Darmowe ebooki » Powieść » Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 32
Idź do strony:
Eliza Orzeszkowa Marta

 

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN 978-83-288-5683-7

Marta Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjna
Marta

Życie kobiety to wiecznie gorejący płomień miłości — powiadają jedni.

Życie kobiety to zaparcie się — twierdzą inni.

Życie kobiety to macierzyństwo — wołają tamci.

Życie kobiety to igraszka — żartują inni jeszcze.

Cnota kobiety to ślepa wiara — chórem zgadzają się wszyscy.

Kobiety wierzą ślepo; kochają, poświęcają się, hodują dzieci, bawią się... spełniają zatem wszystko, co świat speł­niać im nakazuje, a jednak świat krzywo jakoś na nie spo­gląda i od czasu do czasu odzywa się w kształcie wyrzutu lub napomnienia:

— Źle dzieje się z wami!

Spomiędzy kobiet samych przenikliwsze, rozumniejsze lub nieszczęśliwsze, wglądając w siebie lub rozglądając się dokoła, powtarzają:

— Źle dzieje się z nami!

Na wszelkie złe niezbędnym jest środek zaradczy; ci i owi upatrują go w tym lub w owym, ale choroba nie ustępuje przed receptą.

Niedawno jeden z najsłuszniej poważanych w kraju naszym pisarzy (pan Zachariasiewicz w powieści pt. Al­bina) podał do wiadomości publicznej, że kobiety fizycz­nie i moralnie chorują dlatego, że brak im wielkiej miłości (naturalnie dla mężczyzny).

Nieba! Jakaż to olbrzymia niesprawiedliwość!

Niech różowy bożek Eros zleci nam ku pomocy i za­świadczy, iż całe życie nasze nie jest czym innym jak ka­dzidłem na cześć jego nieustannie palonym!

Zaledwie odrósłszy od ziemi słyszymy już, że przezna­czeniem naszym będzie kochać jednego z panów stworze­nia; podlotki, marzymy o tym panu i władcy każdego wie­czora, w którym na niebiosach księżyc świeci lub gwiazdy błyszczą, każdego poranku, w którym śnieżne lilie rozwi­jają ku słońcu wonne swe kielichy, marzymy i wzdychamy. Wzdychamy do chwili, w której wolno nam będzie, jak liliom ku słońcu, zwrócić się ku temu, który z mgły po­rannych obłoków lub powodzi księżycowego światła wy­łania się przed wyobraźnią naszą z postacią Adonisa śpią­cego na tajemnicy... Potem... cóż potem? Adonis zstępuje z chmur, wciela się, zamieniamy z nim obrączki i wycho­dzimy za mąż... Jest to także akt miłości, a chociaż wyżej nadmieniony pisarz w bardzo zresztą pięknych swych po­wieściach utrzymywać chce, iż zawsze i nieodmiennie jest to tylko akt rachuby, nie zgadzamy się z nim w tej mierze. Akt rachuby w wyjątkowych sferach i okolicznościach, powszechnie bywa to akt miłości. Jakiej miłości? Wcale to już inna a wielce subtelna i długiego mówienia o sobie wymagająca materia, dość przecież, że gdy w białych mu­ślinach wstydliwą twarz słoniąc1 tiulowymi zwojami idzie­my do ołtarza, śliczniutki Eros leci przed nami i wstrząsa nam nad głową pochodnią o różanych płomykach.

Potem? Cóż potem? Kochamy znowu... Jeżeli nie tego z panów stworzenia, który podlotkowi objawiał się w ma­rzeniu, a dziewicy obrączkę ślubną na palec włożył — to innego, jeżeli zresztą nie kochamy żadnego, to kochać pragniemy... usychamy, suchot dostajemy, jędzami często­kroć się stajemy z pragnienia kochania...

A z tego wszystkiego co wynika? Jedne z nas, otulone skrzydłami bożka miłości, przelatują wprawdzie przez całe życie uczciwie, cnotliwie i szczęśliwie, inne przecież, liczniejsze, daleko liczniejsze, zakrwawionymi stopami chodzą po ziemi walcząc o chleb, o spokój, o cnotę, łzy lejąc obfite, cierpiąc straszliwie, grzesząc okrutnie, spada­jąc w otchłanie wstydu, umierając z głodu...

Recepta tedy zamykająca się w słowie „kochajcie!” nie na wszystkie służy choroby.

Może by dodać jej jedną jeszcze ingrediencję2, aby sku­teczniejsza była.

Jaką?

Powie nam to może karta wydarta z życia kobiety...

*

Ulica Graniczna3 jest jedną z dość ożywionych ulic Warszawy. Lat temu parę w bardzo piękny dzień jesienny ulicą tą szło i jechało mnóstwo ludzi, z których każdy śpie­szył to do interesów swych, to do przyjemności; nie oglądał się ani na lewo, ani na prawo i wcale a wcale nie zwracał uwagi na to, co działo się w głębi jednego z dziedzińców, ulicy dotykających.

