Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖
Żywy obraz świata, którego już nie ma.
Polowanie na duchy, zagadkowa grota i najprawdziwszy skarb! — to tylko niektóre z atrakcji, które czekaja na Olka, Martę, Nika, Toma i Anię podczas wakacji w rodzinnym Niżpolu. Tajemnice, produkcja konfitur, trudny wybór, czy bawić się w atak Tatarów, czy potop szwedzki — Zofia Żurakowska bez lekceważenia opisuje dziecięcy świat z jego radościami i smutkami.
Lektura obowiązkowa dla każdego, kto chce się dowiedzieć, co czytała młodzież w okresie 20-lecia międzywojennego. Książki Zofii Żurakowskiej, choć dziś nieco zapomniane, cieszyły się wtedy dużą popularnością — trafiły na listę lektur szkolnych, a sama autorka otrzymała nagrodę ministerialną za twórczość dla młodzieży.
Żurakowska zmagała się z gruźlicą, podczas pobytu w sanatoriach zaczęła pisać. Skarby i Pożegnanie domu to dwie części nieukończonej trylogii opartej na jej wspomnieniach. Trzecia, Nieporozumienie, nigdy nie wyszła poza sferę notatek — autorka zmarła w 1931 roku.
- Autor: Zofia Żurakowska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska
— Wydało ci się. Skądże znowu! Dajcie no tu świecę, trzeba zobaczyć — i wziąwszy światło z rąk Marty, wsunął głowę w otwór i bohatersko spojrzał.
— Kościotrupa tu żadnego nie ma — rzekł pewniejszym cokolwiek tonem — leży tylko na ziemi trochę kości, ale tak małych, że co najwyżej kota albo wiewiórki, albo już nie wiem czego. Jeśli się boisz, Ali, odrzucę je tak, byś przechodząc nie widział ich. Pewnie światło świec tak dziwnie jakoś padało i przeraziło cię. A teraz nie traćmy już więcej czasu. Przełażę przez dziurę, a wy za mną.
Z trudem i mozołem, rozdzierając ubrania o sterczące drzazgi, trafiając nogami w nieoczekiwane wywroty i dziury, przelazły dzieci przez barykadę, pomagając sobie wzajemnie. Dalszy ciąg przekopu miał już charakter inny. Był wyższy, szerszy, staranniej wykończony. Nie trzeba było schylać się idąc, ani rozbijać nosów o nieoczekiwane występy. Był cały wykuty w skale.
— Tu już się pewnie zaczynają pokłady labradorowe. Pomyślcie, ile lat wysiłku i trudu musiał kosztować przekop, którym idziemy. Już teraz jestem pewien, że prowadzi aż do zamku.
Po tej uwadze Olka przyspieszono kroku, wszyscy bowiem czuli wyraźnie, że jeżeli coś ciekawego ich czeka, to tylko pod zamkiem. Ale i przyspieszać kroku było tu nietrudno. Pod nogami dzieci ziemia była gładka, szerokość korytarza pozwalała ruszać się swobodnie, a nawet iść parami, zamiast gęsiego. Coraz szybciej posuwano się naprzód, nerwowo pokonując zmęczenie, by prędzej dojść do upragnionego, choć niewiadomego celu.
Jakoż po godzinie tego forsownego marszu, gdy nogi już stanowczo odmawiały posłuszeństwa, dzieci znalazły się niespodzianie w ogromnej, okrągłej piwnicy, której sklepienie wspierało się pośrodku na potężnym, czworograniastym, kutym w kamieniu filarze.
Była pusta. Podnosząc wysoko niedopalone świeczki, dzieci uważnie, a starannie obeszły ją wokoło. Ściany piwnicy proste, kamienne i nagie, nie nosiły na sobie żadnych znaków, żaden nowy korytarz nie brał tu swego początku. Piwnica była beznadziejnie pusta.
W głębokim zniechęceniu siadł Olek na płaskim kamieniu, leżącym pod kolumną i rzekł smutnie:
— Po co się było tak męczyć! — ale nim dokończył, Nik zepchnął go energicznie, klęknął przed kamieniem i przyświecając sobie świeczką, wysylabizował z trudem:
— „In manus tuas Domine” — słowa te wyryte nieudolnie i bardzo słabo, widniały na płaskiej kamienia powierzchni.
— Co to znaczy? — zapytał Tom.
— To znaczy... „W ręce Twoje, Panie”.
Dzieci zamyśliły się głęboko. Wtem Nik krzyknął olśniony nagłą myślą:
— To znaczy, to znaczy, dzieci moje kochane, że tu pod tym kamieniem ktoś złożył coś i powierzył w ręce Boga!
— Może być! — cicho i ze wzruszeniem potwierdził Olek — lecz w takim razie nie mamy prawa, Niku, szukać tego. Nie mamy prawa, skoro powierzył to Bogu.
Ale z oczu Nika biło jak gdyby światło. Powiedział drżącym głosem:
— Olku, przecież nasze ręce to uszanują! Przecież nie sponiewieramy tego, co ten ktoś ukrył prawdopodobnie przed wrogiem. Nie jesteśmy wrogami! A ten napis po łacinie przecież wyraźnie dowodzi, że temu komuś chodziło o zwrócenie uwagi, tylko nie chciał, by każdy mógł go zrozumieć. Ja czuję, czuję, Olku, że powinniśmy odwalić kamień. Po to właśnie przyszliśmy tutaj!
— Po to przyszliśmy — przytwierdziła Rena i nie dyskutowano już dłużej. Olek, Nik i Rena, podłożywszy pod głaz kociuby, podważyli go bez trudności, gdyż nie był zbyt ciężki. Pod nim wtłoczone mocno w ziemię widniały dwie zbutwiałe deszczułki związane szpagatem.
Olek je podniósł, siadł na kamieniu i rękami czarnymi od ziemi, jął z trudnością rozplątywać sznurek, który wszelako po paru szarpnięciach rozleciał mu się w ręku. Spomiędzy rozwiązanych deszczułek wypadł jakiś łachman.
I oto dzieci rozpostarły między sobą duży, pożółkły kwadrat białego jedwabiu, bramowanego14 srebrem.
W milczeniu głębokim poznały w nim sztandar.
Tak, był to sztandar zerwany z drzewca. Z jednej jego strony na pożółkłym, podziurawionym jedwabiu, barwnie wyhaftowana widniała Matka Boska Berdyczowska — z drugiej jednogłowy, ukoronowany orzeł srebrny, a wokoło złoty napis:
DLA CIEBIE OJCZYZNO MIŁA!
Na jednym z rogów widniała duża, rdzawa plama zakrzepłej krwi.
Serca dzieci zwarły się nagle wzruszeniem niewymownym ponad tą płachtą skrwawionego jedwabiu, ręce nie śmiały dotknąć świętej plamy, usta — powiedzieć żadnego słowa. Poczuły się nagle wzniesione aż do wyżyn czyjegoś bohaterstwa, aż do dramatu czyjejś krwawej śmierci za honor sztandaru, za wolność Ojczyzny miłej.
Marta wyszeptała cicho:
— Tu jest jakiś papier.
W istocie z rozwiniętego sztandaru wysunął się nieduży kawałek sztywnego, żółtego pergaminu. Olek wziął go w ręce, wyprostował rogi i przy drgającym świetle świeczki zaczął z trudem czytać.
— Ja, August Charlęski, pułkownik, dowódca Oddziału Pierwszego Wołyńskiego, po przegranej czerniachowskiej, ujrzawszy się z partją swą, złożoną z ludzi stu dwudziestu czterech, otoczonym w lasach hołowińskich przez cztery sotnie kozaków, postanowiłem przedrzeć się z oddziałem przez kordon wroga. Z rąk umierającego chorążego wyjąwszy sztandar, zerwałem go z drzewca i na piersiach ukryłem. W czasie walki ranny w głowę i ramię, straciłem przytomność. Ocknąwszy się, znalazłem się sam wśród trupów, w pustym lesie. Poszedłem, kierując się na zamek kamieniecki. Znanem mi wśród ruin tajemnem przejściem zeszedłem do lochów podziemnych i niemi doszedłem do zameczka ślepego w Niżpolu. Sposobem znanym uchyliwszy płyty w grocie, ujrzałem park i dwór zalany moskiewskiem żołdactwem. — Powróciłem do ruin kamienieckich i tu, honor mojego pułku, sztandar jego, powierzam ziemi, albowiem wyszedłszy z lochów, żywy czy umarły, wpadnę w ręce wroga.
— Pisano dnia 27 Octobra. Anno Domini 1863.
Gdy głos Olka zamilkł, echo powtórzyło jeszcze kilkakrotnie „trzeciego... trzeciego... ego”.
— Pradziadunio — powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem Marta.
— Tak, pradziad to pisał i był tutaj, i rzeczywiście wyszedłszy stąd, wpadł w ręce wroga. I zginął śmiercią męczeńską 28 października sześćdziesiątego trzeciego ro...
Nie domówił Olek tych słów, gdy nagle jakiś huk wstrząsnął powietrzem, ni to piorun, ni to wybuch! Dzieci skoczyły na równe nogi.
— Jezus Maria — wybełkotał Tom.
Jak spłoszone ptaki porwali się wszyscy ku ucieczce, zakręcili na miejscu, schwycili za ręce, rzucili w korytarz.
Powtórny grzmot, stamtąd właśnie idący, wpędził dzieci z powrotem do piwnicy.
— Stójcie na Boga! — wykrzyknął Olek, starając się opamiętać. — Trzeba się najpierw przekonać, co to jest! Coś...
— Coś się pewnie zawaliło i nie będziemy już mogli wyjść... i umrzemy z głodu! — wyjąkał rozpaczliwie Tom.
— Głupstwa pleciesz — krzyknęła groźnie Rena.
— Uhu... hu... — zahuczało jeszcze mocniej.
Dzieci rzuciły się ku przeciwległej ścianie. Ostatnia świeczka w rękach Marty zgasła. I wtedy ujrzały posuwającą się ku nim z korytarza jasność i zahuczało znowu.
— Uhu... hu... ho... hop — a po chwili — Ooolku... Ni...ku!
— Tatuś — krzyknęła radośnie Renia.
I oto rzeczywiście do piwnicy z pochodnią w ręku wszedł wuj Ryszard, otoczony wystraszoną służbą.
Ali skoczył, rozwarł ramiona i pochwyciwszy ojca za kolana, zawołał zdyszanym głosem:
— Papusiu, znaleźliśmy skarb i... i... i... ale ja już chcę do domu! — tu rozbeczał się jak fontanna.
— Szkoda, że w tej piwnicy zasypani nie konaliśmy z głodu — rzekł w powrotnej drodze Nik — bo w paczuszce, którą trzyma Ali tak dzielnie, są... zapasy.
— A sztandaru nie wypuściłem, ani na jedną minutę — dodał po chwili.
Ta jednak przygoda nie uszła już dzieciom na sucho. Nazajutrz po odkryciu przekopu wrócili rodzice smutni i zdenerwowani chorobą babuni, która długo jeszcze trwać miała. Gdy z trwogą i wahaniem opowiedziano im przygodę w zamku, a potem samowolną wyprawę do przekopu, mama aż zbladła na myśl, co stać się mogło, ojciec zaś tak się rozgniewał, że rzuciwszy ostro: „Olek i Nik, proszę za mną!” — wyszedł natychmiast z pokoju i zatrzasnął drzwi za chłopcami.
— O mamo! Co to się stanie? — wykrzyknęła przerażona Marta i przypadłszy do kolan matki, ukryła twarz w jej spódnicy.
Tomek odwrócił się do okna i długą chwilę patrzał w zalaną deszczem szybę, potem nagle krokiem zdecydowanym poszedł w kierunku gabinetu ojca. Otworzył śmiało drzwi i wszedł. Ojciec, który stał przed biurkiem, naprzeciw skruszonych chłopców, spojrzał groźnie na pucołowatego Tomka i spytał:
— Czego tu chcesz?
— Chcę, żeby papuś i na mnie się gniewał — rzekł z determinacją Tom — i ja także byłem w przekopie i w zamku, i to nawet ja namówiłem, żeby wziąć Almanzora zamiast mucki.
— Dobrze — rzekł sucho ojciec — ponieważ poczuwasz się do winy na równi ze starszymi braćmi, razem z nimi poniesiesz karę. Od dziś do końca lata co dzień dwie godziny będziecie poświęcać pracy pod kierunkiem pana Martin. Poproszę go, by się postarał nagiąć wasze umysły do zastanowienia i by wzbudził w was poczucie odpowiedzialności, którego nie macie. Tyle razy winy były wam darowane, że spodziewałem się po was większej wrażliwości sumienia. Możecie iść, zasmuciliście nas poważnie i już wiem, że w przyszłości nie możemy polegać ani na waszym rozsądku, ani na posłuszeństwie.
Przez wiele dni następnych chłopcy przypominali sobie z bólem ostry głos ojca i długo nie mogli się pocieszyć. Takie nawet przykre, choć zasłużone było zakończenie, że przez dłuższy czas nie było wcale mowy o przekopie, sztandarze i papierach.
Dzieci wiedziały, że ojciec z wujem Ryszardem robili staranne poszukiwania w przekopie i zamku i potem długo i często nad czymś debatowali; nie były wszelako dopuszczone ani do tych poszukiwań, ani do rozmów.
Dopiero po paru tygodniach, gdy postępowaniem swym i starannością dowiodły, że pragną odkupić winy, któregoś dnia ojciec, siedzący z wujem Ryszardem i mamą przed kasztanami, przywołał do siebie błąkającą się opodal czwórkę (Reni ani Alego nie było podówczas w Niżpolu) i rzekł do nich:
— Czy uważnie przeczytaliście znaleziony w sztandarze papier?
— Tak, zdaje się... — rzekł Olek czerwony z radości, iż ojciec mówi do nich w tej sprawie.
— Czy przeczytaliście także to, co było w środku złożonego papieru?
— Nie widziałem, że papier był złożony! — rzekł ze zdumieniem Olek.
— Tak, tylko stronice zlepiły się ze sobą. Oto patrzcie.
Dzieci pochyliły się nad stołem i na pożółkłej karcie wyczytały, co następuje:
— Dokumenta rodzinne, prawa własności, dowody przynależności lasów na Hajwie do dóbr niżpolskich i papiery dotyczące spraw rodziny Charlęskich znajdują się zakopane w skrzynce żelaznej, w miejscu, gdzie o samem południu, w miesiącu Semptembrze, słońce pada na krzyż.
— Na jaki krzyż? — zapytała Marta, podnosząc głowę.
— Właśnie — powiedział ojciec — od czasu znalezienia przez was tego papieru debatujemy nad tym, na jaki krzyż?
Dzieci stały oszołomione. Sprawa przybierała obrót zupełnie już fantastyczny. Zżółkły pergamin, tajemniczy napis, który za wszelką cenę odgadnąć trzeba!... Można było oszaleć:
Olek zapytał nieśmiało:
— Czy mogę powiedzieć, co o tym myślę?
— Powiedz — zgodził się ojciec.
— Myślę — rzekł chłopiec poważnie — że w zameczku musiała być kaplica i że w tej kaplicy był krzyż, i że to o tym krzyżu mowa; może o tym samym, który dziś wisi w kaplicy hołowińskiej.
— Nie! — wykrzyknął Nik — stanowczo nie! Bo wtenczas nie byłoby powiedziane: „W miejscu, gdzie o samym południu słońce pada na krzyż”, a tylko „pod krzyżem” albo za krzyżem i już! To nie może być mowa o takim zwyczajnym, małym krzyżu!
— Brawo Nik! — zawołał wuj Ryszard wesoło — co to za sprytny chłopak. Naturalnie, że masz rację.
— Prawda — rzekł zmarkocony15 niepowodzeniem Olek — po cóż by o tym słońcu była mowa? Sam krzyż zupełnie by wystarczał, gdyby chodziło o taki zwyczajny, wiszący na ścianie. Cóż to więc być może?
— Właśnie! — rzekł ojciec — myślimy o tym ciągle. Przychodziło już nam na myśl, że może w zameczku ślepym w kaplicy był jaki ogromny krzyż, wymalowany na ścianie czy też wymozaikowany na podłodze, tak duży, że trzeba było dokładniejszego określenia, w którym jego miejscu znajduje się owa skrzynka i dlatego dziad wspomniał o tym słońcu. Ale po zbadaniu starych planów okazuje się, że kaplica stała akurat w tym miejscu, gdzie dziś nowe oficyny, a że w planach nie ma najmniejszej wzmianki o jakimś wielkim krzyżu, trzeba by więc całe oficyny burzyć i ziemię piędź16 po piędzi skopać. A wobec niepewnego rezultatu nie możemy się na to zdecydować.
— Czy papiery w tej skrzynce są bardzo ważne i potrzebne? — zapytała Marta.
— Bardzo potrzebne — odparł ojciec. — Mając te dokumenty w ręku, wygralibyśmy natychmiast proces, który już od lat szeregu prowadzimy z rządem rosyjskim o zagarnięte bezprawnie lasy. Że zaś wolą naszego dziada było, aby w lasach tych stanął wielki przytułek dla sierot oraz lecznica dla biednych dzieci, więc naturalnie obowiązkiem naszym jest szlachetny ten projekt zrealizować.
— Dobrze — rzekł na to Olek — ale jeżeli ten las został przez rząd skonfiskowany za udział pradziada w powstaniu, to cóż nam pomogą wszystkie dowody przynależności? Przecież, konfiskując, wiedzieli dobrze, że to własność pradziada, i właśnie dlatego skonfiskowali.
— Nie — zaprzeczył ojciec — dobra niżpolskie nie zostały przez rząd moskiewski skonfiskowane, gdyż pradziad potrafił się przed tym zabezpieczyć. Zdawał sobie sprawę z tego, że wynik powstania nie będzie pomyślny. Przeczuwał, że nastąpią represje i kary i wiedział, że jeśli nawet ujdzie z życiem z tych strasznych krwawych dni, to przecież zostanie zesłany na Sybir i pozbawiony
Uwagi (0)