Darmowe ebooki » Powieść » Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 17
Idź do strony:
nie rozstrzygnąwszy tej kwestii. W jakimś miejscu, w sali półokrągłej, o zwalonym sklepieniu, gdzie chmiel dziki i powój zwieszał się z każdego otworu w ścianach, wyrósł pośrodku młody dębczak. Dzieci długo patrzyły ze wzruszeniem i urazą na to młode, silne drzewo, które wybrało sobie miejsce między zwaliskami dawnej świetności i panoszyło się triumfalnie wśród gruzów minionej potęgi. Nikt nie wiedział, dlaczego wszystkim jest trochę smutno, a trochę przyjemnie, ale wszyscy poczuli się sobie bardzo bliskimi, niby wspólnicy jednej sprawy. Nik rzekł z cicha.

— Mnie się zdaje, że to dlatego, że to zawsze było nasze, że broniliśmy tego z całych sił i że tu kładliśmy nasze życie i że to jest oblane naszą krwią.

Wszyscy skinęli, milcząc, głowami głęboko zadowoleni, że Nik, choć nieudolnie, powiedział to właśnie, co było trzeba. Wszyscy też zrozumieli, że to nie Nik, ani Olek bronili z całych sił i kładli życie, ale to wszystko jedno, bo dziad czy pradziad to tak samo jakby Nik albo Olek, a nawet i Tom.

W skupieniu dzieci przechodziły z sali do sali, a raczej ze zwalisk na zwaliska; sufitów i podłóg nigdzie prawie nie było, a i ściany wewnętrzne tylko gdzieniegdzie pozostały. Wielkie lochy też się widać miejscami zwaliły, bo często trafiano na doły, a nawet w jednym miejscu widać było ciemne wnętrze, głębokie jak studnia, tajemnicze a straszne, jak otwarta paszcza potwora.

— Nik, nie zbliżaj się tam — zawołała przerażona Marta — czy chcesz koniecznie wpaść? Przecież cię stamtąd nie potrafimy wydobyć!

— Musi tam być jakaś śpiąca królewna — powiedział stanowczo Nik, patrząc w czarne wnętrze. — Trzeba by ją ocalić. A może tam skarby zakopane? Złoto, srebro, kamienie?

— Najpewniej są tam szczury i jaszczurki — stwierdził sceptycznie Tom — może nawet puszczyki obrzydliwe, chodźmy stąd, ciężko mi już dźwigać ten kosz. — Musimy bowiem stwierdzić ku wstydowi dzieci, że kosz niósł najmłodszy Tom.

Przywołane tą uwagą do rzeczywistości dzieci poczuły, że są głodne. Wydostały się więc na wewnętrzny dziedziniec i w cieniu stuletnich dębów zasiadły do podwieczorku. Kosz chował w swym wnętrzu prawdziwe skarby, choć niczym nieprzypominające wymarzonych skarbów Nika.

Wszystkie gusta zostały przez troskliwą Martę uwzględnione, a było wszystkiego tak dużo, że pomimo usilnych starań, nie podołano całej zawartości koszyka.

— No, Marta, chwat jesteś dziewczyna — rzekł Olek, wycierając usta serwetką. — Porządnie przygotowałaś ten podwieczorek. Teraz złóż resztę do koszyka i zabierajmy się do oblężenia.

— Do oblężenia? — wykrzyknął z oburzeniem Nik. — Chyba nie myślisz o tym, Olku! Któż z nas zgodzi się oblegać zamek, którego przez tyle wieków bronili nasi przodkowie! I my możemy go tylko bronić i myślę, że wszyscy będziemy załogą, a Tatarzy, czy też może lepiej Szwedzi, będą na niby.

Jakoż tak się stało. Olek naturalnie został panem zamku, Nik towarzyszem pancernym, tym, który się przedziera przez wrogów, aby wysadzić kolubrynę (jak Andrzej Kmicic). Tomkowi zostało powierzone ważne stanowisko kanoniera, a Marta została żoną księcia zamku, pielęgnującą rannych i modlącą się w kaplicy zamkowej przy huku dział.

Zabawiono się świetnie i oprócz tego, że Nik nabił sobie sińca na czole, przewracając się przez rzekome działo, a Marta rozdarła sukienkę, co jest wyłącznym przywilejem wszystkich dziewczynek, wszystko powiodło się znakomicie. Wróg cofnął się okryty hańbą, zostawiając bogate łupy, a parokrotnie zabity towarzysz pancerny ożył oczywiście, aby dzielić z załogą zamku chwałę i zdobycz wojenną.

Czas zbiegł tak niespodziewanie szybko, że gdy upojony zwycięstwem Olek spojrzał na zegarek, natychmiast opuściło go uczucie triumfu i radości — była godzina ósma.

— Jezus Maria! Czy wiecie, która godzina? Ósma! — wykrzyknął, złapawszy się za głowę. — Prędzej, Marto, gdzie koszyk, chłopcy zbierajcie się co żywo, chodźmy!

Biegnąc prawie, wydostali się z zamku przez wał i pędem zbiegli po pochyłej murawie, aż pod drzewa, gdzie zostawili wózek.

— Olku, mój Boże — wykrzyknął nagle Nik, który biegł przodem — gdzie Almanzor?

Dzieci stanęły jak wryte. O zgrozo — Almanzora nie było!

Nastała chwila ciszy, gdyż nikt słowa przemówić nie mógł z przerażenia. Nareszcie Olek wybąkał:

— Może pasie się tam za krzakami...

Wszyscy pobiegli pędem za krzaki, potem okrążyli zamek, potem szukali w dolinie i na łączce, daremnie! Nigdzie go nie było. Zgnębieni strasznie, milcząc ze zbytku niepokoju, zgrupowali się wszyscy dokoła wózka.

— Prawdopodobnie ktoś go ukradł — rzekł Tom i zazgrzytał zębami w bezsilnej złości.

— Tak! O mój Boże, czemuśmy go tu zostawili! — jęknęła Marta.

— Ależ nie, nikt go nie ukradł — wykrzyknął Nik — po prostu urwał się i wrócił do stajni, patrzcie, resztki lejcy na drzewie!

Ta hipoteza dodała dzieciom otuchy. Naturalnie! Jeżeli tylko urwał się i wrócił do Niżpola, to zło jest mniejsze. Tom zauważył z goryczą, że: „Mucka by tego nigdy nie zrobiła”. Ciołek afrykański, nie kuc przyzwoity. Olek zaś w poczuciu swej odpowiedzialności miał minę strasznie zgnębioną.

— No, tymczasem musimy wracać piechotą — zdecydował szorstko — i w dodatku trzeba zabrać wózek, bo do jutra rana mógłby go ktoś ukraść. Marto, postaw koszyk w środku i zaprzęgajmy się.

Nikt nie starał się zaprotestować, uznając słuszność tych słów i czując zresztą z tonu Olka, że nie odstąpi od swego. Olek i Nik chwycili za dyszle, a Marta z Tomem popychali z tyłu.

Z początku wózek wydał się dzieciom dość lekki, ale po ujściu kilkuset kroków zatrzymały się zgodnie, bardzo zasapane. Kilka minut odpoczywały, kucnąwszy na ziemi, potem ruszyły dalej. Ale wózek z każdym krokiem stawał się cięższy, szczególniej kiedy wjechano do lasu. Koła zaczepiały się o korzenie, podskakiwały na pieńkach, gałęzie wkręcały się zdradnie w szprychy, drapały dzieci po nogach.

— Ja już dalej nie mogę — jęknął Tom, gdy mu na dobitkę sucha gałąź rozdrapała policzek. — Nie mogę już iść dalej, wolę tu zostać i umrzeć! — to mówiąc, usiadł z rozpaczą na pieńku i zaczął rzewnie płakać.

— Tomku, przecież słońce już zaszło, niedługo zrobi się ciemno, zbierz siły! — perswadował Olek zupełnie zgnębiony odległością od domu i niepokojem o Almanzora.

— Wiecie co? — zaproponował Nik. — Niech Tom siada do wózka, pociągniemy go, nie jest znowu aż tak ciężko!

— Dobrze — zgodziła się Marta, zawsze chętna w ulżeniu młodszym. — Tomciu, obetrzyj oczy, masz moją chusteczkę. Wiesz co? Zdaje mi się, że jeszcze zostały paluszki w koszyku. No, siadaj do wózka.

Tom uspokoił się nieco, siadł na koźle i ruszono dalej. Wprawdzie nie było „aż tak ciężko”, ale dzieciom po paru minutach pot kroplisty wystąpił na czoła.

— Olku — rzekł nagle Nik z niepokojem w głosie — ja wcale nie przypominam sobie tej poręby.

Wózek stanął i wszystkie dzieci zaczęły się uważnie rozglądać.

— Tak — rzekł po chwili Olek z głuchą rozpaczą — poszliśmy nie tą drogą. Trzeba było od sosny iść na prawo, a nie na lewo!

Długą chwilę stali wszyscy bezradnie, nie mając sił ani zawrócić, ani jechać dalej. Ogarnęło ich straszne zmęczenie, niepokój, rozpacz. Wózek wydał się im ciężarem ponad siły, a droga nieskończenie daleka. Poprzez gałęzie drzew świeciły czerwone odblaski nieba, dziwnie groźne i niesamowite. Tom zlazł z kozła i w milczeniu zawrócono wózek. Ruszono z powrotem w zupełnej ciszy.

— Wiecie co? — rzekł nagle Olek z mocą. — Zdaje mi się, że nie powinniśmy rozpaczać! Nic się nikomu złego nie stało. Wrócimy późno do domu, ot i wszystko. Przyznaję naturalnie, że wszystkiemu jestem winien. Nie trzeba było zapominać o czasie, ani wyprzęgać Almanzora. Ale kiedy się już tak stało, to bądźmy mężni! — to powiedziawszy, pociągnął wózek z wielką energią.

Przykład starszego brata podziałał. Tom, wywiesiwszy język, pchał dzielnie razem z Martą, która dobywała wszystkich sił, a Nik zaciął zęby, pomimo że mu koło przejechało nogę.

Olek znalazł się na wysokości zadania, odważnie wziął winę na siebie, dodał wszystkim energii i sam ciągnął, aż mu żyły nabrzmiały na rękach i czole. Kiedy dzieci wyjechały z lasu i zamierzały puścić się tym razem dobrą drogą, zauważyły dwie rzeczy: mianowicie, że zrobiło się już prawie ciemno i że na wschodzie ukazała się wielka, ciemna, grzmiąca chmura. Wszyscy oniemieli ze zgrozy, a kiedy ochłonęli z pierwszego wrażenia, Tom zaczął krzyczeć jak opętany:

— Będzie burza, zobaczycie, że będzie burza! Ja chcę do domu, do domu!

— Trzeba zostawić ten nieszczęsny wózek i biec czym prędzej — rzekł Olek zdławionym głosem.

— Nie możemy biec — wykrzyknęła Marta — jesteśmy strasznie zmęczeni! Och Tom, przez litość, przestań krzyczeć! — i schwyciwszy chłopca, posadziła go sobie na kolanach i zaczęła tulić jak mała mateczka.

— Jest jedna tylko rada — zdecydował Nik — wrócić do zamku i schronić się przed deszczem. Iść lasem w czasie burzy nie możemy, a nie ma tu żadnych chat blisko. Nic się nie bójcie, jestem pewien, że już nas szukają. Zobaczyli przecież Almanzora samego. Na pewno będą nas szukać.

Milcząc, zawróciły dzieci do zamku. Daremnie Nik starał się je rozruszać. Kiedy wchodziły przez wieżową bramę, rozległ się grzmot i wkrótce potem spadły pierwsze, wielkie krople deszczu.

Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Rozdział XI. Noc w ruinach

— Jestem pewien, że Gabro już dawno spostrzegł Almanzora i zaraz puścił się na nasze poszukiwanie — rzekł Nik, kiedy już wynaleźli jedyną salę z sufitem i trzema ścianami i rozgościli się w niej trochę. Olek i Nik przynieśli z wózka materacowe siedzenia i koszyk, odrzucili trochę kamieni z kąta sali, można więc było urządzić się jako tako. Marta posadziła Toma tuż koło siebie na materacyku i schowała mu głowę pod swój fartuszek, aby nie widział błyskawic.

— Tak! Ale nie wiedzą, w którą stronę poszliśmy. Zdaje mi się, że nikt z nas nie wspominał nikomu o starym zamku — rzekł Olek.

W istocie dzieci nie mogły przypomnieć sobie, czy mówiły komu o celu wycieczki, a nawet, owszem, wiedziały w głębi duszy, że rozmyślnie przemilczano tę sprawę w obawie, żeby wycieczka do zamku nie wydała się — pozbawionym rozsądku starszym — za daleka.

— To nic! — zawołał Nik, zawsze pełen otuchy — przecież pojadą po śladach Almanzora i trafią.

— Och, Niku — wykrzyknął Tom, wysuwając rozczochraną głowę spod fartuszka Marty — przecież po śladach trafia się tylko w bajkach i powieściach, a naprawdę to pewno jeszcze nikt nie trafił.

— Cicho bądź, Tom — ofuknął go Nik — taki mały jesteś, a myślisz, że już wszystko wiesz! Właśnie, że trafią, bo Almanzor ma znacznie mniejsze kopyta niż inne konie — twierdził gorąco, choć w głębi duszy nie był nawet pewien, czy Almanzor w ogóle wrócił do domu, chciał jednak koniecznie dodać wszystkim odwagi na tę czarną, burzliwą noc w ponurych ruinach.

Olek postanowił coś radzić. Siadł więc na uboczu i zamyślił się głęboko. Nik zaś pełen dobrej woli i niedorzecznych pomysłów zaproponował.

— Ja pójdę do domu. Nie jestem zmęczony i prawie wcale nie boję się burzy i ciemności. Będę biegł prędko i za godzinę sprowadzę wam konie i bryczkę.

— Nie — zaprotestował Olek stanowczo — nie możesz iść w burzę przez las, w dodatku nie znając dobrze drogi. Zabłądzisz albo piorun cię gdzie trafi. Trzeba coś innego zrobić. Oto rozpalimy ognisko, aby z daleka zobaczyli światło, jeśli będą nas szukać, i co kilka minut będziemy trąbić na trąbce Toma. Możemy też czasem nawoływać. A teraz chodźmy, Niku, rozejrzeć się, czy gdzie nie widać jakiegoś światełka i może znajdziemy jeszcze suche gałęzie.

Ruszyli więc pomimo deszczu. Marta zaś jeszcze mocniej przytuliła do siebie Toma, w poczuciu większej odpowiedzialności. A rzeczywiście nie było wcale przyjemnie. Grzmoty coraz mocniej rozlegały się nad głową i powtarzały tysiącznym echem między murami zamku, deszcz spływał przez wszystkie szpary, błyskawice raz wraz oświetlały złowrogim blaskiem ponure złomy murów i kupy kamieni, za którymi zdawały się czaić duchy złośliwe a straszne. Potem znów wszystko zapadało w ciemność. Tom drżał i popłakiwał pomimo opiekuńczych ramion Marty.

Po upływie pewnego czasu Olek i Nik wrócili przemoczeni do nitki, ale za to z ogromnym naręczem chrustu. Nazbierali go pod wielkimi, rozłożystymi dębami, które rosły na dziedzińcu, był więc względnie suchy. Kiedy już zgromadzili większy jego zapas, zabrali się do rozpalania ogniska. Do tej czynności i Tom wysunął głowę z objęć Marty i kucnął przy braciach.

Wybrano więc odpowiednie miejsce, widoczne z drogi, a osłonięte bokami. Potem połamano jedną gałąź na podpałkę, ułożono foremny stosik i zaczęto podpalać. Długo się to nie udawało i może nie udałoby się wcale, gdyby Marta nie była przypomniała sobie o papierze z prowiantów, który został w koszyku. Przy pomocy więc tego papieru udało się rozpalić ogień. Przysunięto doń materacyki i wszystkim zrobiło się jakoś raźniej. Prawda, że i burza ucichła. Z daleka jeszcze pomrukiwał grzmot, niby na pożegnanie, a deszcz padał już nieco spokojniej. Marta wydobyła z koszyka resztki chleba i szynki, podzielono się sumiennie i zjedzono do okruszyny, tylko Nik połowę swojej porcji schował na czarną godzinę.

Co parę minut Nik albo Olek brali trąbkę i trąbili długo, a przeciągle. Tom wzdrygał się tedy cały, bo robiło mu się strasznie, i zatykał uszy.

Ale czas mijał, a nikt nie nadjeżdżał. Powoli zaczęła ogarniać dzieci senność i zniechęcenie. Coraz rzadziej Olek nawoływał, a Nik trąbił. Marta ułożyła skulonego Toma na materacyku, głowę jego na swoich kolanach, sama zaś oparła

1 ... 4 5 6 7 8 9 10 11 12 ... 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz