. Jesteśmy zaproszeni, ojciec, macocha, ja... przynajmniej tak zrozumiałam.
— A kiedy my będziemy wreszcie mogli zająć się takimi sprawami? Kochana, masz taki wpływ na dziadka, przekonaj go, aby odpowiedział: wkrótce!
— Czyli liczysz na to, że przyspieszę bieg rzeczy i przypomnę o wszystkim dziadkowi?
— Tak! I na litość, jak najszybciej. Tak długo jak nie będziesz należeć do mnie, będzie mi się zawsze wydawało, że mi się wymkniesz.
— Ejże — odparła Valentine wzdrygając się — naprawdę, jesteś zbyt bojaźliwy jak na oficera, jak na żołnierza, który podobno nie wie, co to lęk. Ha, ha, ha!
I wybuchnęła ostrym, bolesnym śmiechem; ręce jej zesztywniały i wyprostowały się, głowa opadła na oparcie fotela. Znieruchomiała.
Oczy Noirtiera krzyczały na trwogę. Morrel zrozumiał: trzeba było wołać o pomoc. Zatargał sznurem dzwonka. Pokojówka, która była właśnie w sypialni dziewczyny i lokaj — następca Barroisa, wbiegli jednocześnie.
Valentine była tak blada, zimna, tak bez życia, że nie słuchając rozkazów Maksymiliana, ogarnięci strachem, który czuwał bez przerwy nad tym przeklętym domem, wybiegli na korytarz, wrzeszcząc o pomoc.
Pani Danglars i Eugenia właśnie wychodziły. Zdążyły się więc dowiedzieć, jaka była przyczyna tych hałasów.
— Przecież mówiłam — zawołała pani de Villefort. — Biedna mała!
W tejże chwili zabrzmiał z gabinetu głos pana de Villefort:
— Co się dzieje?
Morrel spojrzał pytająco na Noirtiera. Starzec odzyskał już zimną krew i wskazał mu wzrokiem gotowalnię, w której Morrel już raz krył się w podobnych okolicznościach.
Chwycił tylko kapelusz i rzucił się zdyszany za zasłonę. Na korytarzu słychać już było bowiem kroki prokuratora.
Villefort wpadł do pokoju, podbiegł do Valentine i chwycił ją w ramiona.
— Lekarza! Lekarza! — krzyknął. — Idźcie po pana d’Avrigny! Albo — sam po niego pójdę.
I wybiegł z pokoju.
Innymi drzwiami wymknął się Morrel. Jak obuchem uderzyło go straszliwe wspomnienie: przypomniał sobie rozmowę Villeforta i lekarza, którą podsłuchał w noc śmierci pani de Saint-Méran. Dziewczyna miała takie same objawy, jak te, które poprzedziły śmierć Barroisa — były tylko nieco łagodniejsze. Jednocześnie wydało mu się, że znów brzmi mu w uszach głos Monte Christa:
„Gdybyś pan kiedyś potrzebował pomocy, proszę przyjść do mnie, mogę wiele”.
Szybciej niż biegnie myśl, popędził Przedmieściem Saint-Honoré i ulicą Matignon, aż znalazł się na Polach Elizejskich.
Tymczasem Villefort dotarł dorożką przed dom pana d’Avrigny. Zadzwonił tak gwałtownie, że przeraził odźwiernego, który otwarł przed nim drzwi. Villefort rzucił się w kierunku schodów, nie mając siły wyrzec choć słowa. Odźwierny znał go, więc wpuścił go do środka i tylko krzyknął za nim:
— W gabinecie, panie prokuratorze, w gabinecie!
Villefort otwierał już gwałtownie drzwi.
— A, to pan — rzekł lekarz.
— Tak, to ja — odparł Villefort, zamykając za sobą drzwi. — To ja teraz zapytam: jesteśmy sami? Doktorze, na moim domu ciąży klątwa!
— Coś takiego! — odparł d’Avrigny zimno z pozoru, choć w głębi duszy zadrżał. — Czyżby znów ktoś zachorował?
— Tak! — zawołał Villefort rwąc sobie konwulsyjnie włosy. — Tak!
Wzrok d’Avrigny’ego mówił: „Ostrzegałem pana”.
I powoli zapytał:
— A więc kto z kolei umrze u pana? Jaka nowa ofiara oskarży nas o słabość przed Bogiem?
Z piersi Villeforta wyrwał się szloch. Przysunął się do lekarza i ścisnął go za ramię:
— Valentine! Kolej na Valentine.
— Pańska córka! — wykrzyknął zdumiony i zdjęty przerażeniem d’Avrigny.
— Widzisz pan, myliłeś się — wyszeptał prokurator. — Przyjdź do mnie i proś konającą o przebaczenie za te podejrzenia.
— Za każdym razem, gdy mnie pan wzywałeś, było za późno. Nieważne, idę. Ale spieszmy się, przy takim wrogu, jaki działa w pańskim domu, nie ma czasu do stracenia.
— O, tym razem, doktorze, nie będzie mi już pan wyrzucał słabości. Tym razem odnajdę mordercę i zmiażdżę go.
— Najpierw spróbujmy uratować Valentine, potem pomyślimy o zemście. Chodźmy.
Kabriolet uwiózł Villeforta i d’Avrigny’ego do domu, a w tej samej chwili Morrel pukał do drzwi Monte Christa.
Hrabia był w gabinecie i czytał, mocno zatroskany, list, który otrzymał od Bertuccia. Gdy zaanonsowano Morrela, z którym rozstał się zaledwie dwie godziny wcześniej, uniósł głowę. Również u Morrela musiały zajść jakieś nowe okoliczności, skoro młody człowiek, który żegnał go dwie godziny temu z uśmiechem na ustach, powracał teraz tak wstrząśnięty.
Hrabia wstał i podbiegł do Maksymiliana.
— Co się stało, Maksymilianie? — zapytał. — Jesteś pan blady, spływa z ciebie pot.
Morrel osunął się na fotel.
— Tak, biegłem tutaj — odparł. — Muszę z panem pomówić.
— Czy pańska rodzina ma się dobrze? — spytał hrabia ze szczerą życzliwością.
— Tak, dziękuję — rzekł młody człowiek, wyraźnie zakłopotany; nie wiedział, od czego ma zacząć. — Wszyscy zdrowi.
— To dobrze. Ale chcesz mi pan o czymś powiedzieć? — podjął hrabia, coraz bardziej zaniepokojony.
— Tak. Wyszedłem z domu, do którego zawitała śmierć, i pobiegłem do pana.
— Czyżby od państwa de Morcerf?
— Nie. Ktoś tam umarł?
— Generał strzelił sobie w łeb.
— Ach, co za okropne nieszczęście! — wykrzyknął Maksymilian.
— No, ale nie dla hrabiny ani nie dla Alberta. Lepiej, gdy ojciec i mąż umiera, niż gdyby miał żyć z piętnem hańby. Krew je zmywa.
— Biedna hrabina! To jej mi żal przede wszystkim, taka szlachetna kobieta!
— Żałuj też i Alberta, uwierz mi, to godny syn swojej matki. Ale wróćmy do ciebie. Przybiegłeś do mnie — czyżby spotkało mnie to szczęście, że mnie potrzebujesz?
— O tak, potrzebuję, to znaczy pomyślałem jak szalony, że może zdołałby mi pan pomóc w sprawie, w której pomóc może tylko Bóg.
— Mimo to powiedz, o co chodzi.
— O, sam nie wiem, czy wolno mi wyjawić komuś taką tajemnicę, ale los, konieczność mnie do tego zmusza...
Morrel zawahał się.
— Wierzy pan, że jestem panu przyjacielem? — odezwał się Monte Christo, biorąc serdecznym gestem dłoń Maksymiliana w swoje dłonie.
— O, dodajesz mi pan odwagi, a poza tym coś mi mówi — tu Morrel przyłożył dłoń do serca — że nie powinienem mieć przed panem tajemnic.
— Ma pan rację, to Bóg podszeptuje te słowa pańskiemu sercu, a serce podszeptuje je panu. Proszę powtórzyć, co też to serce panu powiada?
— Hrabio, mógłbym posłać Baptystę, by dowiedział się, co się dzieje u kogoś, kogo pan zna?
— Powiedziałem, że jestem do pańskiej dyspozycji, a więc moja służba również.
— O, bo nie uspokoję się, dopóki się nie dowiem, że jest z nią lepiej.
— Mam zadzwonić po Baptystę?
— Nie, sam z nim porozmawiam.
Morrel wezwał Baptystę i cicho coś do niego powiedział. Lokaj natychmiast wybiegł.
— I co, załatwione? — zapytał hrabia, gdy Morrel wszedł do pokoju.
— Tak. I zaraz się trochę uspokoję.
— No, a ja czekam — odezwał się Monte Christo z uśmiechem.
— Tak, już mówię. Pewnego wieczoru byłem w pewnym ogrodzie. Ukrywałem się w kępie drzew i nikt nie domyślał się, że tam jestem. Obok mnie przeszło dwóch ludzi. Na razie nie wyjawię ich nazwisk. Rozmawiali cicho, ale tak mnie to zaciekawiło, że nie straciłem ani słowa z tego co mówili.
— Zapowiada się na ponurą historię, jeśli wierzyć pańskiej bladości; drży pan.
— O tak, to bardzo ponura historia, przyjacielu! Umarł właśnie ktoś z rodziny właściciela ogrodu. Jedną z tych osób był właśnie pan domu, drugą — lekarz. Pan domu wyznawał mu swoje obawy i cierpienia, to już drugi raz w tym miesiącu śmierć atakowała nieoczekiwanie ten dom, jakby jakiś anioł śmierci wskazywał go rozgniewanemu Bogu.
— No, no — wtrącił Monte Christo, wpatrując się uważnie w młodzieńca — i obrócił niedostrzegalnie fotel, tak aby usiąść w cieniu i aby na twarz Maksymiliana padało światło.
— Tak — ciągnął Maksymilian — w ciągu tego miesiąca śmierć dwukrotnie nawiedziła ten dom.
— A co odpowiedział lekarz?
— Odpowiedział... odpowiedział, że ta śmierć nie była naturalna i że przyczyniła się do niej... Trucizna!
— Doprawdy? — rzekł Monte Christo, lekko pokasłując; kasłaniem tym pokrywał duże wzruszenie, rumieniec, bladość albo zaintrygowanie. — Naprawdę słyszałeś takie rzeczy?
— Tak, kochany hrabio, słyszałem, i lekarz dodał, że jeśli coś takiego się powtórzy, będzie zmuszony zawiadomić policję.
Hrabia słuchał — lub udawał, że słucha — z największym spokojem.
— I cóż — ciągnął Maksymilian — śmierć uderzyła po raz trzeci, i ani pan domu, ani lekarz nic nikomu nie powiedzieli. Śmierć uderzy teraz być może po raz czwarty. Hrabio, jak pan sądzi, do czego zobowiązuje mnie znajomość takiej tajemnicy?
— Drogi przyjacielu, opowiadasz mi tu historię, jaką chyba każdy zna. Znam dom, w którym to podsłuchałeś, a przynajmniej tak mi się zdaje. Dom z ogrodem, pan domu, lekarz, dom, w którym nastąpiły trzy dziwne, niespodziewane zgony. No więc, spójrz na mnie: nie podsłuchiwałem nikogo, mimo to wiem o tym wszystkim tak dobrze, jak pan, a czy gnębią mnie jakieś wyrzuty sumienia? Nie. Nie obchodzi mnie to. Mówi pan, że anioł śmierci wskazuje ten
Uwagi (0)