Darmowe ebooki » Powieść » Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:
wchodzenia i wychodzenia od drzwi.

Stanąwszy na mokrej trawie, poczuł się zaraz niezmiernie szczęśliwym.

Po wczorajszej burzy świat zrobił się niewypowiedzianie piękny i promienny. Aż oczy bolały od jaskrawości i siły barw. Wszystko stało się jakieś czyste, wymyte, wyraźne aż do przesady, do najdrobniejszych szczegółów, a wesołe do szaleństwa.

Spojrzawszy ku oficynom, Nik zobaczył klucznicę z dziewczętami, idące ku oborom; z daleka pod stajnią, pod okiem Gabra, stajenni czyścili konie. Zrazu Nik tam skierował swoje kroki, zaraz jednak nawrócił do parku, wspomniawszy nagle wczorajsze odkrycie Marty.

Burza poczyniła wielkie spustoszenia. Jeszcze przed domem, gdzie na aksamitnych trawnikach były przeważnie dywanowe kwiaty, przeplatane purpurowymi, niskimi klombami begonii, nie znać było jej śladów, lecz już po bokach, gdzie bujne, a pachnące słały się rabaty lewkonii, chryzantem, pelargonii — widać było jej niszczycielską rękę.

Najgorzej ucierpiały róże. Długie ich szeregi, ciągnące się wzdłuż parteru kwiatowego i tarasów, wczoraj jeszcze mieniące się gorącymi barwami, dziś poszarpane, połamane, wygięte, nie nosiły na sobie ani jednego rozkwitłego kwiatu; natomiast trawniki zasiane były wkoło wielobarwnymi płatkami, na podobieństwo grubego kobierca.

Smutny też widok przedstawiały grzędy kwiatowe, okalające barwnym murem oficyny. Wyglądały jak gdyby przeleciał po nich tabun koni; rundbekie wysokie i krzaczaste rozesłały się po ziemi, rozrzucając szeroko złociste kule swych kwiatów, dalie zbiedzone i połamane zdawały się wstydzić utraconej urody, astry zbiły się w gromady niby spłoszone owce. Ślazy i łubiny, rezeda i nasturcje, nieśmiertelniki, matyola i gardenie splątały się razem, a połamane łodygi dumnych malw sterczały ponad tym wszystkim, niby nagie maszty uszkodzonego przez burzę okrętu.

Ogrodnik chodził po tym swoim zrujnowanym państwie, nie wiedząc, gdzie najpierw iść z pomocą. To ostrym nożem ogrodniczym odcinał nadłamaną gałąź jakiegoś krzewu, to przywiązywał szpagatem zwisającą przy paliku różę, to smutnie głową kiwał i burczał pod nosem nad poważniejszą jakąś szkodą i aż za głowę się złapał, ujrzawszy, że między oknami salonu, gdzie pięła się dotychczas wiotka róża japońska, dziś bieleje nagi mur, a długie, kolczaste łodygi brutalnie zerwane z drutów, widnieją na żwirze dziedzińca.

Nik poszedł do parku. Z przyjemnością kroczył po wymytych, miękkich ścieżkach i patrzał na głębokie bruzdy biegnące bokiem trawników, a które wyżłobiła woda.

Jezioro i kanały tak wezbrały, iż woda przelewała się przez brzegi i pędziła poprzez groble, hen ku rzece.

— Widocznie jeszcze całą noc musiał padać deszcz — rzekł sobie Nik.

Gdy wszedł w głąb parku, radość jego i pogoda znikły. Gdzie tylko spojrzał, oczy jego napotykały nowe zniszczenie. Drzewa znajome i kochane słały się gęsto poprzez ścieżki, tragiczne jakieś i jeszcze żyjące, choć już na śmierć skazane.

Serce Nika ścięło się dojmującym bólem. Wszedł na powalony pień pradawnej nadwiślańskiej topoli, która, zwaliwszy się na wyspie, poprzez kanał złożyła koronę swoją na drugim brzegu, i poszedł po nim wzwyż ku korzeniom. Wydrapawszy się między splątane węzły potężnych, sterczących ku górze korzeni, ujrzał, że mocarz, padając, wyrwał olbrzymi, głęboki na kilka metrów dół, pełen teraz wody gliniastej i mętnej.

Nik usiadł na pniu i spojrzał w park.

„Zupełnie jak pobojowisko” — pomyślał. Odbiegła go ochota poszukiwania prawdopodobnego miejsca skarbu, według wskazówek odkrytego przez Martę listu. Prawie zapomniał o tym, a zresztą wszystkie skarby świata wydały mu się nieważne wobec tych smutnych, konających drzew.

„Tak! zupełnie jak po bitwie — powtórzył w duchu. — Tak samo jak na pobojowisku, pełno zabitych i rannych. Tak samo przyjdą ludzie, którzy uprzątną ofiary, aby znów wszystko było w porządku i aby nie zawadzały tym, którzy zostali!”

I nagle nie wiadomo dlaczego, Nik gorzko zapłakał.

Ale bardzo krótko, zawstydził się zaraz niewypowiedzianie i dumał dalej:

„Jedni z tych rycerzy bili się mężnie, do ostatniej chwili. Inni pewno prosili o łaskę. Tak! Na pewno ta przygnieciona brzoza prosiła o łaskę. Nie była w stanie spojrzeć dumnie śmierci w oczy. Ale na wojnie łaski nie ma. I dobrze! Ginęliby wszyscy dzielni, a zostawali tchórze. Doły po korzeniach to zupełnie jak od kul armatnich. Na pewno tak właśnie muszą wyglądać wyrwy od bomb i kartaczy. Ta wielka topola broniła się z pewnością do upadłego, wiatr nią szarpał, a ona nic! Pioruny w nią waliły, a ona stała! Aż zdradziecko...”

— Niku! — rozległ się gdzieś niedaleko głos Olka.

Nik zeskoczył z pnia, pogładził ręką chropowatą korę, nachylił się i ucałował czerwonymi jak krew ustami.

Aleją schodziły ku niemu wszystkie dzieci, ślizgając się trochę po wilgotnej ziemi. Olek zapytał surowo, bo okoliczność wydawała się odpowiednią po temu, czy był już na krzyżu? Nik rzekł wymijająco.

— I tak nic tam sami nie wypatrzymy, bo najprzód daleko jeszcze do południa, a po wtóre od tego czasu, kiedy pradziad zakopał skarb, tyle już lat upłynęło, że drzewa zupełnie się rozrosły i na pewno słońce nie pada już tak wyraźnie w jednym miejscu. Zresztą papa zabronił cokolwiek zaczynać na własną rękę.

— Tak — rzekł Olek — ale zobaczyć przecież można, nikt nam nie zabronił spacerować lipową aleją.

— To sobie spacerujcie — odparł Nik. — Ja tu się bawię w dzikich ludzi zamieszkujących puszcze afrykańskie. Właśnie drzewo, na którym miałem swoje legowisko, runęło i muszę szukać sobie nowej siedziby.

— Zostaję z tobą, Niku, i będę twoim Piętaszkiem — rzekł Tom, gramoląc się na pień zwalonej topoli.

— Ale pewnie nie jadłeś śniadania? — zaniepokoiła się Marta.

— Dzicy ludzie nie jadają śniadań — pogardliwie rzucił Nik i ze zwinnością wiewiórki przebiegł po pniu przez kanał na wyspę, wylazł między korzenie i chwytając się rękami grubszych, zaczął się spuszczać po nich nad głęboką wyrwą pełną gliniastej wody.

— Spadniesz! — krzyknęła Marta, ale Nik w tejże chwili odbił się nogami od drzewa i jak piłka skoczył na brzeg, strącając grudy ziemi w błotnistą wyrwę.

Tom jako Piętaszek poszedł w jego ślady, przeszedł po pniu z równowagą i spokojem, ale kiedy trzeba było spuszczać się po korzeniach nad błotnistym dołem, zawahał się.

— Tomku, moje dziecko, nie radzę ci iść śladami Nika — rzekł drwiąco Olek, zasuwając ręce w kieszenie i patrząc na Toma przymrużonymi oczami.

Te wyraźne dowody lekceważenia zdecydowały Piętaszka, przelazł przez korzenie i powoli zaczął się spuszczać w dół. Zszedłszy do poziomu brzegu, tak jak Nik odbił się nogami od drzewa i skoczył. Ale skoczył za blisko, rozmiękły brzeg nad wyrwą osunął się i Tom klapnął w mętną wodę, wypryskując ją daleko wokoło.

Dzieci skoczyły na ratunek. Trzymając się mocno korzeni, Olek i Nik podali nieszczęsnemu Piętaszkowi ręce i wyciągnęli go na brzeg w stanie iście opłakanym.

Zanurzył się w wyrwie aż po szyję i stał teraz na brzegu dokładnie oblepiony błotem i ociekający zimną wodą.

— Boże święty! Co my teraz zrobimy! — załamała ręce Marta.

— Trzeba go wysuszyć na słońcu, to błoto się wykruszy i nie będzie znaku! — zapewnił stroskany Nik.

— Tak! Ale przez ten czas przeziębi się na nic — zaoponował dręczony wyrzutami sumienia Olek. — Nie ma rady! Trzeba, żeby szedł do domu i przebrał się. Chłodno dziś zupełnie.

Tom się rozbeczał donośnie.

— Nie pójdę do domu hu... hu... hu... cały jestem w błocie i wyglądam jak kijanka... wolę się przeziębić i umrzeć!

— Słuchajcie! — zaproponował Nik. — Chodźmy na łączkę, na słońce, tam go rozbierzemy, wytrzemy i wysuszymy ubranie. Na słońcu się nie przeziębi — to mówiąc, chwycił Toma za rękę i pędem pociągnął w stronę łączki. Za nimi pobiegli Olek i Marta.

Na łączce rozebranego dokładnie Nik z Olkiem wytarli do czerwoności chustkami do nosa, podczas gdy Marta pobiegła wypłukać w jeziorze ubranko z błota. Potem owiniętego fartuszkiem Marty i bluzą Nika posadzili na najbardziej słonecznym miejscu, a poszczególne części jego garderoby, mocno po tej kąpieli szare, rozesłano na trawie.

— Nic jednak to wszystko nie pomoże — rzekł Olek, przewracając na drugą stronę białą bluzę Toma — trzeba będzie się przyznać, bo najpierw do wszystkiego zawsze przyznawać się mamie trzeba, po wtóre zaś ubranie wygląda jak psu z gardła wyjęte, więc nie uda się ukryć.

— To się przyznam — rzekł ponuro Tom z nosem zaczerwienionym od płaczu, na kształt pomidora — to się przyznam, ale przynajmniej nikt się nie będzie wyśmiewał ze mnie.

— Z Hołowina przyjechali! — krzyknął nagle Nik, usłyszawszy odległy turkot po moście. — Boże mój! A tu majtki zupełnie jeszcze mokre!

Tom znowu się rozszlochał.

— Wszyscy pójdą teraz szukać skarbu... hu... a ja... a ja... hu...

— Nie płacz, Tomku! Masz, bielizna sucha już zupełnie, ubieraj się prędko. Majtki też lada chwila przeschną. Nic się nie bój, zdążymy jeszcze! Wujostwo pewno przed tym jeszcze będą pili śniadanie, nim pójdzie się kopać!

Uspokajając Toma w ten sposób, Marta pomagała mu zapinać stanik i obciągała mocno pomięte części garderoby. Olek i Nik kręcili się niespokojnie na miejscu, ale czując się po trochu winnymi w tej nieprzyjemnej przygodzie, nie śmieli odejść, pozostawiając Toma w tak opłakanym stanie. Sytuacja stawała się naprężona.

— Wiecie co? — zaproponowała Marta — idźcie wy naprzód! My tu z Tomkiem poczekamy, aż ubranie przeschnie i przyjdziemy za wami. Mogliby spostrzec nieobecność nas wszystkich.

Olek i Nik skwapliwie skorzystali z tej propozycji i pędem puścili się poprzez park do domu.

Na tarasie spotkali Renię, Alego i Marietkę.

— Gdzież to się podziewacie? — krzyknęła Renia. — Już wszystko przygotowane! Papa z wujciem obliczyli mniej więcej miejsce i za chwilę ruszamy kopać. Gdzież Marta i Tom?

— Jakim sposobem papo z wujem mogli obliczyć miejsce, skoro nie ma żadnych wskazówek? — zapytał Olek.

— Byli przed chwilą w alei i zauważyli, że w jednym miejscu brakuje w rzędzie dwóch drzew. Teraz zasiały się tam młode drzewka, ale dawniej bez wątpienia tam musiało być miejsce, gdzie tak wyraźnie padało słońce, że aż je pradziad użył za wskazówkę.

— Gdzie są wszyscy? — zapytał Olek.

— W gabinecie. Kazali tu nam czekać. Gdzież Marta i Tom? — powtórzyła Renia pytanie — Taki ważny dzień, (że aż Marietka zdecydowała się przyjechać), a wy się gdzieś rozlatujecie!

Przez oszklone drzwi gabinetu wyszli wszyscy starsi: rodzice, wujostwo i pan Martin.

— Niku — rzekł ojciec — pójdź, powiedz Gabrowi, żeby szedł z ludźmi za nami i dogoń nas w parku.

Spełniwszy polecenie ojca, Nik puścił się w głąb parku. Po drodze jednak skręcił na łączkę, by dowiedzieć się czegoś o losie Marty i Toma. Nie było już ich tam, więc zadowolony, iż nie chybią uroczystości, zawrócił w lipowe aleje.

Porozstawiani na pewnej przestrzeni ludzie właśnie zaczynali kopać. Byli tam wszyscy zaufani ze służby: ogrodnik z Józiem i Filipkiem, Gabro z Michałkiem, Jan ze Sławianem i Hawryłem, i kilka dziewcząt ogrodowych.

Ojciec, a nawet wuj Ryszard od czasu do czasu chwytali za łopaty i kopali w miejscach, które wydawały im się bardziej podejrzane. Mama, ciocia Halszka, monsieur Martin i dzieci siedzieli z boku na ławce, w milczeniu przyglądając się robocie. (Marietka tylko chodziła po alei, zwinnie przesuwając się między ludźmi i zbierając z ziemi ślimaki, odnosiła je dalej na trawnik, by nie były rozgniatane przez nieuważnych kopaczy).

Prawie nie rozmawiano.

Od czasu do czasu ktoś rzucał jakąś radę lub wskazówkę. Nikt w tym natężeniu uwagi nie spostrzegł, że Tom podobny był raczej do zmokłej kury niż do przyzwoicie ubranego chłopca i że siedział na boku nadęty i ponury.

Oparty o drzewo Nik przeżywał dziwne chwile. Wierzył mocno, że jeszcze moment, jeszcze parę wysiłków, a oczom wszystkim ukażą się jakieś niepojęte cuda. Snuły mu się po głowie zgoła nieprawdopodobne obrazy! Jakieś wielkie pozłociste skrzynie pełne różnobarwnych, świetnie błyszczących kamieni, jakieś nieskończenie długie sznury łzawych pereł! Jakieś wysadzane brylantami rękojeści szpad rycerskich! Nie był nawet pewien, czy się spod ziemi nie wyłoni szklana trumienka ze śpiącą królewną i czy nie trzeba będzie z narażeniem życia bronić jej od jakichś niewidzialnych mocy.

Wśród tych barwnych marzeń posłyszał głos Olka, mówiący mu do ucha:

— Jestem pewien, że daremnie skopią całą aleję. Figa będzie z całego skarbu!

Nik rzucił się niecierpliwie.

— Jeśli będzie figa — odparł porywczo — to ją sobie zjesz, a już skarby, proszę cię, odstąp mnie na wszelki wypadek.

— Naturalnie, ci się kłócą w takiej ważnej chwili — rzekła pogardliwie Renia — zupełnie nie umiecie zastosować się do okoliczności.

Chłopcy opamiętali się natychmiast i — aby uniknąć nowej kłótni, która wobec podniecenia umysłów i naprężenia nerwów wisiała na włosku — zabrali się do kopania.

Po wczorajszej ulewie kopać było ciężko, ziemia wilgotna, czarna, lśniąca, miękko opadała, odrzucana na trawniki.

Pierwszy Sławian zadzwonił łopatą o coś twardego i wykrzyknął triumfalnie: „Szoś tu je27!”.

Wszyscy skoczyli ku temu miejscu, ale kiedy oczom ukazał się spory, płaski kamień, zniechęcenie ogarnęło umysły.

— Mój drogi — rzekł wuj Ryszard do ojca — widzę już, że nic z tego nie będzie.

— Oo musi być! — rzekł twardo ojciec. — Będziemy kopać jeszcze głębiej, rozkopiemy obydwie aleje, ale musi się znaleźć!

I kopano dalej, ale już bez wielkiej wiary w powodzenie sprawy. Po upływie dwudziestu może minut, które nieskończenie się wlekły, tenże sam Sławian znowu napotkał opór pod łopatą, tym razem jednak nie spieszył się z ogłoszeniem tego wszem wobec i uskutecznił to dopiero, gdy oczom jego ukazało się czarne, zardzewiałe i opleśniałe wieko żelaznej skrzynki.

Wtedy rzekł z głęboką dumą:

— A wsio taki ja najszoł28!

Skrzynkę przeniesiono natychmiast do gabinetu ojca i otworzono w asystencji wszystkich dzieci. Znalazły się w niej zaginione dokumenty, pożółkłe papiery rodzinne, prastare i pisane dziwnym,

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz