Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖
Żywy obraz świata, którego już nie ma.
Polowanie na duchy, zagadkowa grota i najprawdziwszy skarb! — to tylko niektóre z atrakcji, które czekaja na Olka, Martę, Nika, Toma i Anię podczas wakacji w rodzinnym Niżpolu. Tajemnice, produkcja konfitur, trudny wybór, czy bawić się w atak Tatarów, czy potop szwedzki — Zofia Żurakowska bez lekceważenia opisuje dziecięcy świat z jego radościami i smutkami.
Lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce się dowiedzieć, co czytała młodzież w okresie 20-lecia międzywojennego. Książki Zofii Żurakowskiej, choć dziś nieco zapomniane, cieszyły się wtedy dużą popularnością — trafiły na listę lektur szkolnych, a sama autorka otrzymała nagrodę ministerialną za twórczość dla młodzieży.
Żurakowska zmagała się z gruźlicą, podczas pobytu w sanatoriach zaczęła pisać. Skarby i Pożegnanie domu to dwie części nieukończonej trylogii opartej na jej wspomnieniach. Trzecia, Nieporozumienie, nigdy nie wyszła poza sferę notatek — autorka zmarła w 1931 roku.
- Autor: Zofia Żurakowska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska
Tom spróbował kapitulować, albowiem spostrzegł w wazie na stole parę ślicznie wysmażonych moreli, które nie zmieściły się do słoi. Rzekł więc:
— Jak były wiśnie, to i ja drylowałem, i Nik, i Olek także. Ale malin to się nie dryluje, ani rajskich jabłuszek.
— Ale można przebierać, układać w cukrze... Jest tam robota dla wszystkich!
— To może przyjdę pomagać — zgodził się Tom — tylko zapytam mamę, czy pozwoli.
— A niech tam Tomek weźmie sobie morelę z wazy! — krzyknęła za nim pani Czarniecka z wysokości stołka.
Tom nie kazał się prosić, zawrócił, wziął na łyżkę ogromną morelę i ostrożnie wyszedł na korytarz. Szedł powoli z oczami utkwionymi w łyżkę, na której okrągły owoc chybotał się apetycznie. Tom doszedł do drzwi swego pokoju i właśnie w chwili, gdy podnosił lewą rękę do klamki, prawa mu zadrgała i morela spadła na podłogę.
Tom jęknął. Błyskawicznie rozejrzawszy się, czy nikt nie widzi, podniósł morelę, położył na łyżkę, wszedł do pokoju i siadł na krześle. Zastanowił się głęboko; godzi się czy nie godzi zjeść owoc, który leżał na podłodze? „Podłoga na korytarzu jest bardzo czysta, kamienna i błyszcząca” — pomyślał sobie. Spojrzał na morelę. Uśmiechała się do niego kusząco, okrągła i słodka. Wcale nie znać po niej było upadku. Wobec tego Tom zamknął oczy i szybko włożył owoc w usta. Potem z sumieniem niezbyt spokojnym, ale za to z zadowolonym podniebieniem, postanowił pójść pomagać w ważnym dziele konfiturowym, albowiem bardzo cenił sobie swoje słowo i dotrzymywał go zawsze.
Na korytarzu spotkał nianię z Anią i wielkim koszem pełnym rupieci. Ania była tajemnicza...
— Gdzie idziesz? — spytał podejrzliwie Tom.
— Na strych — rzekła Ania i podskoczyła trzy razy, tłukąc trzewiczkami o kamienną posadzkę korytarza.
— Skaczesz jak piłka tenisowa, nic nie masz powagi — zauważył krytycznie Tom, potem dodał łaskawie: — Mogę pójść z tobą — i poszli oboje za nianią, która już była na pierwszym zawrocie schodów.
Chodzenie na strych pełne było uroku i jakiegoś specjalnego dostojeństwa, toteż krocząc po schodach, Tom z zadowoleniem myślał o tym, jak po powrocie braci, będzie mógł im powiedzieć: „Bardzo szczęśliwie, że nie pojechałem z wami, bo byłem na strychu” — i z rozkoszą wyobrażał sobie zawiedzione ich miny.
Strych był duży, wysoki, ciemny; rozciągał się nad całą parterową częścią domu, a miał wejście z korytarza pierwszego piętra. Kryły się w nim prawdziwe skarby: paki pełne tajemniczych, kurzem okrytych przedmiotów, stare, połamane meble, kosze przedwiecznych, jedwabnych sukien, wielce komicznych robronów z girlandami, krynolin i turniur, jakieś niewiadomego użytku sprzęty, roczniki ilustrowanych pism, stare lampki oliwne, łapki na muchy, paki starych listów i fotografii, połamane albumy.
Wszystko to miało specjalną wartość i urok tajemniczy rzeczy ongiś niezbędnych, codziennych towarzyszy życia kilku pokoleń.
Wszystko miało się ochotę wziąć w rękę, obejrzeć, zachować dla siebie, znieść znowuż na dół, na światło dzienne. Miało się ochotę otworzyć każdą szafę, zajrzeć do każdej paki, w najciemniejszą skrytkę, tam właśnie bowiem kryło się może coś niezmiernie przydatnego.
Najciekawszą jednak była paka zabawek, zawsze się w niej odnalazło coś, co jeszcze nie było „takie złe”; inwalida przed kilku miesiącami zdegradowany, a który poleżawszy czas jakiś na strychu, dziwnej nabierał wartości. Można go było okurzyć, wyprostować, naprawić i zabrać z powrotem do dziecinnej szafki.
Podczas gdy niania nachylona nad skrzynią składała coś w jej głębi, Tom i Ania krążyli po strychu, każdy na własną rękę.
Tom znalazł w kącie wyłamane i zardzewiałe herby z dawnych, żelaznych sztachet i namyślał się, jaki by z tego można zrobić użytek.
Ania, wlazłszy na pakę, wyglądała przez okrągłe okno na świat Boży.
— Gołębie chodzą po dachu! Tom, chodź prędko! — wykrzyknęła nagle.
— Cóż to wielkiego, że gołębie chodzą po dachu? — rzekł spokojnie Tom, nieskłonny do entuzjazmu. — Tobie się, Aniu, wydaje, że wszystko jest bardzo ciekawe. Tysiąc razy widziałem gołębie, a dach więcej niż tysiąc pięćset.
Mimo tych uwag, wypowiedzianych tonem starego nudziarza, Tom podszedł do okna i wyjrzał wraz z Anią.
Zobaczył panią Czarniecką, która wracała z wazą i z Jewdochą na werandę śpiżarnianą, gdzie smażyły się konfitury. To mu przypomniało dane słowo. Zeszedł więc z paki i skierował się ku wyjściu, tym bardziej że i niania nawoływała już do odwrotu.
U drzwi wejściowych stała skrzynka ze starymi zabawkami, oko niani padło na nią.
— Patrz no Aniu, jaka to jeszcze porządna lalka — rzekła, wyciągając ze skrzynki jakiś różowy przedmiot.
Ania spojrzała i oczy jej stały się okrągłe i wielkie jak dojrzałe kasztany. Poznała... Julcię.
— Bierz — rzekła niania — i idźcie naprzód.
Ania cicho wzięła lalkę za koniec żółtego pantofla i poszła pod pręgierzem szyderczych spojrzeń złośliwego Tomka. Na korytarzu pierwszego piętra niania rzekła do dzieci:
— Idźcie na dół, ja muszę zajrzeć do gościnnych pokojów.
Ale Ania i Tom nie poszli na dół, tylko w ślad za nią. W pierwszym pokoju zatrzymali się oboje. Tom rzekł złośliwie.
— Będziesz miała pyszną zabawę z tą Julcią czarodziejską!
— Nie — powiedziała Ania z rozpaczliwą mocą w głosie — nie będę się nią bawić. Nie będę, nie będę!
— Cóż więc z nią zrobisz? — zapytał Tom.
— Wyzucę ją, wyzucę prec!
— Ale gdzie ją wyrzucisz, biedna Aniu? Przecież wszędzie ją znajdą i odniosą!
Anię nagle olśniła myśl:
— Do studni — rzekła krótko, lecz kategorycznie.
— Fe! Wstydź się topić! — oburzył się Tom; potem się zamyślił.
— Daj no ją tu — rzekł. Wziął Julcię do rąk, zdjął z niej cenną, różową sukienkę, podszedł do umywalni, nachylił się nad wiadrem, wyjął z kieszeni scyzoryk i... nim Ania pojęła, co zamierza uczynić, nagłym ruchem rozciął korpus od szyi aż do pięty.
Ania nawet nie krzyknęła. Stanęła z drugiej strony wiadra i patrzała w skupieniu na sypiące się z szelestem trociny. Julcia chudła, chudła, nikła w oczach. Tom potrząsał nią z lekka, sumiennie wykonując swoje dzieło zniszczenia.
W drugim pokoju rozległy się kroki powracającej niani, wówczas Tom puścił ofiarę, która wpadła do wiadra, tłukąc blaszaną głową o porcelanowe dno.
Idąc za Tomem po schodach, Ania rzekła cicho, z głębokim zadowoleniem:
— Już jest umarta.
— Najpierw nie umarta, a umarnięta — poprawił Tom — a po wtóre zobaczysz, ja ci mówię, że ona jeszcze do ciebie wróci!
Ale Ania nie posłyszała już tych wieszczych słów. Krokiem pełnym pląsów, z uczuciem osoby, której ogromny kamień spadł z serca, pobiegła jak lekki biały motyl za nianią.
Tom zaś poczuł konieczną potrzebę dotrzymania swego słowa, toteż puścił się pędem ku śpiżarni, by znowu nie zapomnieć po drodze.
Od samego rana Marta smażyła konfitury i suche owoce w cukrze.
To jest właściwie sama nie smażyła, nie dorosła bowiem jeszcze do tak odpowiedzialnego zadania, ale uczyła się właśnie pod kierunkiem klucznicy.
Konfitury oraz suche owoce smażono w Niżpolu na obszernej werandzie, przylegającej do budynku zwanego spiżarnią. Był to spory, czworokątny dom, składający się z jednej wielkiej izby, w której przechowywały się zapasy mąki, kaszy, grochu, fasoli. Stały tu bańki spirytusu, beczki z naftą, leżały sznury, sieci i siatki, rogoże7 i brezenty, płótno szare w sztukach, puste słoje i pęcherze, szkiełka do lamp, zapasowe szyby, gwoździe w paczkach, rolki tapet i wszelakiego rodzaju dobytek.
W śpiżarni znajdowały się dość strome schody prowadzące na strych, gdzie mieszkały gołębie. Pod śpiżarnią były piwnice na zimowe owoce i kwaszone ogórki.
Cały ten budynek od podstaw do szczytu, wraz z werandą i dachem, tak był przez dzikie wino zarosły, iż stanowił niby żywy, roślinny czworokąt, zielony latem, czerwono-złoty jesienią, z małym tylko otworem u góry, skąd wylatywały gołębie, i z wykrojonymi z boku drzwiami werandy.
Weranda była bardzo duża, na całą długość budynku, zacieniona i chłodna. Z jednego jej końca stał piec z blachą, na której smażono konfitury, z drugiej magiel. Środek zajmował długi stół, na którym w danej chwili piętrzyły się stosy owoców obieranych, nakłuwanych, cukrzonych.
Przy tym stole siedziały trzy dziewczyny piekarniane, gospodyni Jewdocha i Wikcia, mała siostrzenica niani. Cały ten sztab niewieści szybko i sprawnie wykonywał wstępne prace i przygotowywał owoce do smażenia.
Nad blachą królowała pani Czarniecka, wspaniała, w ogromnym fartuchu i czerwonej chustce na głowie. Spocona od żaru, purpurowa jak syrop malinowy na miednicy, smażyła, zbierała szumowiny, kręciła miednicami i odstawiała je na stół: złoto-miedziane, duże i małe, a wszystkie pełne w syropie przeźroczystym pływających owoców, nad którymi natrętnie brzęcząc, latały setki os i pszczół zwabionych zapachem słodyczy.
Marta, zawinięta w biały fartuch, siedziała na stołeczku, obierane przez dziewczęta gruszki nakłuwała gęsto i wrzucała do hładyszki8 z wodą.
Niska furtka werandy była zamknięta, ponad nią sterczała cierpliwie okrągła główka stojącej na schodkach Tekli.
Tekla była to córeczka Jewdochy. Miała okrągłe, niebieskie oczy, okrągły nosek, okrągłą bródkę i dwa lata. Obok niej Ursus oparł o furtkę swój włochaty łeb i wywiesił z gorąca język, którym od czasu do czasu oblizywał policzek obojętnej na ten rodzaj demonstracji uczuciowych Tekli.
— Tekla, poszła precz do piekarni, bo cię osy zjedzą — rozkazała pani Czarniecka.
Tekla śmiertelnie się jej bała, ale widok konfitur był przemożny.
Właśnie w tej chwili nadszedł Tom, Ursusa klapnął po łbie, Teklę bezwzględnie odsunął, otworzył furtkę i wkroczył na werandę.
— Cóż mam robić? — zapytał, stając na szeroko rozstawionych nogach, akurat na drodze klucznicy, która właśnie przenosiła rozpaloną miednicę, pełną kipiących gruszek.
— Z drogi! — wrzasnęła pani Czarniecka, potem zbywszy się ciężaru, rzekła pokojowo.
— Niech Tom owiąże się fartuchem, siada przy Marcie i nakłuwa gruszki.
Tom owiązał się fartuchem, zepchnął Martę na sam koniec ławki, usadowił się i nie namyślając się długo, zanurzył obie ręce w hładyszce pełnej pływających w wodzie gruszek.
— Tom! — krzyknęła Marta — masz ręce brudne jak błoto!
— Właśnie się umyją — rzekł niewzruszony Tomek.
— Ależ tu gruszki obrane!
— Phii... — odparł młody kpiarz — jeszcze się będą potem tak długo gotować! — i bez dłuższego gadania zaczął nakłuwać gruszki drewnianą igłą.
Wcale mu się to nie udawało. Robota owa wydała mu się nieodpowiednią do jego męskiej godności, wykonywał ją niedbale, od niechcenia, nakłuwał byle gdzie, w jednym miejscu robił tysiące zbyt głębokich dziur, w drugim zaś wcale, wygniatał gruszki niepotrzebnie, że wychodziły z jego rąk wcale do gruszek niepodobne! Pani Czarniecka uznała tę robotę za nieudaną i spróbowała wykorzystać zdolności Toma w innym kierunku. Mianowicie poleciła mu obieranie. Ale i ta dziedzina okazała się dla Toma nieodpowiednią. Obierał grubo, krzywo, w końcu zaciął się w palec i zaproponował, że może zdejmować szumowiny z konfitur; ta wszelako propozycja została odrzucona jako nieodpowiadająca kwalifikacjom.
Zrobiono więc ostatnią próbę i Tom został odkomenderowany do przebierania malin i układania ich w cukrze. Gdy jednak po chwili okazało się, że z koszyczka malin zaledwie kilkanaście znalazło się w cukrze, reszta zaś zniknęła w sposób zarówno niepowrotny jak niewytłumaczony, pani Czarniecka wpadła w zrozumiały gniew i wygnała Toma ścierką, jak anioł Adama mieczem ognistym z raju.
Tom nie bardzo się zmartwił, tym mniej, iż przez gałęzie wina zobaczył, że mama stoi przed domem i patrzy na polewanie gazonów; wylizał więc jeden spodek z konfitur i wybiegł, energicznie roztrącając na dwie strony wytrwałą Teklę i Ursusa z wywieszonym jęzorem.
Na parterze kwiatowym stał pomocnik ogrodnika Wincenty, a z rury, którą trzymał w rękach, długi strumień srebrzystej wody z sykiem i szelestem opadał na kwiaty barwne i pachnące w zachodzącym słońcu. W słońcu tym, łagodnym a złotym, polane trawniki błyszczały wesoło, niby posypane deszczem brylantów.
Filipek z Józiem, ogrodniczkowie, pompowali przy beczce wodę, a matka stała między klombami purpurowych begonii i patrzała, taka rozpromieniona, jak gdyby to na nią w ten wieczór upalny spadał ów ożywczy, dobroczynny deszcz.
Z daleka przy bramie Tom zobaczył wjeżdżających stępa braci, postanowił im zaimponować; rzucił się tedy ku matce i chwyciwszy ją za kolana, zaczął całować w spódnicę, błagając.
— Mamo moja złocista, moja morelowa, proszę mi pozwolić polewać.
— Ależ i owszem, jeśli tylko udźwigniesz węża. Wincenty daj no paniczowi rurę.
Tom w obie pięści ujął gardziel stalowego węża. Pierwszy snop wody poszedł w ziemię, drugi w niebo, ale trzeci trafił już w kwiaty.
Tom, jednym okiem patrząc na zbliżających się braci, drugim pilnie baczył na kierunek strumienia.
Spod kolumn balkonu wyszła szwaczka, panna Dziudzia i szła spokojnie ku mamie po klucze od bieliźniarki. I wtem nagle... nie wiem, skąd ta szatańska myśl powstała w Toma głowie! Ale jeszcze nikt nie zdołał zrozumieć, co się stało, gdy już panna Dziudzia, od stóp do głów zlana syczącym strumieniem, stała oniemiała i ciekąca na środku gazonu.
— Tomku! Smyku jakiś! Złe dziecko! — krzyknęła matka i w ciągu jednej, jednej sekundy Tom dostał w odpowiednim miejscu trzy klapsy, z których poznał nieomylnie, że drobna i biała ręka matki jest równie silna i błyskawiczna, jak zdecydowana.
Przez cały ten wieczór i następny dzień Tom siedział w swoim pokoju, na pokucie, pozbawiony leguminy i deseru. Trzeciego dnia dowiedział się, że na obiedzie mają być goście i krem mrożony z brzoskwiniami, poczuł więc lekkie wyrzuty sumienia i zdecydował się przeprosić pannę Dziunię. Rozstając się jednak z nią, już w drzwiach odwrócił się i powiedział:
— Przecież to było zupełnie jak prysznic, więc po co było tyle krzyczeć? Ja bardzo lubię prysznic.
Wszystkie dzieci były oburzone i zdecydowały, że Tom pewnie wcale nie ma sumienia.
Od czasu awantury na jeziorze, z której Ali cudem wyszedł
Uwagi (0)