Darmowe ebooki » Powieść » Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:
ze szczęścia dzieci, całe mokre i oblepione własnymi ubraniami, z włosami przylizanymi na głowach i ramionach, ociekające i uszczęśliwione.

Był to widok arcykomiczny, toteż Ali, oprzytomniawszy zupełnie, roześmiał się serdecznie, Wicek również patrzał na to wszystko, śmiejąc się, aż mu łzy kapały po i tak już mokrej twarzy. Nie tracił jednak czasu; poleciwszy dzieciom, by wyszły na słońce i suszyły się w jego promieniach, sam wskoczył do swej łódeczki i popłynął w pogoń za łodzią, która kołysała się na powierzchni wody, sprowadził ją na wyspę, przewrócił, wylał wodę, wsadził dzieci i ruszono do domu. Olek i Nik pomagali mu żwawo. Płynąc, wszyscy uśmiechali się pełni radości i jechali gotowi przyjąć z pokorą największą bodaj karę za popełnione nieposłuszeństwo, bo cóż znaczyła kara wobec tego, że Ali był z nimi — zdrów i cały.

Gdy po powrocie dzieci podobne do oskubanego stadka gęsi stanęły przed rodzicami i niepewnymi głosami opowiedziały, co zaszło — powstał zamęt! Ciocia Halszka zemdlała, matka pobladła jak płótno i pochwyciła Alego w ramiona, mademoiselle Lucette zaczęła krzyczeć i wylewać potoki łez, pan Martin oglądał każde z dzieci po kolei, a ojciec bardzo chciał się gniewać, ale właściwie nie mógł. Zanadto się bowiem przestraszył i zanadto był Bogu wdzięczny za cudowne Alego ocalenie.

Wicek z początku został obdarowany pięknym ubraniem samego pana i suto nakarmiony frykasami, które klucznica obficie, aczkolwiek niechętnie zastawiła w kredensie.

Potem któregoś dnia przyjechali rodzice Alego i oznajmili rodzinie Wicka, iż ofiarują kawał ziemi z ładną zagrodą na przyszłe gospodarstwo dla zbawcy ich syna.

Do końca życia Wicek opowiadał szczegółowo o tym zdarzeniu, kończąc zawsze tymi słowy:

— Dostałem od jaśnie pana ubranie w kratkę, całkiem nowe i zielony krawat.

Życzliwym pokazywał niekiedy ów krawat.

Rozdział VII. Julcia

Ania dostała na imieniny mnóstwo ciekawych i pięknych rzeczy. Więc przede wszystkim niebywałych rozmiarów pudło łakoci, którymi obdarowała wspaniałomyślnie swe bliższe otoczenie. Następnie cały stos starych żurnali, z których wycinała lalki, tworząc całe rodziny, klany, narody papierowe. Potem kilka ogromnych ilustrowanych ksiąg, roczników pism, których ryciny kolorowała Ania z mniejszym powodzeniem niż zapałem. Poza tym szpica Pusia z różową kokardą i piłkę.

W końcu dostała trzy lalki; pierrota, kolombinę i Julcię.

Pierrot i kolombina zyskali ogólne uznanie. Nawet Olek, obracając w rękach śliczną, zgrabną lalkę o olbrzymich oczach i giętkich członkach, raczył zauważyć, że: „ten pierrot to wcale ładny”, a Nik roztkliwiał się nad białą, lekką jak puch kolombiną. Ale Julcia spotkała się z niechęcią i ostrą krytyką.

— Hapka jakaś czy Pryśka — rzucił pogardliwie Olek, wychodząc z dziecinnego pokoju.

— Nawet trochę podobna do Jewdochy — dodał Nik, idąc w ślad za bratem.

Tom poddał Julcię ściślejszemu badaniu.

— Dlaczego nazwałaś ją Julcią? Takie imię jak gdyby się masło roztopiło na słońcu! Fe! Obrzydliwość.

— Niania mi poradziła — rzekła srodze stroskana niepowodzeniem córki Ania.

— Z czegóż ona jest zrobiona?

— Właśnie — ożywiła się Ania nadzieją poprawienia reputacji swego dziecięcia — właśnie! Niania powiedziała, ze nigdy się nie stłuce, bo ciało ma wypchane trlocinami, a głowę blasaną!

— Ech! — rzekł powątpiewająco Tom.

— Na pewno — krzyknęła z mocą Ania — zapytaj niani.

— Gdyby koń na nią nadeptał, stłukłaby się — zawyrokował Tom, pukając palcem w rumiany policzek Julci, która zdawała się z tego zadowoloną i szczerzyła białe malowane ząbki.

Ania zadumała się, szukając w myśli sposobu uchronienia zagrożonej córy przed tak straszną ewentualnością. Tom zaś, skonstatowawszy, iż pod różową, atłasową sukienką znajdują się kremowe, twardo wypchane członki, rzucił nietłukącą się Julcię na dywan i poszedł w ślady starszych braci.

Ania pozostała sama w swoim królestwie, ze swymi poddanymi. Pierwszym jej porywem był wybuch czułości ku Julci. Schwyciła wzgardzoną córkę w ramiona, utuliła ją serdecznie, pocieszając i pieszcząc. Potem zastanowiła się, czy rzeczywiście koń by ją rozdeptał. Ażeby się przekonać, położyła Julcię na dywanie i siadła na niej — Julcia wyszła z tej próby cało! Wówczas Ania jedną nogą stanęła jej na nosie, przy tej sposobności przewróciła się na podłogę, ale Julcia i to zniosła mężnie.

„Ba! — pomyślała Ania. — I koń by jej nie rozdeptał!” — i postanowiła poddać Julcię ostatecznej próbie.

Cicho, by nie zwrócić uwagi szyjącej pod oknem niani, wysunęła się z dziecinnego pokoju na korytarz, przebiegła go pędem i wpadła do sali jadalnej, gdzie w owej poobiedniej porze cicho było i pusto. Tu krokiem pewnym podeszła do gdańskiej szafy, bez wahania wzięła Julcię za nogi i z całych sił głową nieszczęsnej ofiary uderzyła w kant bufetu.

Nic nie pękło, ani trzasnęło. Ania z dumą spojrzała w twarz swego dziecięcia i... zdrętwiała.

Pośrodku różowej, stale uśmiechniętej twarzyczki zamiast zadartego nosa ujrzała... małą, błyszczącą, obłupaną z farby wklęsłość.

Czerwona jak burak z irytacji i strasznie rozgoryczona stała Ania przed bufetem, nie śmiejąc ruszyć się z miejsca. Julcia zrobiła jej straszny zawód, skompromitowała ją, pokryła wstydem!

Ania postanowiła ukryć tę hańbę głęboko. Wtłoczyła Julcię pod fartuszek i cicho, na palcach wróciła do swego pokoju.

Dalsze losy Julci były również smutne! Odgrodzona od świata w ciemności i ciszy szafki z zabawkami musiała pędzić pokutnicze życie. Nikt nie miał nad nią litości. Pierrot, ile razy spojrzał na jej błyszczący, wytłuczony nos, wybuchał szyderczym śmiechem. Kolombina odwracała się z pogardą. Biały niedźwiedź, trochę już brudny, ale zawsze jednak królewsko wspaniały, poradził jej uprzejmie, żeby się powiesiła, bo niczego już od życia nie powinna się spodziewać. Piłka, ile razy mogła, wskakiwała jej lekceważąco na głowę, a dwunastu żołnierzy ołowianych nazwało ją starą czarownicą.

Mimo to — trwała.

W bardzo krótkim czasie pierrot, zmęczony sztukami i błazeństwem swego życia, stracił jeden po drugim wszystkie członki i umarł w końcu, zawsze ironiczny i złośliwy. Kolombina, tańcząc niestrudzenie, złamała obie nogi, ale nie pozwoliła umieścić się obok Julci, w składzie zepsutych zabawek, wolała dumnie pójść na śmietnik.

Niedźwiedź z wydartym ogonem i obciętymi uszami wywędrował na strych wraz ze starszyzną, gdy niania robiła miesięczny porządek, a piłka, która z nadmiaru pustoty i dumy pękła ściśnięta między drzwiami, została przez Toma pokrajana na pasy i użyta do jakichś wyższych celów.

A Julcia wciąż trwała.

Wszystko zmieniło się koło niej, poruszane psotnymi rękami Ani. Szafka zabawek napełniała się i wypróżniała kolejno. Co raz to nowi współtowarzysze okazywali Julci swoją pogardę.

W końcu życie zbrzydło jej tak dalece, że w chwili zamykania szafki, chytrze wsunęła głowę między drzwiczki, by zginąć śmiercią samobójczą. I w tej właśnie pozycji ujrzał ją Tom, chwilowo bawiący w gościnie u Ani.

— Cóż to za potwór? — zapytał — to zdaje się ta twoja cudna Julcia.

Ania zaczerwieniła się aż po włosy.

— Nie bawię się nią już zupełnie! — rzekła, starając się wcisnąć kompromitującą Julcię z powrotem do szafki.

Ale Tom nie dał się zbyć, wyciągnął beznosą desperatkę na światło dzienne i krytycznie patrzał na jej rozpłaszczoną twarz.

— Rzeczywiście, nie tłucze się — rzekł po chwili — skoro nawet ty jej nie stłukłaś. Ale ładnieś ją urządziła, istne czupiradło!

— To twoja wina — wykrzyknęła Ania ze złością — powiedziałeś, że koń by ją rozdeptał, więc naturlalnie chciałam sprlobować!

Tom smutnie pokiwał głową.

— Cóż z nią teraz zrobisz? — zapytał.

Ani dotychczas nie przychodziło na myśl, że trzeba się zastanowić nad przyszłością córki, teraz wszelako konieczność ta przedstawiła się jej w całej rozciągłości.

— Mogłabym podarlować ją Tekli — rzekła, myśląc o dwuletniej córeczce gospodyni Jewdochy.

Tom pokręcił głową.

— Tekla ma już ze dwadzieścia zepsutych lalek — odparł — lepiej...

Ale w tejże chwili za oknem rozległo się wołanie Nika. Tom skoczył co prędzej i Ania nie dowiedziała się, co byłoby lepiej zrobić z Julcią.

Wobec tego włożyła ją z powrotem do szafki, a kiedy przyszedł miesięczny przegląd gratów, wcisnęła ją chytrze a podstępnie na dno koszyka przeznaczonego do przeniesienia na strych. Niania bowiem, złudzona świeżością różowej, atłasowej sukienki, wciąż jeszcze uważała Julcię za godną szafki z zabawkami.

Tym razem jednak udało się. Julcia wyjechała z dziecinnego pokoju, ku wielkiej radości Ani.

Ale to nie był jeszcze koniec jej smutnego żywota.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Rozdział VIII. O żałosnym końcu Julci, o konfiturach i jak z panny Dziudzi zrobiła się fontanna

— Ale prawda, Gabro, że Mirza ma lepsze nogi od Orlęcia?

Gabriel, który siedział na ławce przed stajnią z fajką w zębach i reperując zerwany popręg, patrzał krytycznie na Michałka, siodłającego dla paniczów konie, złożył na chwilę ręce na kolanach i rzekł z namysłem:

— Żeby tak powiedzieć koniecznie, że lepsze... to nie. Młodszy jest i tyle. Ale Orlę to taki zawsze po Sulamicie, to i dobry musi być.

Ale Nik się upierał.

— Ma lepszego kłusa, a przeszkody to bierze tak, że wprost rozkosz!

— A Orlę to może nie? Co? — spytał Olek głosem niby obojętnym, ale w którym brzmiała groźba.

Nik spostrzegł, że lepiej nie nalegać, więc wskoczył lekko na swego Mirzę i klepiąc go po ślicznej, wygiętej szyi, rzekł do Gabra.

— Ta nasza nowa czwórka kasztanów to będzie najładniejsza na całą okolicę?

— Phii... prawy, dyszlowy to całkiem jakby niedobrany! Ja już i mówił jaśnie panu, ale jaśnie pan to aby ze swojej stadniny, a już dobrze! Bo to i jakby jaśniejszy trochę, i noga zadnia prawa biała! Ja to już i nawet upatrzył w Hołowinie będzie taki trzylatek, klacz po Kasztelance, co to przecież od nas poszła do Hołowina. To tak by nam zamienić, bo jakby ulał do naszych podejdzie!

— Mówił Gabro papie?

— Mówił. Ale jaśnie pan to nic do końskich spraw niezdatny, nie to co jaśnie pani! A to powiada, mieniać nie lubi i żeby wszystko, powiada, było ze swego stada. Toż Kasztelanka od nas do Hołowina poszła, to jakby własnego chowu źrebak po niej.

Ale Nik, pod którym kręcił się niespokojnie Mirza, spojrzał niecierpliwie na Olka, Olek systematycznie sprawdzał, czy popręgi dociągnięte, przewracał strzemiona, klepał Orlę po szyi i wreszcie wskoczył sprężyście, a umieściwszy się w siodle, poprawił na głowie czapkę.

Ruszyli.

Minąwszy dziedziniec, zatrzymali się u drzwi kredensowych i posłali Hawryłka do pana Martin z zapytaniem, do której wolno im zostać na spacerze. Czekając, naradzali się.

— Pojedziemy do lasu — rzekł Nik.

— Właśnie! Żeby nam konie muchy zjadły! A zresztą trzeba pojechać do żniw. Kończą dzisiaj pszenicę na fermie i pewnie papa tam będzie. Trzymajże Mirzę krócej i nie pakuj się na mnie! — dodał, gdy kręcący się pod Nikiem Mirza zbyt blisko natarł na Orlę.

Hawryłko powrócił z odpowiedzią pana Martin i właśnie mieli ruszać, gdy z korytarza wypadł zziajany Tom z twarzą wyrażającą niepomierne oburzenie.

— Jak to? — zawołał, nie zdążywszy jeszcze odsapnąć — Olku! Obiecałeś przecie, że pojadę dzisiaj z wami konno za to, że oddałem ci tego dudka, co go Sławian dla mnie złapał, a teraz jedziecie sami!

Olek się stropił, zapomniał bowiem zupełnie o danej obietnicy.

— Bo dziś jedziemy bardzo daleko — spróbował się wykręcić.

— To i ja mogę jechać daleko — wybuchnął Tom — pójdę i każę osiodłać muckę!

— Och, już za późno — rzekł Olek i obaj z Nikiem pomknęli ku bramie.

— Na drugi raz będę wiedział, jak to pan Aleksander dotrzymuje obietnic! — krzyknął za nimi groźnie Tom, ale pomimo tej obelgi został na schodach wielce zawiedziony i smutny.

Poczuł się tak wykolejonym, że już wcale nie miał ochoty powracać do przerwanej zabawy. Zawrócił w głąb korytarza i szedł z rękami w kieszeniach, krokiem człowieka, którego los ciężko doświadczył.

Mijając drzwi śpiżarni, zauważył, że są uchylone, wszedł więc do środka, błysła mu bowiem myśl o migdałach i rodzynkach.

W spiżarni, na stołku przystawionym do świeżo wymytych półek, stała klucznica i ustawiała jedne przy drugich słoje świeżo usmażonych konfitur, które podawała jej z kosza gospodyni piekarniana, Jewdocha.

Klucznica była to osoba bardzo godna. Tęga, wysoka, nosiła głowę do góry, przemawiała z łaskawą godnością i robiła wrażenie królowej. Żyła w stałej wojnie z całym fraucymerem, a szczególniej z panną Dziudzią, szwaczką, ale dzieci kochała jak swoje, choć łajała przy każdej sposobności.

Nazywała się Czarniecka i zaufanym mówiła czasem, że właśnie z tych Czarnieckich po hetmanie. Z tego powodu dzieci szanowały ją bardzo.

Na wchodzącego do śpiżarni Toma pani Czarniecka ani spojrzała; ustawiała dalej ślicznie wymyte słoiki podług wielkości i gatunku konfitur. Do usmażonych na początku lata czerwonych truskawek, poziomek, purpurowych wisien, zielonkawego agrestu i żółtych porzeczek przybywały teraz okrągłe, złote kule moreli, renklod, rumiane i wesołe rajskie jabłuszka, maliny — duma pani Czarnieckiej, ani trochę nierozgotowane, soczyste i duże, spokojnie pływające w jaskrawym syropie.

Tom stanął i zadarł głowę.

— Może bym spróbował tych konfitur? — zaproponował uprzejmie.

— Do próbowania amatorów nie brak! — rzekła pani Czarniecka i zaraz krzyknęła na Jewdochę. — Bacz szo myni dajesz! Durna jaka, teper jabloka stawlaju6!

Potem zwróciła się do Toma.

— Kto pomaga, ten próbuje — rzekła — Marta od rana przy robocie to i napróbowała się niemało!

Tom odparł sucho:

— Konfitury to babska robota, co ja tam mogę pomóc! — Ledwo dokończył, a już gorzko pożałował tych lekkomyślnych słów.

— Patrzcie państwo! Babska robota! A jeść nie babska? — rozgniewała się

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz