Darmowe ebooki » Powieść » Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:
mienia. Toteż na kilka miesięcy przed wybuchem powstania cały swój majątek ruchomy i nieruchomy przerobił na imię żony i małoletniego synka.

— Więc?... więc jakim sposobem rząd mógł zabrać lasy na Hajwie? I to w dodatku tylko las ni stąd ni zowąd?

— To dawniejsza jeszcze sprawa — odparł ojciec. — Lasy te zostały zagarnięte przez rząd rosyjski jeszcze przed powstaniem, a to pod pozorem, że leżąc w środku nieomal lasów rządowych, stanowią ich część nieodłączną. Naturalnie wyznaczyli za nie dość wysoką nawet cenę, którą chcieli zapłacić, ale pradziad się na to nie zgadzał. Pieniędzy brać nie chciał, ale i lasów nie oddawał. Spór o to trwał najgorętszy właśnie w chwili wybuchu powstania; potem naturalnie przycichł na lat kilka: wszystkie sprawy stały się nieważne w dobie tej beznadziejnej walki za kraj. Przez ten czas Rosjanie rozgospodarowali się nad Hajwą. W kilkanaście lat potem spór został podjęty przez waszego dziada. Rozpoczął się proces, który z przerwami trwa aż po dziś dzień. Prowadzimy go, ciągle apelując i coraz to uzyskując przez protekcje i łapówki kasację zapadających wyroków. Sprawa ta jest nużąca, kosztuje nas materialnie i moralnie dużo, nie chcemy jednak, nie mamy prawa zrzekać się na korzyść rządu fortuny, która tak piękne miała przeznaczenie.

— Wszystko jedno — powiedział wuj Ryszard niechętnie — jeżeli nie odnajdziemy owych papierów, tak dowcipnie przez dziada schowanych, to ja... już mam dosyć. Daruj, mój drogi, ale już ani razu nie pojadę do Petersburga i żadnym już wielkim książętom, ani ministrom nie będę składał wizyt. Bądź co bądź to są rzeczy upokarzające i choć piekielną mam ochotę utrzeć nosa tym dygnitarzom, panoszącym się na Hajwie... Mój drogi, czy uwierzysz, że ośmielili się zaprosić mnie na urządzane tam ostatnio dla księcia Cyryla polowanie?

— I przecież pojechałeś — rzekł ironicznie ojciec.

— Naturalnie, że pojechałem — zawołał wuj Ryszard — postanowiłem bowiem dać im nauczkę!

— Ech — machnął ręką ojciec.

— Nie „ech” mon cher, tylko czasem jedno słowo w porę wypowiedziane więcej znaczy niż sto czterdzieści apelacji. Witając się ze mną, wielki książę mówi: „Jakże mi miło witać cię, hrabio, w tym pięknym naszym lesie”. „Wasza wysokość — odpowiadam mu — pięćdziesiąt lat temu mój dziad miał szczęście spotykać w tym samym miejscu wojska ojca waszej wysokości. Tak się to w życiu dziwnie wszystko plecie, że może nadejdzie chwila, kiedy syn mój będzie miał radość i zaszczyt odwdzięczyć się tu synom waszej wysokości za honor, który mnie dziś spotyka”. „Serdecznie ci tego życzę, hrabio”, powiedział, śmiejąc się wielki książę. Trzeba było widzieć miny tych wszystkich dygnitarzy leśnych. Na cóż, było na co patrzeć.

— Bardzo to było dowcipnie powiedziane — rzekł z niechęcią ojciec — ale tymczasem wygląda to raczej tak, jak gdyby się na tym dowcipie miało wszystko skończyć — i rzekłszy to, zamyślił się smutnie, patrząc na złotą smugę rżyska widną17 daleko, poza drzewami parku.

— A skąd wiadomo dokładnie, że pradziad chciał w tych lasach stawiać ochrony i szpitale dla dzieci? — zapytała Marta, której wspóczujące serce najwięcej cierpiało wobec tych nieziszczonych planów. Zaraz, jak tylko ojciec zaczął opowiadać o całej sprawie, ujrzała oczyma duszy, piękne, białe gmachy o czerwonych dachach, w otoczeniu drzew starych, a pełne śmiejących się, różowych dzieci w białych fartuszkach. I teraz nie mogła się rozstać z tym widokiem.

— Wiemy to z jego pamiętników i listów — odparł ojciec.

— Na Hajwie miał stanąć wielki gmach dla sierot i lecznica. Dochody z gospodarki leśnej miały iść na potrzeby tej fundacji. W całej okolicy już była o tym mowa i wszyscy sąsiedzi mieli przyczyniać się do tego dzieła.

— Przecież taki projekt nie może przepaść — wykrzyknął Nik z żalem i energią.

— Nie może — powiedział ojciec — i dlatego dołożymy wszelkich starań, aby odszukać ową zakopaną skrzynkę.

— Nic nie pomoże — rzekł wuj Ryszard z determinacją — będziesz musiał, Auguście, burzyć twoje nowe oficyny! Jak już mówiłem, połowę tych kosztów biorę na siebie, ponieważ sprawy papierów i lasu i mnie na równi z tobą obchodzą.

— I ja czuję, że tym się skończy, gdyż sprawa jest zbyt ważna i nie można zaniedbać najmniejszej szansy odnalezienia dokumentów. Jeszcze tydzień temu mówił mi nasz adwokat, że wobec braku tych papierów właściwie już nie ma nic do zrobienia i należy zrezygnować z dalszego przewlekania sprawy. Rozumiesz jednak, Ryszardzie, że się waham i namyślam. Ledwo wykończyłem te oficyny z takim nakładem kosztów i pracy, swojej i cudzej. A nie ma przecież żadnej pewności, by się pod nimi znalazła ta przeklęta skrzynka. Jestem głęboko przekonany, że jej tam nie ma, chętniej bym jej szukał w najniedorzeczniejszych miejscach niż tam właśnie.

— Powodujesz się jakimś zabawnym uprzedzeniem — zaczął wuj Ryszard, ale przerwała mu matka, która rzekła:

— A ja wam radzę, poczekajcie. Jeśli skrzynka jest pod oficyną, nie zginie, poczeka jeszcze, a może się nagle coś wyjaśnić. Podejmuję się powybierać ze strychów, schowków i biblioteki wszystkie stare papiery, listy, notatki i przejrzeć to wszystko najstaranniej. W Hołowinie zróbcie to samo, a jeśli nic się nie znajdzie, pojadę jeszcze i do Ostępowiec, może tam w starych listach dziadostwa znajdzie się jakaś wzmianka o tym krzyżu.

— Naturalnie, że trzeba wszystkiego spróbować, zanim się przystąpi do ostateczności burzenia oficyn — rzekł wuj Ryszard. — Nie myślcie tylko proszę, że nalegam na to dlatego, że łatwiej mi o pieniądze niż wam, tylko mam taką diablą ochotę spłatać figla tym panom w Petersburgu! Ale oto i konia mi prowadzą. Do widzenia, Marto, bądźcie zdrowe, dzieciaki. Coś wam Renia kazała powiedzieć, dzieci, ale zapomniałem.

Wuj Ryszard wskoczył z ziemi na konia, nie dotykając strzemienia i pojechał ku bramie, zawsze śliczny, lekki i młody niby dwudziestoletni chłopiec.

Od narady tej pod kasztanami dzieci nie zaznały już ani chwilki spokoju. Wstając z rana i myjąc się w łazience, czy też kładąc wieczorem do łóżka, robiąc zadania arytmetyczne czy grając w tenisa i krokieta, jedząc szarlotkę z jabłek czy też słuchając wieczorem przy kominku przygód pana Andrzeja Kmicica, wszystkie głowy zaprzątnięte były jedną tylko myślą: o jakim krzyżu była mowa?

Rozdział XVII. Burza

Najstarsi ludzie nie pamiętali w Niżpolu takiej burzy.

Od samego rana przelatywały po niebie wielkie, ciemne, niezwykle groźne i huczące chmury, a od południa rozpoczęło się istne piekło!

Wicher huraganowy rzucił się wściekle, a zajadle na park, zginając drzewa do samej ziemi i szarpiąc na wszystkie strony, przerażone, zbolałe gałęzie. W jednej chwili tumany liści, kurzu i piasku uderzyły w niebo, rozfalowały się wody na jeziorze. W sadzie jak grad leciały na ziemię owoce, obładowane nimi gałęzie, zrzucane wściekle z podpór, z trzaskiem łamały się i opadały ku ziemi.

W jakiejś chwili zrobiło się nagle przerażająco cicho i w tej ciszy śmiertelnej uderzył pierwszy grom, a wraz za nim, olbrzymie i okrągłe, spadły na ziemię krople deszczu.

Błyskawice rozdzierały pociemniałe, czarnofioletowe niebo, raz wraz piorun trzaskał w jezioro i drzewa. Nie strumienie, a wprost wodospady polały się z nieba na przerażoną, zaskoczoną ziemię.

Przez okno o dwa kroki już nic nie było widać oprócz wściekłych potoków miotanego wiatrem deszczu. Ze ścieżek w jednej chwili poczyniły się strumienie, które rwały, zmywając żwir i piasek, w dół ku stawom.

Raz wraz straszliwy huk trząsł domem i wtenczas już nikt nie wiedział, czy to któraś ze stuletnich topoli nadwiślańskich runęła, miażdżąc wszystko pod sobą, czy też to piorun uderzył w pobliskie drzewa.

Mama chodziła po zamkniętym szczelnie domu z loretańskim dzwoneczkiem, trzymając za rękę przerażoną i wyjątkowo cichą i poważną Anię.

Ojciec stał w gabinecie przy oknie, z rękami w kieszeniach i brwią zmarszczoną; patrzał na rozszalały żywioł i myślał pewnie o ostatnich pokosach, które tam za parkiem wezbrana woda ponosiła z łąk na jezioro.

Wszyscy trzej chłopcy stali przy ojcu w tym samym oknie, zupełnie tak samo, z rękami w kieszeniach i brwiami groźnie ściągniętymi nad nosem. Tom na chwilę podszedł do barometru, postukał w niego palcem, popatrzał, nic nie zrozumiał i wrócił do okna.

W garderobie zgromadziła się domowa służba. Za każdym piorunem dziewczęta z piskiem chowały głowy pod poduszki, panna Dziudzia żegnała się wielkim krzyżem i mówiła donośnie: „A słowo stało się ciałem” — zaś Hawryłko i Sławian lekkomyślnym lekceważeniem groźnej burzy starali się zaimponować kobietom. W dziecinnym pokoju niania gotowała się na sąd ostateczny.

Siedząc na klęczniku w swoim pokoju, Marta płakała rzewnymi łzami. Nie dlatego, żeby się burzy bała, choć Bogiem a prawdą bała się jej trochę, ale tak jej było niewymownie żal kwiatów łamanych siłą i impetem wody, ptaków niemających gdzie skryć przerażonych główek, drzew padających jak żołnierze na polu bitwy. Wiedziała już, że nazajutrz wyjdą do parku jak na pobojowisko! Za każdym nowym hukiem wtulała głowę w kolana i modliła się do Matki Boskiej Berdyczowskiej, która patrzała na nią słodko, sponad świecącej nikło lampki.

— Matko Boża, ocal moje najdroższe drzewa w parku, ochraniaj gniazda ptaków, prowadź podróżnego, ustrzeż od pioruna chaty we wsi!

Wtem straszniejszy niż kiedykolwiek huk zatrząsł domem. Skulona pod klęcznikiem Marta uczuła silne uderzenie w głowę, coś ciepłego polało się jej po szyi i jednocześnie brzęk tłuczonego szkła rozległ się u jej nóg.

Zdrętwiała.

— Piorun we mnie trafił... piorun — przemknęło jej przez oszalałą myśl.

Długą jak wieczność chwilę zdawało się jej, że ruszyć się nie może. Po pewnym czasie jednak spróbowała otworzyć oczy. Zobaczyła przed sobą pokój. Wówczas ośmielona podniosła ręce do obolałej głowy, dotknęła mokrych, ciepłych włosów i spojrzała na nie. Zdziwiła się. Nie były wcale we krwi, jak się tego spodziewała, tylko umazane czymś tłustym i żółtym. Wówczas podniosła głowę i nagle... zrozumiała co się stało: od gwałtownego wstrząśnienia domu, obraz Matki Boskiej wiszący nad klęcznikiem oberwał się, spadł jej na głowę, z głowy na ziemię i oto miała u swych nóg potłuczone na miazgę szkło. Wypadły z pękniętych ram obraz i szerokie jezioro oliwy wyciekłej z rozbitej lampki.

Ochłonąwszy nieco z przestrachu, Marta wytarła chustką szyję i głowę, podniosła obraz, strzepnęła go z resztek szkła, nabożnie ucałowała i zaczęła zbierać kawałki ramy wiszące na grubym, złożonym we dwoje papierze, którym był obraz podlepiony.

Po oderwaniu części ramy, Marta spostrzegła, że papier ów jest cały zapisany równym, kobiecym pismem. Przyjrzała mu się. Od strony zewnętrznej, brudnej i zamazanej, wyczytała te słowa:

— „Dolly, ma soeur bien aimée18! Od wyjazdu waszego z Niżpola nie mogę się pocieszyć! Je suis inconsolable19! Cały dom wydaje mi się pusty, a szpinet gra same rzewne kawałki. Même Auguste20...” — dalej słowa zatarte były i zamazane.

„Dolly to była prababuni siostra” — pomyślała Marta i przewróciwszy kartkę na zewnętrzną, czystą i wyraźną stronę, poczęła czytać dalej:

— „Zachwyceni par les merveilles de Sofiówka21, zapragnęliśmy choć słaby odblask tych cudów mieć przy zameczku naszym, prosiliśmy tedy hrabiego, by nam swego ogrodnika, mistrza jakich mało, na dni kilka wypożyczyć raczył, co też uczynił z miłą chęcią, plus charmant et courtois que jamais22. Od tygodnia więc pracujemy nad parkiem naszym. Pięćdziesięciu robotników daliśmy pod rozkazy tego maitre’a23 przyrody. Zakładamy szpalery, aleje, on fait des percées de vue, des eclaircies24. Stawiamy pergole w stylu greckim, między grupami gatunkowych krzewów. Szpaler pod murem od drogi kazał ów maitre z Sofiówki przystrzyc, a gdzie się zakręca ku parkowi, poradził uplasować w cieniu tui grupę lub też figurę marmurową. Me tkliwe sentymenta pragnęły ujrzeć tam Amora i Psyche, lecz Auguste zdecydował umieścić Fauna grającego na flecie.

A travers la grande prairie du milieu25 przeprowadzono dwie aleje lipowe na kształt krzyża. Oby ten krzyż, emblème de notre foi26, przyniósł nam szczęście i oby strzegł siedzibę naszą od wszego złego...

Marta nie czytała dalej, tknięta jakąś nieświadomą myślą. Nie mogąc zmiarkować, co ją w przeczytanych słowach tak nagle uderzyło, utkwiła oczy w pożółkły papier i machinalnie powtarzała: „Oby ten krzyż, emblème de notre foi... oby ten krzyż...”.

I nagle skoczyła na nogi jak gdyby ją kto oparzył i potrząsając papierem ponad głową popędziła przez dom, wydając nieokreślone okrzyki.

Wpadła do gabinetu jak jeden z bijących w dom piorunów i stanęła pośrodku, niezdolna wypowiedzieć słowa, blada, z włosami pozlepianymi na skroniach od oliwy.

— Marto, co się stało, na Boga! — krzyknęła matka, zrywając się z fotela i chwytając ją za ręce. Marta zdołała tylko wyjąkać:

— Krzyż... znalazłam krzyż...

Ojciec i chłopcy skoczyli od okna, otaczając siedzącą na kolanach matki Martę.

— Krzyż znalazłaś? Gdzie? — zawołał ojciec.

Za całą odpowiedź Marta podała mu papier i złożywszy głowę na ramieniu matki, rozpłakała się z radości, bólu i wzruszenia.

Rozdział XVIII. Skrzynka

Nazajutrz rano Nik obudził się bardzo wcześnie; zupełna cisza panowała jeszcze w domu i za oknami. Mimo to wstał cicho i pozbierawszy po omacku części swej garderoby, chwalebnym zwyczajem porozrzucane w różnych kątach pokoju, wyszedł do łazienki. Po drodze zawadził o krzesło, które stuknęło mocno w stół. Olek podniósł na ten hałas głowę, spojrzał nieprzytomnie i zakląwszy siarczyście, usnął na nowo.

Otworzywszy w łazience okiennicę, Nik został zalany potokiem jasnego światła. Stał chwilę olśniony, patrząc na przecudny, Boski świat, potem zaś szybko i cicho uwinął się z ubraniem.

Wyszedł przez okno łazienki, z dawien dawna już bowiem uważał okna za odpowiedniejsze do

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz