Darmowe ebooki » Powieść » Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 32
Idź do strony:
głodowej!

Żmińska wzruszyła lekko ramionami i rzekła z wolna:

— Powtórzyłaś pani wiele razy: dlaczego? Nie formu­łując kategorycznie odpowiedzi, powiem pani, iż dlatego zapewne najbardziej i przede wszystkim, że mężczyźni są głowami domów, ojcami rodzin.

Marta patrzała w mówiącą kobietę jak w tęczę.

Silne połyski oczu jej, wywołane przed chwilą cieka­wością myśli i gwałtem uczuć, kryły się za dwoma łzami, które wypłynęły spod powiek i oszkliły źrenice. Ręce jej splotły się jakby mimo woli.

— Pani — wymówiła — i ja także jestem matką.

Ludwika Żmińska powstała. W przedpokoju ozwał się dzwonek zwiastujący przybycie nowej jakiejś osoby, wła­ścicielka biura zmierzała do ukończenia rozmowy z młodą wdową.

— Uczynię wszystko, co będę mogła, aby wynaleźć dla pani odpowiednie zajęcie; nie spodziewaj się pani jednak otrzymać je prędko. W ogóle w dziedzinie nauczycielstwa ofiara pracy przewyższa o wiele jej żądanie. Nauczycielki z bardzo wysokim językowym i artystycznym uzdolnie­niem byłyby pożądanymi i otrzymują świetne stosunkowo posady, takich jest przecież najmniej, za mało nawet w stosunkach do potrzeby; co do początkowego zaś nau­czania, zajmuje się nim lub zajmować pragnie takie mnó­stwo kobiet, że nadmierna ta konkurencja nie tylko spro­wadza do niesłychanie niskiej cyfry cenę pracy, ale utrud­nia, dla większości uniemożebnia zdobycie tej ostatniej! Powtarzam jednak, że uczynię wszystko, co będę mogła, aby znaleźć dla pani lekcje. Idzie tu zresztą tak dobrze o interes pani, jak o mój własny. Za dni kilka, za tydzień, chciej pani przyjść tu znowu, a może znajdziesz już jaką wiadomość.

Mówiąc te słowa, właścicielka biura od stóp do głowy okryta już była urzędowym chłodem i sztywnością, w po­koju bowiem ukazała się nowa postać kobieca.

Marta odeszła. Zstępowała ze wschodów powoli. Nie płakała tak jak owa młoda dziewczyna, która przed godzi­ną tę samą przebywała drogę, ale była głęboko zamyślona. Wyszedłszy dopiero na ulicę oderwała wzrok od ziemi i przyśpieszyła kroku. Miała jeszcze dnia tego wiele do uczynienia.

W kamienicy sąsiadującej z tą, w której było jej mie­szkanie, znajdowała się garkuchnia. Marta weszła do za­kładu tego i prosiła o przynoszenie jej obiadów. Przez wzgląd na bliskość miejsca i z warunkiem małej dopłaty zgodzono się przysyłać jej obiady na poddasze przez ma­łego posługacza. Żądano tylko opłaty z góry, która wy­nosić miała dziesięć złotych tygodniowo, sumę wielką dla Marty, której majątek cały wynosił niespełna złotych dwieście.

Otwierając pugilaresik, który majątek ten mieścił w sobie, Marta uczuła pewien nieokreślony, ale dolegliwy niepokój. Uczucie to zwiększyło się w niej jeszcze, gdy wstąpiwszy do mieszkania rządcy domu, wręczyła mu dwadzieścia pięć złotych miesięcznej opłaty za wynajmo­wanie izdebki i znajdujących się w niej sprzętów. Wprzó­dy jeszcze kupiła w sklepiku z wiktuałami trochę cukru, herbaty, kilka bułek, małą lampkę i trochę nafty. Wszyst­ko to razem o czwartą część zmniejszyło jej majątek.

Jancia, zamknięta przez cały ranek w izdebce, wydała okrzyk radości, usłyszawszy klucz obracający się w zam­ku. Rzuciła się na szyję wchodzącej matki i twarz jej okryła pocałunkami.

Wrażenie chwili jest jedyną mocą silnie działającą na organizacje dziecięce. Przyszłość nie istnieje dla ich myśli, przeszłość zaciera się szybko w ich pamięci. Dzień wczo­rajszy jest już dla dziecka odległą przeszłością, to, co było, działo się lub stało przed kilku dniami, znika i roz­lewa się przed ich oczami w mgle zapomnienia. Jancia była wesoła.

Wąski promień słońca, wnikający do izby na poddaszu przez małe okienko, radował ją, kominek z okopconą głę­bią zastanawiał i zaciekawiał, zawierała znajomość z no­wymi sprzętami, śmiała się z dwóch krzeseł, u których jedna noga krótsza była od trzech innych, i porównywała je do kalek staruszków, widywanych przez nią na ulicach miasta. Samotność, śród jakiej przepędziła cały ranek, utworzyła w główce jej zapasik myśli, które języczek spragniony mówienia z pośpiesznym i głośnym szczebio­tem wypowiadał przed matką.

Po raz pierwszy wesołość dziecięcia ciężkie wrażenie wywarła na umyśle Marty. Wczoraj, gdy Jancia lepiej jeszcze pamiętała o znikłej sprzed oczu jej postaci ojca, kiedy zasmucona utratą ścian, śród których żyła dotąd, i wszystkich pięknych rzeczy, do których widoku na­wykła, z płaczem odmawiała pożywienia, wielkie czarne swe oczy podnosiła na twarz matki z wyrazem bolesnego błagania i bezświadomego przerażenia, Marta oddałaby wszystko, co pozostało jej jeszcze, aby wywołać uśmiech na drobne jej usteczka, rumieniec zdrowia na pobladłe policzki. Dziś srebrny śmiech dziecka napełniał ją nie­określoną, ale ciężką trwogą. Cóż więc zmieniło się w jej położeniu? Była samotna jak wczoraj, ubogą jak wczoraj, ale pomiędzy wczoraj i dziś stał ów ranek probierczy, w którym po raz pierwszy, wszedłszy w świat nieznany, ściślej niż kiedykolwiek porachowała się sama z sobą. Wczoraj była pewna, że nim doba upłynie, będzie już po­siadała w ręku możność pracowania i obrachowania się ze spodziewanym zarobkiem, mającym pewne określone zarysy nadać jej przyszłości. Doba upłynęła, a przyszłość pozostała nieokreślona. Kazano jej czekać, nie oznaczając nawet czasu oczekiwania, czekać na coś, co w każdym ra­zie będzie musiało być bardzo drobnym.

„Jakże byłam niedoświadczona myśląc, iż oczekiwać nie będę potrzebowała, jakże byłam nierozumna, spodzie­wając się od siebie samej rzeczy wielkich!”

Tak myślała Marta stojąc wieczorem u okna, za którym wisiało czarne niebo jesienne i wielkie miasto gwarzyło nieustannie.

„Co za natłok! Wszystkie stany, wieki, narodowości cisną się tam, kędy ja iść zamierzyłam! Czy utoruję sobie drogę śród tego tłumu i czym utoruję, skoro tak małe po­siadam narzędzia do walki! A jeśli nie wpuszczą mię wcale na drogę tę, jeżeli upłynie tydzień, dwa, miesiąc, a ja nie znajdę zarobku?”

Na myśl tę zimny dreszcz przebiegł po ciele Marty. Odwróciła głowę szybko i ogarnęła uśpioną główkę Janci takim wzrokiem, jakby się o nią nagle przelękła, jakby nagle ujrzała wiszące nad nią groźne jakieś niebezpie­czeństwo.

*

Brzydki to był szary, dżdżysty, błotnisty dzień listo­padowy, w którym Marta bardzo pośpiesznym krokiem dążyła z ulicy Długiej na Piwną, z biura informacyjnego do domu. Obłoki płakały, ale twarz młodej kobiety jaśnia­ła. Ludzie osłaniali się przed deszczem parasolami, przed chłodem płaszczami, ale ona nie osłaniając się niczym, obojętna na dokuczliwość natury, tak jak obojętna byłaby zapewne w tej chwili na jej pieszczoty, biegła lekko po zbłoconych chodnikach, z głową podniesioną, ze wzrokiem błyszczącym.

Nigdy jeszcze, odkąd na wysokim zamieszkała pod­daszu, przebycie wąskich, brudnych, ciemnych, trzypię­trowych wschodów nie przyszło jej z taką łatwością; uśmiechała się wydostając z kieszeni klucz ciężki i zardze­wiały, z uśmiechem przestąpiła, przeskoczyła niemal próg izby, przyklękła, otworzyła ramiona i milcząc przycisnęła mocno do piersi czarnookie dziecię, które z krzykiem ra­dości rzuciło się na jej spotkanie. Przylgnęła ustami do czoła dziewczynki.

— Dzięki Bogu, dzięki Bogu, Janciu! — szepnęła, chciała coś więcej powiedzieć, nie mogła; dwie łzy spły­nęły na uśmiechnione39 jej usta.

— Czego ty, mamo, śmiejesz się? Czego ty płaczesz? — zaszczebiotała Jancia, drobnymi rączkami muskając roz­palone policzki matki.

Marta nie odpowiedziała; zerwała się z ziemi i spoj­rzała w czarną głębię komina. Teraz dopiero uczuła, że była zmoknięta, że w izbie było zimno.

— Możemy dziś sobie ogień rozpalić na kominku — rzekła, biorąc zza pieca jedyną znajdującą się tam wiązkę drzewa.

Jancia poskoczyła z radości.

— Ogień! Ogień! — wołała. — Ja lubię ogień, mamo! Tak dawno nie zapalałaś już go na kominku!

Kiedy żółte płomienie strzeliły do góry, gorącym bla­skiem napełniły czarną głąb komina i falę przyjemnego ciepła rozlały po izbie, Marta usiadła przed ogniem i wzię­ła dziecię swe na kolana.

— Janciu! — rzekła pochylając się ku bladej twa­rzyczce. — Jesteś małą jeszcze dzieciną, ale powinnaś zro­zumieć już to, co ci powiem.

Mama twoja była bardzo, bardzo biedna, bardzo smu­tna. Wydała wszystkie swoje pieniążki i za kilka dni nie miałaby już za co kupić ani obiadu dla ciebie i dla siebie, ani drewek do zapalenia w piecu. Dziś dano mamie twojej robotę, za którą jej zapłacą... Dlatego przychodząc, mówi­łam ci, abyś podziękowała Bogu, dlatego rozpaliłam ten piękny ogień, aby nam było dziś ciepło i wesoło...

Marta otrzymała w istocie robotę. Po miesiącu oczeki­wania, po kilkunastu bezowocnych wycieczkach do infor­macyjnego biura, Ludwika Żmińska oświadczyła młodej kobiecie, iż otrzymała dla niej lekcję francuskiego języka. Zarobek ów, pół rubla codziennie wynosić mający, wydał się Marcie otworzoną przed nią kopalnią bogactw. W tej samej izbie, w której mieszkała teraz, również oszczędnie, oszczędniej może niż dotąd opędzając swe potrzeby, z za­sobem tym żyć mogła z dzieckiem. Żyć mogła! Dwa te wyrazy znaczyły wiele dla kobiety, która w przeddzień jeszcze otrzymania pomyślnej tej wiadomości dowiady­wała się, gdzie i komu sprzedać można zbywającą cząstkę odzieży.

Do tego jeszcze pierwszy błysk pomyślności oświecił perspektywę z lepszą przyszłością u końca.

— Jeżeli — rzekła Żmińska — w domu, do którego cię wprowadzam, zdobędziesz sobie imię nauczycielki su­miennej i umiejętnej, bardzo być może, iż lekcje jej za­żądanymi będą przez wiele innych. Wtedy otrzymasz pani prawo nie tylko wyboru, ale wymagania warunków zy­skowniejszych nad te, które ci teraz ofiarowanymi zostały.

Były to słowa, którymi Ludwika Żmińska zakończyła rozmowę z młodą wdową. W głowie Marty uwięzły głę­boko dwa wyrazy: „sumienna i umiejętna”.

Pierwszy z dwóch tych wyrazów nie budził w niej naj­lżejszej obawy ni wątpliwości, drugi, nie wiedziała sama, dlaczego odpychała od siebie; pragnęła o nim zapomnieć, niby o czymś, co zmącić jej mogło pierwszą od dawna chwilę uspokojenia.

O oznaczonej godzinie Marta wchodziła do jednego z mieszkań przy ulicy Świętojerskiej położonych. W pięk­nym, smakownie i dość kosztownie urządzonym saloniku spotkała ją kobieta młoda jeszcze, bardzo ładna, bardzo ładnie ubrana, prawdziwy typ warszawianki, z układem żywym i pełnym wdzięku, z twarzą oświeconą wyrazem bystrego pojęcia, z mową prędką, ożywioną i wytworną. Była to żona jednego z głośniejszych literatów miejscowych, pani Maria Rudzińska. Tuż za nią wbiegła do saloniku dwunastoletnia dziewczynka, śmiejąca się, błyska­jąca pojętnymi oczami, powiewająca króciutką, ozdobną, według ostatniej mody sporządzoną sukienką i ciągnąca za sobą długi pąsowy sznur, z którym przed chwilą odby­wała zapewne po wygodnym i obszernym mieszkaniu swych rodziców gimnastyczne ćwiczenia.

— Panią Martę Świcką zapewne mam przyjemność wi­dzieć — przemówiła gospodyni domu, wyciągając jedną rękę ku przybywającej, drugą wskazując jej jeden z fotelów przy kanapie stojących. — Pani Żmińska mówiła mi wczoraj wiele o pani, szczerze więc cieszę się, że ją poznaję. Przedstawiam pani moją córkę a przyszłą jej uczennicę. Jadwisiu! Ta pani jest tak dobra, że chce da­wać ci lekcje francuskiego języka, pamiętaj, abyś nie sprawiała jej najmniejszego zmartwienia i uczyła się tak dobrze jak przy pannie Dupont!

Dziewczynka ze smukłą i giętką kibicią, z fizjonomią pełną swobody i pojętności, bez najmniejszego zmieszania ukłoniła się przyszłej nauczycielce swej bardzo zgrabnie.

W tej samej chwili w przedpokoju ozwał się dzwonek; do salonu jednak nikt nie wszedł, tylko po kilkunastu se­kundach portiera, całkiem prawie przysłaniająca drzwi sąsiedniego pokoju, poruszyła się i w szczelinie, utworzonej pomiędzy ciężkimi fałdami pąsowej materii, ukazała się para czarnych jak węgiel, ognistych oczu, należących wi­docznie do twarzy męskiej, bo ponad nią widać też było kawałek śniadego czoła, z gęstą, czarną, krótko przystrzy­żoną fryzurą, a poniżej ukazywał się rożek czarnej ster­czącej bródki. Wszystko to jednak zaledwie było widocz­nym wśród gęstych załomów materii, a pozostało zupełnie niewidzialnym dla osób rozmawiających w salonie, pro­filem do drzwi zwróconych.

Gospodyni domu ciągnęła dalej rozmowę swą z Martą.

— Ostatnia nauczycielka córki mojej, panna Dupont, uczyła bardzo dobrze i Jadzia czyniła przy niej znaczne postępy. Mąż mój przecież sądził i mnie o tym przeko­nał, że niezupełnie dobrze było z naszej strony dawać sposobność pracowania cudzoziemce wtedy, gdy naokoło nas tyle znajduje się najzacniejszych kobiet miejsco­wych, tak usilnie poszukujących pracy i z taką trudnością ją znajdujących. Do wszystkich zresztą nauczycieli, któ­rzy kształcą umysł naszej córki, tak ja jak mąż mój zano­simy jedyną prośbę, aby nauczanie było gruntowne, sze­rokie, wyczerpujące, aby obejmowało wszystkie gałęzie danego przedmiotu, tak iżby dziecko nasze mogło kiedyś władać nim i mieć go w zupełnym swym posiadaniu.

Marta skłoniła się w milczeniu i powstała.

— Jeżeli pani od dziś już rozpocząć raczysz lekcje... — rzekła gospodyni domu, powstając także i uprzejmym ge­stem wskazując drzwi z portierą, zza której wraz z po­wstaniem dwóch kobiet zniknęła para oczu, wąsiki i bród­ka — oto jest gabinet przeznaczony do nauki dla mojej córki.

Gabinet skromniej był urządzony niż salon, panowały w nim przecież dobry smak i wygoda. Pod jedną ze ścian stał duży stół zielonym suknem okryty, pełen książek, ze­szytów i przyborów do pisania. Jadzia czuła się tu już u siebie i podnosząc ładne oczy na twarz przyszłej nau­czycielki, z poważną minką przybliżyła do stołu wygodny fotel i położyła przed nim kilka książek i sporą ilość gru­bych zeszytów.

Marta jednak nie zaraz usiadła. Twarz jej, która po upłynionym40 świeżo miesiącu oczekiwania chudsza i bled­sza była niż przedtem, okryła się w tej chwili wyrazem głębokiego zamyślenia, powieki w dół opadły, ręce, któ­rymi objęła krawędź stołu, drżały nieco. Stała tak parę minut, z nieruchomą twarzą i postawą. Można by rzec, że rozmyślała nad tylko co usłyszanymi słowami matki swej uczennicy albo sama sobie zadawała pytanie jakieś, odpowiedzi na nie szukając w rozumie swym lub sumie­niu. Gdy podniosła wzrok, spotkała się oczami z utkwio­nym w nią spojrzeniem gospodyni domu. Spojrzenie to opłynęło przez chwilę od stóp do głowy smukłą, delikatną, wytwornie piękną postać nowej nauczycielki. Zatrzyma­ło się przydłużej na szerokiej białej taśmie, żałobną pręgą okalającej czarną jej suknię, i spoczywało teraz na bla­dej, zamyślonej jej twarzy z wyrazem współczucia i tro­chę ciekawości.

— Pani nosisz żałobę — zniżonym, łagodnym głosem wymówiła Maria Rudzińska — po matce może lub po ojcu...

— Po mężu — wyrzekła Marta z cicha, a powieki jej znowu w dół opadły z wolna i ciężko.

— Pani więc jesteś wdową! — zawołała Maria, a w głosie jej brzmiał ten żal,

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Marta - Eliza Orzeszkowa (biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz