Darmowe ebooki » Powieść » Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 17
Idź do strony:
cało, już Olek ani Nik nie myśleli o ucieczce na widok czwórki siwych kuców. Dziwnie ich to wspólnie przebyte niebezpieczeństwo zbliżyło z Reną i Alim. Toteż gdy jednego dnia, siedząc na drzewie, posłyszeli głos Toma: „Chłopcy, przyjechali z Hołowina!” — obaj pośpiesznie zeskoczyli i puścili się do domu.

Spotkali całą gromadkę schodzącą ze stopni tarasu, ale na twarzach wszystkich nie było zwykłej wesołości, owszem, mieli miny poważne i skupione.

— Co się stało? — pytał Nik, zamiast powitania.

Rena odpowiedziała:

— Przyszła wiadomość, że babunia chora i wszyscy jadą do Ostępowiec.

— Jak to i rodzice? — zapytał Olek.

— Wasi rodzice i moja mama — odpowiedziała Rena.

— A my?

— O! my zostajemy — westchnęła Renia — choć myślę, że powinna bym jechać, bo mogłabym się przydać.

Wszyscy umilkli, po chwili Olek zapytał znowu:

— A wuj Ryszard?

— Papo zostaje, to cała nasza pociecha.

— No dobrze — powiedział Nik — ale do Ostępowiec jest tylko cztery godziny jazdy i wszyscy prędko wrócą.

— Tak, jeżeli babcia prędko wyzdrowieje.

— Gdzie Ali? — spytał po chwili Olek.

— Został w domu, bo go głowa boli.

— Kiedy rodzice jadą?

— Jutro rannym pociągiem.

— Aha...

Rozmowa nie kleiła się i nikt nie miał ochoty do zabawy, jedna Ania skakała sobie zawzięcie, zgoła nie interesując się sprawami i troskami starszych.

Dzieci wróciły do gabinetu, gdzie wszyscy siedzieli, wsunęły się niespostrzeżenie i stanęły pod oknem. Starsi wydawali się strapieni. Ciocia Halszka mówiła:

— Co za przykrość doprawdy, że wasza panna Maria jeszcze nie wróciła, kiedy przyjeżdża?

— Za dwa tygodnie — odpowiedziała matka — doprawdy, nie wiem, z kim dzieci zostawić, bo trzeba szczęścia, że i monsieur Martin pojechał na kilka dni do Kijowa. Żadnej osoby odpowiedzialnej w domu. A chłopcy miewają czasem tak niespodziewane pomysły!

— Polecę mademoiselle Lucette, żeby co dzień przyjeżdżała z dziećmi. I przy tym poproszę Ryszarda, żeby zaglądał do waszej dzieciarni. A może dalibyście nam całą gromadę do Hołowina?

— Och nie! Dziękuję Halszko, to taki kłopot! Liczę zresztą na rozsądek Olka i Marty, zresztą jeśli się da, August zaraz powróci.

— Jakże to już późno — wykrzyknęła ciocia Halszka — a trzeba jeszcze wydać tyle rozporządzeń przed wyjazdem. Réne, mon enfant9, jedziemy już.

Ciocia Hala wstała, nastąpiły pożegnania, podjechał powóz i za chwilę już tylko tuman kurzu migał za bramą.

W domu zawrzało jak w ulu. Ojciec wyszedł na tok wydać rozporządzenia na czas swej nieobecności. Matka zabrała się do uregulowania wszystkiego w domu. W garderobie pakowano rzeczy. Przyszła klucznica, ogrodnik po rozkazy. Wszyscy biegali, krzątali się, jak gdyby miano ruszać do Ameryki. Dzieci tułały się po domu niespokojnie, wytrącone z równowagi.

W korytarzu, między pokojem Ani a garderobą Nik napotkał nianię, która niosła cały stos sukienek białych i kolorowych.

— Cóż to i niania gdzieś się wybiera? — zapytał ironicznie.

— A jakby Nik zgadł! — rzekła niania.

— E... — powątpiewająco mruknął Nik.

— Nie „eee”, tylko tak! Jaśniepaństwo zabierają Anię, to i mnie naturalnie.

— Albo to Ania jedzie z rodzicami? — zdziwił się Nik.

— A właśnie! — odparła z godnością niania — Czemu by nie miała jechać, czy to jej mus tu zostawać, czy co? Pojedziemy i kwita.

Nik się zaniepokoił w swej miłości własnej i wszedł do garderoby. Na środku pokoju stała waliza do połowy napełniona, nad nią panna Dziudzia; na krzesłach, stołach i stołkach suknie, bielizna, obuwie w ogromnej ilości.

Na podłodze siedziały Marta i Ania, układając wstążki w pudełku. Nik się zbliżył.

— Marta, prawda to, że Ania też jedzie do Ostępowiec? — zapytał.

— Prlawda, prlawda — wykrzyknęła Ania, podskakując z uciechy — pojadę do babuni, i tak!

— Prawda, Ania pojedzie, bo jest za mała, żeby zostać bez mamy.

— Ech! Co tam Marta rozpowiada — oburzyła się niania — mało to razy Ania zostawała ze mną? Cóż to jaśniepani mi nie ufa, czy co?

— E... niania w złym humorze, chodźmy sobie — szepnęła Marta i oboje z Nikiem wyszli z garderoby.

Bardzo smutno zeszedł dzień do wieczora, a i wieczór niewesoło. Dzieci smuciły się, że jutro już same będą musiały jeść kolację i że nikt nie przyjdzie ucałować je na dobranoc. Rodzice martwili się, że zostawiają swoją gromadkę bez należytej opieki, wszyscy zaś razem niepokoili się o babcię.

Jedna Ania, która nie znała niepokoju, nie miała trosk ani kłopotów, szczebiotała bez ustanku i opowiadała każdemu, kto chciał słuchać, jak to jutro ona pojedzie.

Nazajutrz z rana na gwałt wypito kawę, która nikomu nie smakowała i rodzice z Anusią i nianią pojechali na kolej.

Dzieci odprowadziły ich aż do bramy, stojąc na stopniach powozu i wróciły smutne ze zwieszonymi głowami.

Rozdział X. Wyprawa do starego zamku

— Panienko, proszę wstawać i czesać się sama. Panna Dziudzia pojechała do miasteczka.

Marta otworzyła oczy i ujrzała nad sobą Marynię z bucikami chłopców w ręku.

— Jak to, panna Dziudzia pojechała do Czerniachowa? Kiedy? — zapytała na wpół rozbudzona Marta.

— A dziś raneńko, razem z ekonoma żoną i ogrodnikiem, kazała powiedzieć panience i paniczom, że wieczorem wróci i żeby nic się złego bez niej nie stało — rzekła Marynia rada w głębi duszy, że znienawidzona zwierzchniczka wyjechała na cały dzień.

— Aha, dobrze — odparła zadziwiona Marta. Siadła na łóżku, wsunęła nogi w ranne pantofle i poszła myć się do łazienki. Z drugiej strony łazienki znajdowały się pokoje chłopców. Marta nie wytrzymała, uchyliła drzwi, wsadziła przez nie głowę, na której wszystkie włosy spięte były na czubku do mycia i krzyknęła:

— Chłopcy wstawać, nie ma Dziudzi, pojechała na cały dzień do Czerniachowa!

Chłopcy nie spali już od dawna, siedzieli wszyscy trzej na łóżku Olka w koszulach nocnych. Wiedzieli już od Maryni o wyjeździe szwaczki, więc przyjęli wiadomość Marty ze spokojem.

— Patrzcie, jak ona wygląda! — wykrzyknął Tom, parskając śmiechem — zupełnie jak panna Dziudzia.

Panna Dziudzia, która od wieków zajmowała się garderobą dzieci w Niżpolu, nazywała się właściwie panna Józia, ale Nik tak ją kiedyś przezwał i tak już zostało.

Marta się obraziła.

— Głupi jesteś! — wykrzyknęła i trzasnęła drzwiami. Stanąwszy jednak przed lustrem łazienki, nie mogła zaprzeczyć, że z tymi włosami zwiniętymi w małą kukiełkę na czubku głowy istotnie przypominała trochę pannę Dziudzię, uśmiechnęła się więc, ale zawołała przez drzwi do chłopców:

— Wstawajcie prędzej i chodźcie na śniadanie! — potem zaczęła się myć.

Całe przedpołudnie zeszło spokojnie. Marta odbyła sumiennie swoją godzinę muzyki, potem pełła kwiaty w dziecinnym ogródku, karmiła gołębie, porała się z kotami, słowem robiła to co zawsze, bez względu na brak dozoru.

Chłopcy udawali, że łowią ryby w jeziorze, potem pół godzinki spędzili w stajni na rozmowie z Gabrem furmanem, pokłócili się parę razy, a nawet zdaje mi się, że Nik Tomka wytargał za uszy. Wszystko jednak skończyło się dobrze i o pierwszej cała czwórka stawiła się na obiad, z rękami o tyle o ile umytymi.

— Co będziemy robić po obiedzie? — zapytał Tom, wkładając do ust zbyt duży kawałek cielęciny.

— Tom! Udławisz się na pewno! Jak ten chłopiec nieelegancko je — rzekła ze smutkiem Marta. — Może byśmy poszli do parku i zabawili się w czerwonoskórych? — dodała.

— Na nic jest zabawa w Indian bez Dziudzi! Któż zgodzi się być białym i zostać oskalpowanym? — zaoponował Nik. — Pójdziemy lepiej na strych, do stajni. Zwieźli z rana masę siana, prześlicznie pachnie i jest miękkie.

— Na strych chodzić nam nie wolno, odkąd Hawryłko spadł przez dziurę, wiesz o tym Nik! — rzekł groźnie Olek.

— To zresztą żadna zabawa to siano! Podrapiemy sobie twarze i ręce i cały dzień będziemy mieć pełno siana za koszulą. Nie pójdę na strych. — wygłosił stanowczo Tom.

— Ty babo! — rzucił pogardliwie Nik i zamyślił się głęboko.

Chwilę jakąś dzieci jadły w milczeniu kompot z wisien.

— Może byśmy zagrali w krokieta? — zaproponował Olek bez zapału, ale w tejże chwili przerwał mu Nik:

— Słuchajcie — zawołał rozradowany — wiem już, co zrobimy i doprawdy jest to najświetniejszy projekt na świecie! Oto pojedziemy wózkiem do starego zamku, weźmiemy z sobą podwieczorek i zabawimy się tam w napad Tatarów! — umilkł i nastąpiła cisza.

Wszyscy głęboko rozważali rzecz.

— Hm... tak! Projekt jest dobry! — rzekła poważnie Marta.

— Możemy jeździć sami wózkiem i mucką. Podwieczorek już też nieraz braliśmy do lasu, mama się na to zgadzała — zauważył Olek ze stanowiska prawnego.

— Tak, tak, naturalnie pojedziemy do starego zamku — wykrzyknął uszczęśliwiony Tom.

Zapanował ogromnie dobry humor, zaczęto omawiać projekt, każdy dodawał swoje rady. Postanowiono wyruszyć o godzinie trzeciej (do zamku bowiem była dobra godzina drogi) do piątej się bawić, potem zjeść podwieczorek, wypocząć i ruszyć z powrotem, aby zdążyć na kolację. Zaraz po obiedzie zabrano się do przygotowań.

Marta z klucznicą zapakowały spory kosz z prowiantami i przygotowały pled, kapelusze i chustki do nosa, których brak w kieszeniach dawał się często odczuwać. Chłopcy zebrali wszystkie rzeczy potrzebne do walki z Tatarami, tudzież laski, bez których żaden dbały o bezpieczeństwo człowiek nie wyruszy w dalszą drogę. Potem udali się do stajni, aby pomagać w zaprzęganiu.

— Jak myślisz Olku, a gdyby tak wzięć Almanzora zamiast mucki? — zaproponował ostrożnym głosem Nik. Almanzor była to nazwa nowego kuca, nie bardzo jeszcze wypróbowanego; od dwu dni dopiero był w Niżpolu, a Tom nazwał go Almanzorem, gdyż wyglądał na bohatera i miał dzikie wejrzenie.

— Hm... zapewne, zamek dość daleko, a mucka już nie bardzo dobrze biega. Czy ja wiem, pewnie Gabro nie pozwoli.

— Zdaje mi się, że go nie będzie teraz, poszedł do domu — rzekł niepewnie Nik — Olku, przecież konno jeździmy na dużych koniach i to rasowych, a umiemy sobie z nimi dać radę, cóż dopiero taki kuc... Almanzor!

— No tak, możemy go chyba wziąć, to nie ulega kwestii — zadecydował przekonany Olek.

Gabra w istocie nie było, a chłopiec stajenny, niezbyt zresztą rozwinięty, Michałko, bez wahania wyprowadził ze stajni Almanzora i zaprzągł go do wygodnego, żółtego wózka, którym dzieci jeździły na spacer.

— No, chłopcy, pędem do domu i ubierać się — zawołał Olek, wskakując na kozioł i trzaskając z bicza z fantazją.

Dziesięć minut potem dzieci jechały w stronę lasu. Kosz z prowiantami upakowany był pod siedzeniem, kapelusze na głowach, łuki, laski, miecze na kolanach groziły mocno wykłuciem oczu przy silniejszych pochyleniach wózka.

— Czy dobrze znasz drogę, Olku? — zapytała Marta.

— Czy ją znam! — odparł Olek z taką miną, jak gdyby całe życie nic innego nie robił, tylko jeździł do starego zamku.

— Dawno tam nie byłem, chyba ze dwa lata! — rzekł Nik w zamyśleniu. — Nawet nie pamiętam dobrze, jak się tam jedzie, drogą jak do Hołowina, a potem przez las na lewo, prawda?

— Zobaczysz za chwilę — odpowiedział Olek. — Byłem tam w roku zeszłym w jesieni, jakeśmy z papą objeżdżali grunta — dodał z powagą.

— Olku, ten zamek zawsze do nas należał? Nawet jak jeszcze był? — zapytał Tom bardzo mądrze, ale wszyscy go i tak zrozumieli.

— Zawsze — rzekł Olek — mieszkali tam nasi przodkowie i odpierali w nim napady Tatarów, Turków, Szwedów może nawet. Och, był to możny i dzielny ród, ci nasi przodkowie, nie to, co my teraz! — dodał z goryczą.

— Chciałbym, żebyśmy i teraz mieszkali w zamku — rzekł Nik pełen zadumy i melancholii. — Chciałbym, żebyśmy mieli własny hufiec pancerny, armaty na wałach, własny dwór, dworzan i damy dworskie, trefnisiów, kapelę i hajduków. Żebyśmy urządzali turnieje i żeby król do nas przyjeżdżał na łowy, i...

— Ty! głupi — ofuknął go Olek — jaki król?

Nik się stropił, bo właściwie prawda, jaki król? Nie ma przecież własnego polskiego króla, ani nic!

Droga do starego zamku zeszła nadspodziewanie prędko.

Za lasem z daleka już było widać wysokie baszty i nagie, na wpół zwalone mury starego zamczyska. Almanzor biegł doskonale, nie zdradzając żadnych skłonności rewolucyjnych. Tom zauważył z triumfem:

— Gdybyśmy wzięli muckę, bylibyśmy jeszcze w lesie.

— Tak — potwierdził Olek — dobrze się stało.

Dojechawszy do góry, na której wznosiły się ruiny, dzieci wysiadły z wózka i postanowiły zostawić go na dole, ponieważ dostać się nim poza obręb murów było niepodobna z powodu nawalonych głazów i fosy, przez którą nie było mostu. Olek wyprzągł więc Almanzora i z pomocą Nika uwiązał go przy drzewie, upewniając trochę zaniepokojoną Martę, że znakomicie potrafi zaprząc go na nowo. Potem dzieci zabrały koszyk i ruszyły do zamku. Wdrapano się po nierównej już, szerokiej drodze i z pewnym skupieniem wkroczono przez dawną, ogromną bramę pod wieżą.

— Bardzo, bardzo dawno był tu most zwodzony — objaśnił Olek przyciszonym głosem. Wydało się to dzieciom bardzo naturalne, że Olek mówi cicho, choć żadne nie zdało sobie sprawy z tego, że te ruiny robią na nich wrażenie kościoła.

Przystanęli chwilkę i patrzyli, milcząc, na smutne wyłomy i kupy kamienia, oraz na potężne sklepienie wieżowej bramy. Po czym ruszono dalej.

— Och Olku, patrz! To muszą być ślady kul — szepnął z zachwytem, zawsze rycersko nastrojony Nik. — Patrzcie, to muszą być na pewno ślady kul tatarskich! Jakże bym chciał żyć w tamtych czasach!

— Kul... tatarskich! Co ten plecie? — rzekł trzeźwy i krytyczny Tom.

Dzieci poszły dalej,

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz