Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖
Żywy obraz świata, którego już nie ma.
Polowanie na duchy, zagadkowa grota i najprawdziwszy skarb! — to tylko niektóre z atrakcji, które czekaja na Olka, Martę, Nika, Toma i Anię podczas wakacji w rodzinnym Niżpolu. Tajemnice, produkcja konfitur, trudny wybór, czy bawić się w atak Tatarów, czy potop szwedzki — Zofia Żurakowska bez lekceważenia opisuje dziecięcy świat z jego radościami i smutkami.
Lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce się dowiedzieć, co czytała młodzież w okresie 20-lecia międzywojennego. Książki Zofii Żurakowskiej, choć dziś nieco zapomniane, cieszyły się wtedy dużą popularnością — trafiły na listę lektur szkolnych, a sama autorka otrzymała nagrodę ministerialną za twórczość dla młodzieży.
Żurakowska zmagała się z gruźlicą, podczas pobytu w sanatoriach zaczęła pisać. Skarby i Pożegnanie domu to dwie części nieukończonej trylogii opartej na jej wspomnieniach. Trzecia, Nieporozumienie, nigdy nie wyszła poza sferę notatek — autorka zmarła w 1931 roku.
- Autor: Zofia Żurakowska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska
Spotkali całą gromadkę schodzącą ze stopni tarasu, ale na twarzach wszystkich nie było zwykłej wesołości, owszem, mieli miny poważne i skupione.
— Co się stało? — pytał Nik, zamiast powitania.
Rena odpowiedziała:
— Przyszła wiadomość, że babunia chora i wszyscy jadą do Ostępowiec.
— Jak to i rodzice? — zapytał Olek.
— Wasi rodzice i moja mama — odpowiedziała Rena.
— A my?
— O! my zostajemy — westchnęła Renia — choć myślę, że powinna bym jechać, bo mogłabym się przydać.
Wszyscy umilkli, po chwili Olek zapytał znowu:
— A wuj Ryszard?
— Papo zostaje, to cała nasza pociecha.
— No dobrze — powiedział Nik — ale do Ostępowiec jest tylko cztery godziny jazdy i wszyscy prędko wrócą.
— Tak, jeżeli babcia prędko wyzdrowieje.
— Gdzie Ali? — spytał po chwili Olek.
— Został w domu, bo go głowa boli.
— Kiedy rodzice jadą?
— Jutro rannym pociągiem.
— Aha...
Rozmowa nie kleiła się i nikt nie miał ochoty do zabawy, jedna Ania skakała sobie zawzięcie, zgoła nie interesując się sprawami i troskami starszych.
Dzieci wróciły do gabinetu, gdzie wszyscy siedzieli, wsunęły się niespostrzeżenie i stanęły pod oknem. Starsi wydawali się strapieni. Ciocia Halszka mówiła:
— Co za przykrość doprawdy, że wasza panna Maria jeszcze nie wróciła, kiedy przyjeżdża?
— Za dwa tygodnie — odpowiedziała matka — doprawdy, nie wiem, z kim dzieci zostawić, bo trzeba szczęścia, że i monsieur Martin pojechał na kilka dni do Kijowa. Żadnej osoby odpowiedzialnej w domu. A chłopcy miewają czasem tak niespodziewane pomysły!
— Polecę mademoiselle Lucette, żeby co dzień przyjeżdżała z dziećmi. I przy tym poproszę Ryszarda, żeby zaglądał do waszej dzieciarni. A może dalibyście nam całą gromadę do Hołowina?
— Och nie! Dziękuję Halszko, to taki kłopot! Liczę zresztą na rozsądek Olka i Marty, zresztą jeśli się da, August zaraz powróci.
— Jakże to już późno — wykrzyknęła ciocia Halszka — a trzeba jeszcze wydać tyle rozporządzeń przed wyjazdem. Réne, mon enfant9, jedziemy już.
Ciocia Hala wstała, nastąpiły pożegnania, podjechał powóz i za chwilę już tylko tuman kurzu migał za bramą.
W domu zawrzało jak w ulu. Ojciec wyszedł na tok wydać rozporządzenia na czas swej nieobecności. Matka zabrała się do uregulowania wszystkiego w domu. W garderobie pakowano rzeczy. Przyszła klucznica, ogrodnik po rozkazy. Wszyscy biegali, krzątali się, jak gdyby miano ruszać do Ameryki. Dzieci tułały się po domu niespokojnie, wytrącone z równowagi.
W korytarzu, między pokojem Ani a garderobą Nik napotkał nianię, która niosła cały stos sukienek białych i kolorowych.
— Cóż to i niania gdzieś się wybiera? — zapytał ironicznie.
— A jakby Nik zgadł! — rzekła niania.
— E... — powątpiewająco mruknął Nik.
— Nie „eee”, tylko tak! Jaśniepaństwo zabierają Anię, to i mnie naturalnie.
— Albo to Ania jedzie z rodzicami? — zdziwił się Nik.
— A właśnie! — odparła z godnością niania — Czemu by nie miała jechać, czy to jej mus tu zostawać, czy co? Pojedziemy i kwita.
Nik się zaniepokoił w swej miłości własnej i wszedł do garderoby. Na środku pokoju stała waliza do połowy napełniona, nad nią panna Dziudzia; na krzesłach, stołach i stołkach suknie, bielizna, obuwie w ogromnej ilości.
Na podłodze siedziały Marta i Ania, układając wstążki w pudełku. Nik się zbliżył.
— Marta, prawda to, że Ania też jedzie do Ostępowiec? — zapytał.
— Prlawda, prlawda — wykrzyknęła Ania, podskakując z uciechy — pojadę do babuni, i tak!
— Prawda, Ania pojedzie, bo jest za mała, żeby zostać bez mamy.
— Ech! Co tam Marta rozpowiada — oburzyła się niania — mało to razy Ania zostawała ze mną? Cóż to jaśniepani mi nie ufa, czy co?
— E... niania w złym humorze, chodźmy sobie — szepnęła Marta i oboje z Nikiem wyszli z garderoby.
Bardzo smutno zeszedł dzień do wieczora, a i wieczór niewesoło. Dzieci smuciły się, że jutro już same będą musiały jeść kolację i że nikt nie przyjdzie ucałować je na dobranoc. Rodzice martwili się, że zostawiają swoją gromadkę bez należytej opieki, wszyscy zaś razem niepokoili się o babcię.
Jedna Ania, która nie znała niepokoju, nie miała trosk ani kłopotów, szczebiotała bez ustanku i opowiadała każdemu, kto chciał słuchać, jak to jutro ona pojedzie.
Nazajutrz z rana na gwałt wypito kawę, która nikomu nie smakowała i rodzice z Anusią i nianią pojechali na kolej.
Dzieci odprowadziły ich aż do bramy, stojąc na stopniach powozu i wróciły smutne ze zwieszonymi głowami.
— Panienko, proszę wstawać i czesać się sama. Panna Dziudzia pojechała do miasteczka.
Marta otworzyła oczy i ujrzała nad sobą Marynię z bucikami chłopców w ręku.
— Jak to, panna Dziudzia pojechała do Czerniachowa? Kiedy? — zapytała na wpół rozbudzona Marta.
— A dziś raneńko, razem z ekonoma żoną i ogrodnikiem, kazała powiedzieć panience i paniczom, że wieczorem wróci i żeby nic się złego bez niej nie stało — rzekła Marynia rada w głębi duszy, że znienawidzona zwierzchniczka wyjechała na cały dzień.
— Aha, dobrze — odparła zadziwiona Marta. Siadła na łóżku, wsunęła nogi w ranne pantofle i poszła myć się do łazienki. Z drugiej strony łazienki znajdowały się pokoje chłopców. Marta nie wytrzymała, uchyliła drzwi, wsadziła przez nie głowę, na której wszystkie włosy spięte były na czubku do mycia i krzyknęła:
— Chłopcy wstawać, nie ma Dziudzi, pojechała na cały dzień do Czerniachowa!
Chłopcy nie spali już od dawna, siedzieli wszyscy trzej na łóżku Olka w koszulach nocnych. Wiedzieli już od Maryni o wyjeździe szwaczki, więc przyjęli wiadomość Marty ze spokojem.
— Patrzcie, jak ona wygląda! — wykrzyknął Tom, parskając śmiechem — zupełnie jak panna Dziudzia.
Panna Dziudzia, która od wieków zajmowała się garderobą dzieci w Niżpolu, nazywała się właściwie panna Józia, ale Nik tak ją kiedyś przezwał i tak już zostało.
Marta się obraziła.
— Głupi jesteś! — wykrzyknęła i trzasnęła drzwiami. Stanąwszy jednak przed lustrem łazienki, nie mogła zaprzeczyć, że z tymi włosami zwiniętymi w małą kukiełkę na czubku głowy istotnie przypominała trochę pannę Dziudzię, uśmiechnęła się więc, ale zawołała przez drzwi do chłopców:
— Wstawajcie prędzej i chodźcie na śniadanie! — potem zaczęła się myć.
Całe przedpołudnie zeszło spokojnie. Marta odbyła sumiennie swoją godzinę muzyki, potem pełła kwiaty w dziecinnym ogródku, karmiła gołębie, porała się z kotami, słowem robiła to co zawsze, bez względu na brak dozoru.
Chłopcy udawali, że łowią ryby w jeziorze, potem pół godzinki spędzili w stajni na rozmowie z Gabrem furmanem, pokłócili się parę razy, a nawet zdaje mi się, że Nik Tomka wytargał za uszy. Wszystko jednak skończyło się dobrze i o pierwszej cała czwórka stawiła się na obiad, z rękami o tyle o ile umytymi.
— Co będziemy robić po obiedzie? — zapytał Tom, wkładając do ust zbyt duży kawałek cielęciny.
— Tom! Udławisz się na pewno! Jak ten chłopiec nieelegancko je — rzekła ze smutkiem Marta. — Może byśmy poszli do parku i zabawili się w czerwonoskórych? — dodała.
— Na nic jest zabawa w Indian bez Dziudzi! Któż zgodzi się być białym i zostać oskalpowanym? — zaoponował Nik. — Pójdziemy lepiej na strych, do stajni. Zwieźli z rana masę siana, prześlicznie pachnie i jest miękkie.
— Na strych chodzić nam nie wolno, odkąd Hawryłko spadł przez dziurę, wiesz o tym Nik! — rzekł groźnie Olek.
— To zresztą żadna zabawa to siano! Podrapiemy sobie twarze i ręce i cały dzień będziemy mieć pełno siana za koszulą. Nie pójdę na strych. — wygłosił stanowczo Tom.
— Ty babo! — rzucił pogardliwie Nik i zamyślił się głęboko.
Chwilę jakąś dzieci jadły w milczeniu kompot z wisien.
— Może byśmy zagrali w krokieta? — zaproponował Olek bez zapału, ale w tejże chwili przerwał mu Nik:
— Słuchajcie — zawołał rozradowany — wiem już, co zrobimy i doprawdy jest to najświetniejszy projekt na świecie! Oto pojedziemy wózkiem do starego zamku, weźmiemy z sobą podwieczorek i zabawimy się tam w napad Tatarów! — umilkł i nastąpiła cisza.
Wszyscy głęboko rozważali rzecz.
— Hm... tak! Projekt jest dobry! — rzekła poważnie Marta.
— Możemy jeździć sami wózkiem i mucką. Podwieczorek już też nieraz braliśmy do lasu, mama się na to zgadzała — zauważył Olek ze stanowiska prawnego.
— Tak, tak, naturalnie pojedziemy do starego zamku — wykrzyknął uszczęśliwiony Tom.
Zapanował ogromnie dobry humor, zaczęto omawiać projekt, każdy dodawał swoje rady. Postanowiono wyruszyć o godzinie trzeciej (do zamku bowiem była dobra godzina drogi) do piątej się bawić, potem zjeść podwieczorek, wypocząć i ruszyć z powrotem, aby zdążyć na kolację. Zaraz po obiedzie zabrano się do przygotowań.
Marta z klucznicą zapakowały spory kosz z prowiantami i przygotowały pled, kapelusze i chustki do nosa, których brak w kieszeniach dawał się często odczuwać. Chłopcy zebrali wszystkie rzeczy potrzebne do walki z Tatarami, tudzież laski, bez których żaden dbały o bezpieczeństwo człowiek nie wyruszy w dalszą drogę. Potem udali się do stajni, aby pomagać w zaprzęganiu.
— Jak myślisz Olku, a gdyby tak wzięć Almanzora zamiast mucki? — zaproponował ostrożnym głosem Nik. Almanzor była to nazwa nowego kuca, nie bardzo jeszcze wypróbowanego; od dwu dni dopiero był w Niżpolu, a Tom nazwał go Almanzorem, gdyż wyglądał na bohatera i miał dzikie wejrzenie.
— Hm... zapewne, zamek dość daleko, a mucka już nie bardzo dobrze biega. Czy ja wiem, pewnie Gabro nie pozwoli.
— Zdaje mi się, że go nie będzie teraz, poszedł do domu — rzekł niepewnie Nik — Olku, przecież konno jeździmy na dużych koniach i to rasowych, a umiemy sobie z nimi dać radę, cóż dopiero taki kuc... Almanzor!
— No tak, możemy go chyba wziąć, to nie ulega kwestii — zadecydował przekonany Olek.
Gabra w istocie nie było, a chłopiec stajenny, niezbyt zresztą rozwinięty, Michałko, bez wahania wyprowadził ze stajni Almanzora i zaprzągł go do wygodnego, żółtego wózka, którym dzieci jeździły na spacer.
— No, chłopcy, pędem do domu i ubierać się — zawołał Olek, wskakując na kozioł i trzaskając z bicza z fantazją.
Dziesięć minut potem dzieci jechały w stronę lasu. Kosz z prowiantami upakowany był pod siedzeniem, kapelusze na głowach, łuki, laski, miecze na kolanach groziły mocno wykłuciem oczu przy silniejszych pochyleniach wózka.
— Czy dobrze znasz drogę, Olku? — zapytała Marta.
— Czy ją znam! — odparł Olek z taką miną, jak gdyby całe życie nic innego nie robił, tylko jeździł do starego zamku.
— Dawno tam nie byłem, chyba ze dwa lata! — rzekł Nik w zamyśleniu. — Nawet nie pamiętam dobrze, jak się tam jedzie, drogą jak do Hołowina, a potem przez las na lewo, prawda?
— Zobaczysz za chwilę — odpowiedział Olek. — Byłem tam w roku zeszłym w jesieni, jakeśmy z papą objeżdżali grunta — dodał z powagą.
— Olku, ten zamek zawsze do nas należał? Nawet jak jeszcze był? — zapytał Tom bardzo mądrze, ale wszyscy go i tak zrozumieli.
— Zawsze — rzekł Olek — mieszkali tam nasi przodkowie i odpierali w nim napady Tatarów, Turków, Szwedów może nawet. Och, był to możny i dzielny ród, ci nasi przodkowie, nie to, co my teraz! — dodał z goryczą.
— Chciałbym, żebyśmy i teraz mieszkali w zamku — rzekł Nik pełen zadumy i melancholii. — Chciałbym, żebyśmy mieli własny hufiec pancerny, armaty na wałach, własny dwór, dworzan i damy dworskie, trefnisiów, kapelę i hajduków. Żebyśmy urządzali turnieje i żeby król do nas przyjeżdżał na łowy, i...
— Ty! głupi — ofuknął go Olek — jaki król?
Nik się stropił, bo właściwie prawda, jaki król? Nie ma przecież własnego polskiego króla, ani nic!
Droga do starego zamku zeszła nadspodziewanie prędko.
Za lasem z daleka już było widać wysokie baszty i nagie, na wpół zwalone mury starego zamczyska. Almanzor biegł doskonale, nie zdradzając żadnych skłonności rewolucyjnych. Tom zauważył z triumfem:
— Gdybyśmy wzięli muckę, bylibyśmy jeszcze w lesie.
— Tak — potwierdził Olek — dobrze się stało.
Dojechawszy do góry, na której wznosiły się ruiny, dzieci wysiadły z wózka i postanowiły zostawić go na dole, ponieważ dostać się nim poza obręb murów było niepodobna z powodu nawalonych głazów i fosy, przez którą nie było mostu. Olek wyprzągł więc Almanzora i z pomocą Nika uwiązał go przy drzewie, upewniając trochę zaniepokojoną Martę, że znakomicie potrafi zaprząc go na nowo. Potem dzieci zabrały koszyk i ruszyły do zamku. Wdrapano się po nierównej już, szerokiej drodze i z pewnym skupieniem wkroczono przez dawną, ogromną bramę pod wieżą.
— Bardzo, bardzo dawno był tu most zwodzony — objaśnił Olek przyciszonym głosem. Wydało się to dzieciom bardzo naturalne, że Olek mówi cicho, choć żadne nie zdało sobie sprawy z tego, że te ruiny robią na nich wrażenie kościoła.
Przystanęli chwilkę i patrzyli, milcząc, na smutne wyłomy i kupy kamienia, oraz na potężne sklepienie wieżowej bramy. Po czym ruszono dalej.
— Och Olku, patrz! To muszą być ślady kul — szepnął z zachwytem, zawsze rycersko nastrojony Nik. — Patrzcie, to muszą być na pewno ślady kul tatarskich! Jakże bym chciał żyć w tamtych czasach!
— Kul... tatarskich! Co ten plecie? — rzekł trzeźwy i krytyczny Tom.
Dzieci poszły dalej,
Uwagi (0)