Dziedziniec to był czysty, dość obszerny, z czterech stron otoczony wysokimi murowanymi budowlami. Budowla znajdująca się w głębi była najmniejsza, ale po wielkich oknach, szerokim wejściu i ładnym ganku wejście to przy­ozdabiającym wnosić można było, że znajdujące się w niej mieszkania były wygodne i ozdobne.

Na ganku stała młoda kobieta w żałobnej sukni z bladą bardzo twarzą. Blada również i w żałobę przyodziana czte­roletnia dziewczynka czepiała się rąk jej, które, nie za­łamane wprawdzie, zwisały jednak bezsilnie, nadając postaci kobiety pozór wielkiego smutku i znękania.

Z czystych, szerokich wschodów prowadzących na wyższe piętro budowli schodzili wciąż ludzie w grubej odzieży i grubym opylonym obuwiu. Byli tam tragarze niosący najrozmaitsze sprzęty, jakimi tylko napełnionym i przybranym być może mieszkanie, jeśli niezbyt obszerne i wytworne, to przynajmniej ładnie i wygodnie urządzo­ne. Były tam łóżka mahoniowe, kanapy i fotele obite pą­sowym wełnianym adamaszkiem, kształtne szafy i komo­dy, parę konsolek nawet z marmurowymi płytami, parę sporych zwierciadeł, dwa wielkie drzewa oleandrowe w doniczkach i datura, na której gałęziach zwieszało się jeszcze kilka niezupełnie okwitłych kielichów białego kwiecia.

Tragarze wszystkie przedmioty te znosili ze wschodów i mijając stojącą na ganku kobietę ustawiali je na bruku dziedzińca albo umieszczali na dwóch wozach w bliskości bramy stojących, albo jeszcze wynosili na ulicę. Kobieta stała nieruchomo i wiodła oczami za każdym z wynoszo­nych sprzętów. Znać było, że przedmioty te, z którymi rozstawała się widocznie, posiadały dla niej nie tylko ma­terialną cenę; żegnała je ona tak, jak się żegna widome znaki, kreślące przed oczami naszymi dzieje znikłej bez­powrotnie przeszłości, jak się żegna niemych świadków utraconego szczęścia. Blade czarnookie dziecię silniej po­ciągnęło suknię matki.

— Mamo! — szepnęła dziewczynka. — Patrz! Biurko ojca!

Tragarze znosili ze wschodów i ustawiali na wozie ob­szerne biurko męskie, zielonym suknem obite i ładnie rzeźbioną galeryjką ozdobione. Kobieta w żałobie długim spojrzeniem okryła sprzęt wskazywany jej drobnym pa­luszkiem dziecka.

— Mamo! — szeptała dziewczynka. — Czy widzisz tę wielką czarną plamę na biurku ojca?... Ja pamiętam, jak się to stało... Ojciec siedział przed biurkiem i trzymał mię na kolanach, ty, mamo, przyszłaś i chciałaś mię ojcu ode­brać. Ojciec śmiał się i nie oddawał mię, ja swawoliłam i rozlałam atrament... Ojciec nie gniewał się. Ojciec był dobry, nigdy nie gniewał się ani na mnie, ani na ciebie...

Dziecko szeptało słowa te, kryjąc twarzyczkę w fałdy żałobnej sukni matczynej, całym drobnym ciałkiem swym tuląc się do jej kolan. Znać i nad tym dziecinnym sercem wspomnienia wywierały już moc swoją, ściskając je bólem nieświadomym samego siebie. Z suchych dotąd oczu ko­biety spłynęły dwie łzy grube; chwila, wywołana przed pamięć jej słowami dziecka, zagubiona niegdyś w milio­nach chwil podobnych jej, codziennych, uśmiechnęła się teraz ku nieszczęśliwej czarującą goryczą utraconego raju. Być może, iż pomyślała także, że swoboda, wesołość owej chwili opłacona została dziś utratą jednego z ostatnich kę­sów chleba, pozostałych jej i jej dziecku, opłacona zosta­nie jutro — głodem; plama atramentowa, powstała śród śmiechu dziecka i pocałunków rodziców, kilkanaście zło­tych ujęła wartości sprzętu.

Po biurku ukazał się na dziedzińcu ładny kralowski fortepian, ale kobieta w żałobie obojętniej już za nim wzrokiem powiodła. Nie była znać wcale artystką, instru­ment muzyczny najmniej obudzał w niej żalów i wspom­nień, za to malutkie mahoniowe łóżeczko, orzucone4 na­kryciem z kolorowej włóczki wyrabianym, wyniesione z domu i ustawione na wozie, przykuło do siebie spojrze­nie matki, napełniło łzami oczy dziecięcia.

— Łóżeczko moje, mamo! — zawołała dziewczynka. — Ludzie ci i łóżeczko moje zabierają, i tę kołderkę, którąś mi sama zrobiła! Ja nie chcę, aby oni to zabierali! Odbierz, mamo, od nich łóżeczko moje i kołderkę.

Za całą odpowiedź kobieta przycisnęła silniej do kolan głowę płaczącego dziecka, oczy jej czarne, piękne, zapadłe nieco, suche były znowu, blade, delikatne usta zwarte i milczące.

Ładne dziecięce łóżeczko owo było już ostatnim z wy­niesionych sprzętów. Otworzono na oścież bramę, wozy naładowane sprzętami wjechały w ładną ulicę, za nimi odeszli tragarze, niosąc na barkach resztę ciężarów, a zza szyb kilku sąsiednich okien poznikały głowy ludzkie, cie­kawie dotąd na dziedziniec wyglądające.

Ze wschodów zstąpiła młoda dziewczyna w okryciu i kapeluszu i stanęła przed kobietą w żałobie.

— Pani — rzekła — załatwiłam już wszystko... zapła­ciłam, komu było potrzeba... oto jest reszta pieniędzy...

Mówiąc to młoda dziewczyna podawała kobiecie w ża­łobie mały zwój asygnat5.

Kobieta z wolna zwróciła twarz ku niej.

— Dziękuję ci, Zosiu — rzekła cicho. — Byłaś dla mnie bardzo dobra.

— Pani to byłaś zawsze dobra dla mnie — zawołała dziewczyna — służyłam u pani cztery lata i nigdzie nie było mi i nie będzie już lepiej jak u pani.

Rzekłszy to przeciągnęła po oczach zwilżonych łzami rękę, na której znaczne były ślady igły i żelazka, ale ko­bieta pochwyciła rękę tę zgrubiałą i uścisnęła ją silnie w swych białych, drobnych dłoniach.

— A teraz, Zosiu — rzekła — bądź zdrowa...

— Ja panią odwiozę do nowego mieszkania — zawo­łała dziewczyna. — Zaraz zawołam dorożki.

W kwadrans po tej rozmowie dwie kobiety i dziecię wysiadały z dorożki przed jedną z kamienic przy ulicy Piwnej6 stojących.

Kamienica to była wąska od frontu, ale wysoka, trzy­piętrowa, pozór7 miała stary i dość smutny.

Mała Jancia szeroko otwartymi oczami patrzyła na ściany i okna budowy8.

— Mamo, czy tu mieszkać będziemy?

— Tu, moje dziecko — cichym zawsze głosem odparła kobieta w żałobie i zwróciła się do stojącego w bramie stróża:

— Proszę pana o klucz do mieszkania, które dwa dni temu najęłam.

— A! Na facjatce9 zapewne — odparł stróż i dodał. — Niech pani idzie na górę, otworzę zaraz.

Z małego kwadratowego podwórka, z dwóch stron otoczonego ślepym murem ceglastej barwy, a z dwóch in­nych starymi, drewnianymi drwalniami i spichrzami, ko­biety i dziecię weszły na wschody10 wąskie, ciemne i brudne. Młoda dziewczyna wzięła dziecię w objęcia i poszła przo­dem, kobieta w żałobie z wolna postępowała za nią.

Izba, której drzwi stróż otworzył, była dość obszerna, ale niska i ciemna, jedno niewielkie okienko, otwierające się nad dachem, źle ją oświetlało, sufit, pochylający się z góry na dół w ukośnej linii, zdawał się uciskać ściany, od których wiał wilgotny zapach wapna, jakim świeżo je znać11 pobielono.

W kącie obok pieca z prostej cegły był tam niewielki komin do gotowania, naprzeciw pod jedną ze ścian stała niewielka szafka, dalej jeszcze łóżko bez poręczy, kanapka podartym perkalem obita, stół na czarny kolor umalowany i kilka żółtych krzesełek ze słomianą siatką, w części porwaną i wklęsłą.

Kobieta w żałobie zatrzymała się chwilę na progu, obrzuciła izbę powolnym spojrzeniem, po czym, postąpiw­szy kilka kroków, opuściła się na kanapkę.

Dziecię stanęło przy matce i nieruchome, blade wo­dziło dokoła oczami, w których malowały się zdziwienie i przestrach.

Młoda dziewczyna odprawiła dorożkarza, który wniósł do izby dwa małe tłomoczki, i krzątać się zaczęła koło uporządkowania rzeczy z tłomoczków wyjętych.

Nie było ich wiele, porządkowanie więc trwało krótko.

Dziewczyna, nie zdejmując okrycia i kapelusza, ułożyła w jednym z tłomoczków parę sukienek dziecinnych i troszkę bielizny, drugi wypróżniony usunęła w kąt izby, łóżko zasłała dwoma poduszkami i wełnianą kołdrą, u okna

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz