Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖
Żywy obraz świata, którego już nie ma.
Polowanie na duchy, zagadkowa grota i najprawdziwszy skarb! — to tylko niektóre z atrakcji, które czekaja na Olka, Martę, Nika, Toma i Anię podczas wakacji w rodzinnym Niżpolu. Tajemnice, produkcja konfitur, trudny wybór, czy bawić się w atak Tatarów, czy potop szwedzki — Zofia Żurakowska bez lekceważenia opisuje dziecięcy świat z jego radościami i smutkami.
Lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce się dowiedzieć, co czytała młodzież w okresie 20-lecia międzywojennego. Książki Zofii Żurakowskiej, choć dziś nieco zapomniane, cieszyły się wtedy dużą popularnością — trafiły na listę lektur szkolnych, a sama autorka otrzymała nagrodę ministerialną za twórczość dla młodzieży.
Żurakowska zmagała się z gruźlicą, podczas pobytu w sanatoriach zaczęła pisać. Skarby i Pożegnanie domu to dwie części nieukończonej trylogii opartej na jej wspomnieniach. Trzecia, Nieporozumienie, nigdy nie wyszła poza sferę notatek — autorka zmarła w 1931 roku.
- Autor: Zofia Żurakowska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska
— Trzeba podnieść płytę i zobaczyć — rzekła w końcu Renia.
— Nie... nie! — wykrzyknął Ali. — Ja nie chcę! Dosyć tego, to przecież wszystko żarty! Chodźmy już sobie, zimno mi.
— To wcale nie żarty! — oburzył się Tom. — Czyż nie widzisz na własne oczy tej płyty? Czyż nie czujesz sam doskonale, że tam muszą być skarby?
— Nie czuję, nic nie czuję! — odpowiedział Ali, po czym zamknął oczy, zacisnął pięści i tupał nogami w bezsilnej trwodze, wiedział już bowiem doskonale, że będzie musiał ustąpić.
— Ali, idź sobie z groty i powiedz mademoiselle Lucette, że bawimy się statecznie. Tak, najlepiej niech idą obaj z Tomem — rzekła Renia.
— Co! Ja mam sobie iść? — wykrzyknął Tom i rozpłakał się, bo zresztą bał się także, tylko wstydził się przyznać.
Marta ujęła się za chłopcami:
— Nikt nie pójdzie — rzekła. — Ali siądź tu, daj mi rękę i nic się nie bój, zapewniam cię, że wszystko dobrze pójdzie. Tom, nie masz czego płakać tak obficie, nikt cię już nie wypędza.
Uspokoiły się wzburzone umysły i zaczęto radzić:
— Żadne z nas nie podniesie tej płyty, jest za ciężka — rzekła Rena.
— Ale wszyscy razem podniesiemy. Spróbujmy.
— Jak? Za co tu chwycić? Nie ma nawet o co palcem zaczepić.
— Trzeba podważyć łopatą, a potem sztabą żelazną — rzekł Nik.
— Ba, ale skąd wziąć sztaby?
— Och ty! A kociuba? — (kociubą nazywały dzieci pogrzebacz, posługując się miejscowym narzeczem).
— Aha! Doskonale, zrobimy tak: wyjdziemy wszyscy pokazać się mademoiselle, żeby nie była niespokojna, że nas za długo nie ma, przez ten czas Nik pobiegnie do domu i przyniesie kociubę i łopaty, ale tak, żeby nikt nie widział. Aha i świecę, bo ta się już dopala. Potem wrócimy tu cichaczem i do roboty.
Plan Reny uskuteczniono natychmiast. Siedząca na tarasie opiekunka z przyjemnością skonstatowała, że dzieci w całym komplecie spacerują między kwiatami spokojne i grzeczne, nie miała też nic przeciw temu, że znów zeszły w dół do parku.
Czekając na Nika, dzieci siadły u wejścia groty i milczały przejęte powagą chwili. Obładowany Nik zjawił się niebawem. Dźwigał łopaty i kociuby, a z kieszeni wyglądała mu długa świeca. Przystąpiono do dzieła.
Jak można najgłębiej zasunięto łopaty w szczeliny między płytami i podważono bez wielkich trudności, zaczem w uchylenie zasunięto poziomo kociubę.
— Jeżeli coś stamtąd wyskoczy — rzekł drżącym głosem Ali — to ja umrę. Na pewno umrę.
— Nie umrzesz — odparł stanowczo Nik. — Zresztą co ma wyskakiwać? Skarby nie mają nóg. Trzeba było iść, jak prosiliśmy.
Ali z rezygnacją westchnął i stanął przy samym wyjściu, gotów w każdej chwili do odlotu. Toma wzięto do pomocy. Uchwycono z dwóch stron końce kociuby i podniesiono płytę w górę. Na widok czarnego, głębokiego jak studnia otworu, oczy rozszerzyły się, a serca zatrzymały na chwilę. Mocny, piwniczny zapach uderzył w nozdrza.
— Tam — wyszeptała Rena, wskazując palcem otwór — tam... nikt z nas nie pójdzie...
— Ja bym poszedł — zaproponował Nik, robiąc krok naprzód.
— Ani mi się waż! — wykrzyknął Olek, chwytając go za rękę — nawet nie próbuj! Dosyć i tak nabroiliśmy wczoraj.
— No, więc cóż zrobimy? — zapytała Marta.
— Zawołamy ludzi i...
— Nigdy! — zakrzyczał Nik — Za nic na świecie! My odkryliśmy skarb, my otworzyliśmy płytę, a ktoś przed nami ma tam wchodzić? Nigdy!
— No, więc cóż mamy robić? Nie pozwolę, aby które z nas tam zeszło. Mogą tam być studnie, węże, możemy wpaść i nie wydostać się więcej, nogi złamać. A zresztą tam pewnie nie ma czym oddychać!
— Musimy czekać, aż wyrośniemy — rzekł Tom bezapelacyjnym tonem.
Nik zaperzył się jak indor.
— Wszyscy jesteście tchórze i niedołędzy! Przecież nie możemy tego tak zostawić i pójść zajadać gruszki w sadzie albo bawić się w ciuciubabkę. Nie zasługujecie wcale na to, co was spotyka i od dziś wcale z wami nie mówię.
— Nik, nie denerwuj się — rzekła spokojnie Rena, podczas gdy Olkowi oczy z gniewu poczynały błyszczeć. — Nie skacz jak kogut i posłuchaj, zrobimy tak: zamkniemy z powrotem płytę i przysypiemy liśćmi i śmieciem, potem my zaraz wrócimy do Hołowina, wszystko opowiemy papie i pewnie z nim razem tu wrócimy. No, a papę chyba wpuścicie do groty, co?
— Wpuścimy — zgodzili się wszyscy i na nowo zasunięto kamień. Potem przysypano go liśćmi, ziemią, kamykami, by nic znać nie było i ruszono do domu. Jeden Nik ociągał się nieco i niechętnie ostatni wyszedł z groty. Przykro mu było, że kto inny wkroczy pierwszy do podziemnego królestwa, którego on był odkrywcą i czuł się panem.
— Jaśnie pan jest w swoim gabinecie — odpowiedział Reni stary kamerdyner Sylwester, gdy wyskoczywszy z breku, wbiegła do hallu.
— Czy sam?
— Pan hrabia telefonuje do miasta. Jest sam.
Renia zawahała się, skoro ojciec telefonuje, nie należy mu przeszkadzać, ale sprawa jest taka ważna!...
— Ali, idź do swego pokoju i czekaj na mnie. Idę do papy.
— Ale zawołasz mnie potem?
— Zawołam — i Renia, rzuciwszy na stół kapelusz i rękawiczki, poszła do ojca.
Już nie telefonował, siedział przy biurku i czytał jakieś papiery. Renia wsunęła się cicho i siadła naprzeciw w fotelu, czekając na odpowiedni moment. Niebawem ojciec skończył, odłożył papiery i zapytał:
— A co tam, kochanie?
Renia wstała szybko, zbliżyła się do ojca, oparła ręce na jego kolanach i rzekła:
— Mam coś ważnego do powiedzenia.
— Aaa... coś ważnego! — uśmiechnął się ojciec. — A no, to słucham, mów prędko.
— I wszystko to jest prawdziwa prawda, nic na niby.
— Ooo... zobaczmyż tę prawdziwą prawdę?
Renia postanowiła przedstawić rzecz bez wstępów:
— Odkryliśmy skarb — rzekła cicho, prawie do ucha ojca. Nie zdawał się bardzo zdziwiony ani przejęty.
— No proszę, i gdzież to?
— W grocie.
— Co? W grocie Matki Boskiej?
— Ależ nie, w Niżpolu, nie w Hołowinie. W tej starej grocie na końcu parku.
— No i cóż to za skarb?
— Jeszcze właśnie nie wiemy, bo tylko znaleźliśmy podziemie i nie możemy sami tam zejść, i trzeba, żeby papo z nami pojechał i sam zobaczył.
Ojciec nareszcie zaczął okazywać zainteresowanie.
— Cóż to za podziemie? Opowiedz no wszystko od początku.
Wtedy Renia opowiedziała całe zdarzenie porządnie, nie opuszczając nawet ducha, ani ogórka.
— Trzeba zaraz tam pojechać i papuś z nami zejdzie, dobrze? — zakończyła.
— Pojedziemy, kochanie i zejdę z wami — zapewnił ojciec — ale sama chyba rozumiesz, że historia o duchu nie ma sensu i że w piwnicy tej znajdziemy najpewniej tylko kamienie.
— A cóż to była za postać, która znikła?
— Nie wiem, pojedziemy na miejsce i może się przekonamy. Dziś jednak nie mogę jechać, gdyż oczekuję interesanta z miasta. Odłożymy więc to do jutra rana — i ojciec pożegnał Renię pocałunkiem w głowę.
Renia wyszła zawiedziona. Nie wywołała należytego efektu swą nadzwyczajną tajemnicą. Ojciec ani się przejął, ani nawet bardzo zaciekawił. Odłożył rzecz całą do jutra, a czyż podobna z tak ważną sprawą czekać?
W złym humorze minęła pokój zwany uczelnią, gdzie czekał Ali, cierpko podzieliła się z nim decyzją ojca i poszła do siebie. Położyła się na błękitnej kanapce i myślała z irytacją:
— Starsi to w nic nie wierzą. Każą sobie wszystko mówić i opowiadać, ale jak powiedzieć, to śmieją się albo nie wierzą. Przecież także nie jestem mała i byle co mnie nie dziwi, ale każdy przyzna, że takie podziemie to nie byle co! I tu czekać do jutra! Przez ten czas ktoś może tam pójść, ktoś ze służby ogrodowej i wszystko odkryć, zabrać! Nik miał rację, trzeba było samym zejść. On jeszcze gotów to zrobić! My wyjechaliśmy, Olek pojedzie może w pole. Marta pora się10 ciągle w domu, a on pójdzie, sam się spuści w podziemie i wszystko odkryje. Ach Boże! a mnie przy tym nie będzie! Nik jest dzielny chłopiec, na pewno to zrobi. Co tu wymyślić!
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę wejść — zawołała Renia głosem szorstkim. Drzwi się otworzyły i weszła Marietka.
Marietka była to siostra stryjeczna Reni, sierota, którą rok temu wzięli do siebie rodzice Reni jako opiekunowie. Podług życzenia swej nieżyjącej matki wychowywała się w klasztorze, na lato tylko przyjeżdżając do Hołowina. Była to dziewczynka cicha, blada, nieśmiała i miała oczy jak dwie wielkie gwiazdy. Uczyła się pilnie, z radością spełniała swoje obowiązki i chwytała chciwie okazje, w których mogła się komuś przysłużyć. Jej to wąskie rączki stawiały na biurku stryja bukiety ulubionych kwiatów i wynajdywały na półkach biblioteki wybrane książki. Ona to jedynie wiedziała, co kto lubi, czym komu można sprawić przyjemność. Ona nacierała guzy i opatrywała skaleczone palce folwarcznych dzieci, oddawała im swoje cukierki i opowiadała nieskończenie piękne bajki. Jej to ręce ubierały kwiatami kaplicę, a jej płowa główka oparta na stopniach ołtarza dumała smętnie o tym, jak wielkie jest miłosierdzie Boże i skarżyła się łzami cichutko, że tęskno jej niezmiernie do mamy. Służba uśmiechała się do niej, dzieci wiejskie z daleka biegły na jej widok, psy radośnie merdały ogonem, a koty, nawet te koty, co to chodzą własnymi drogami, wskakiwały na jej kolana i mrucząc, tarły się o jej sukienkę.
Marietka jedynie znajdowała w krzakach wypadłe pisklęta i wkładała je na powrót do gniazdka, wyławiała z wody topiące się od ciężaru swego ładunku pszczoły, godzinami stała nad mrowiskiem, patrząc na dalekie drogi pracowitych mrówek. Nie bawiła się z dziećmi prawie nigdy, miała sobie swoje własne sprawy, zresztą dzieci nie lubiły się z nią bawić, bo była roztargniona, zanadto łagodna i zawsze zamyślona. Jeden Ali, który lubił łatwe zdobycze i któremu z racji młodego wieku nieczęsto zdarzało się przewodzić, od czasu do czasu zaszczycał Manetkę swym towarzystwem, każąc jej w zabawach odgrywać podrzędne role.
Rena w ogóle była niezłą dziewczynką. Będąc jednak charakteru gwałtownego, lubiła wyładować na kimś swoją złość. Najczęściej w takich razach obrywał Ali, każdy jednak, kto się nawinął pod rękę, stawał się ofiarą jej złego humoru, bez względu na wiek i stanowisko. Smutny bywał wynik tych burz dla ich sprawczyni — cóż, kiedy nie umiała się powstrzymać i w chwilach gniewu zapominała o wszystkim. Marietka zaś przyszła w najlepszych zamiarach. Spotkawszy w ogrodzie Alego, dowiedziała się od niego o całym zajściu i planach odłożonych na jutro, natychmiast więc udała się do dziecinnego pokoju z zamiarem pocieszenia Reni, zirytowanej odpowiedzią ojca.
Rena spojrzała na wchodzącą z wysoka, wzrokiem obojętnym i spytała:
— Czemu nie pojechałaś z nami do Niżpola? Szukaliśmy cię, jadąc. Coś robiła cały ranek?
— Ja... nic ciekawego — rzekła Marietka, od razu oblana rumieńcem — ale Ali mi opowiadał, że wy...
— Naturalnie! — wykrzyknęła Rena, z oburzenia, siadając gwałtownie — Naturalnie! Ten bęben musiał wszystko wygadać, a ty nie będziesz miała nic lepszego do roboty jak opowiedzieć to mademoiselle! Może już powiedziałaś?
— Ależ nie... Reniu... ależ nie. Ja nikomu nie powiem — rzekła przerażona Marietka.
— Właśnie, że powiesz! Dlaczego miałabyś nie powiedzieć? Alboż to twoja tajemnica? Cóż cię to może obchodzić? — wołała Rena zła w tej chwili i niesprawiedliwa — Czyż nie dokuczasz nam zawsze, jak możesz? Nic, tylko cały dzień się słyszy: „Patrz, Marietka to, patrz, jak Marietka tamto, regardez Marie, comme elle est sage, comme elle est laborieuse, comme elle est soignée11”. Obrzydliwość!
Pod gradem słów Reni Marietka zbladła i chwilę stała bezradnie na środku pokoju. Potem z głową pochyloną pod ciężarem jakiejś niewiadomej winy, w którą już uwierzyła, wyszła cichutko.
Powoli schodziła ze schodów, myśląc:
„Jestem niedobra i niedelikatna. Renia ma zmartwienie, a ja poszłam jej przeszkadzać. Zmusiłam Alego, aby mi opowiedział tajemnicę, a teraz będą się na niego gniewać. Och mój Boże, mój Boże, mam zły charakter!”
Pogrążona w skrusze zapomniała, że do Reni poszła, aby ją rozerwać i że Ali niepytany opowiedział jej wszystko i nie prosił o tajemnicę.
„Cóż ja teraz zrobię?” — myślała Marietka, idąc brzegiem rabaty róż, których rozkwitłe pachnące kwiaty chyliły się zmożone południowym blaskiem słońca. Machinalnie stanęła obok krzaków i zaczęła oglądać, czy nie ma na listkach liszek. Zgładziła jedną, drugą, ale obciążone sumienie nie dało jej spokoju. Poszła więc dalej, ocierając fartuszkiem duże, ciche łzy, które płynęły obficie z jej gwiaździstych oczu.
„Cóż ja teraz zrobię? Renia się na mnie gniewa i nie mam nawet nic na swoją obronę. Zawsze byłam roztargniona i niedelikatna”.
Rozmyślając tak, schodziła uliczką w dół, w głąb parku. Na mostku łączącym brzeg z wyspą zatrzymała się chwilę, popatrzała w wodę i poszła dalej.
Wysepka była okrągła jak talerz, nieduża i śliczna. Wiankiem obrosły ją olbrzymie, prastare wierzby, których długie, wielkie wicie kąpały się w wodzie. Środkiem cała wygracowana, krąg miała tylko ukwiecony, wiosną konwaliami, latem lilią białą i czerwoną. Trochę z boku, jakoby na straży jednego z dwóch mostków łączących wyspę z parkiem, stała olbrzymia, nadwiślańska topola, tak gruba, że wszystkie z Niżpola dzieci wraz z hołowińskimi z trudnością obejmowały ją wokoło. Między dwiema sędziwymi wierzbami, koło mostku znajdowała się przystań, przy której kołysały się na zamkniętych kłódkami łańcuchach dwie łódki.
Marietka zeszła do jednej z nich,
Uwagi (0)