Darmowe ebooki » Poemat » Don Juan - George Gordon Byron (warszawska biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Don Juan - George Gordon Byron (warszawska biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 George Gordon Byron



1 ... 54 55 56 57 58 59 60 61 62 ... 103
Idź do strony:
ciebie znów wątroba boli, 
Trujesz kochanków, jak wszystkie wodnice. 
Mógłbym pić whisky — lub uśpieniu gwoli 
Nawet rum; lecz dość wychylić szklenicę, 
A nawet dość mi popatrzeć na flaszkę, 
Nazajutrz wielki rum308 pustoszy czaszkę. 
  LIV
Don Juan z walki wyszedł na pół zdrowy, 
Bowiem miał ramię i głowę zranioną, 
Ale nie cierpiał tych mąk ni połowy, 
Jakie Hajdei rozdzierały łono. 
Ona nie była z tych, które się słowy 
Żalą i łzami, a zaraz ochłoną. 
Jej matka z Fezu była — Maurów córa, 
Gdzie eden z piekłem złączyła natura; 
  LV
Gdzie kapią oliw przeczyste bursztyny 
W misy z marmuru; gdzie się z drzew przelewa 
Sok na traw zieleń i kwiatów rubiny; 
Ale gdzie rosną też zatrute drzewa 
I o północy lew ryczy z gęstwiny, 
I wielbłąd cichy z pragnienia omdlewa, 
I białe kości nocna rosa studzi... 
A jaka ziemia — takie serca ludzi. 
  LVI
Afryka słońca jest ziemią; z nią gore 
Ciał ludzkich glina słońcem przepalona: 
Serca do złego i dobrego skore. 
Krew Maurów nosi planety znamiona 
I roznamiętnia się w ognistą porę. 
Matka Hajdei to była wcielona 
Piękność i miłość; żądze kryła w oku, 
Choć przyczajone jako lew u stoku. 
  LVII
Lecz córka, słońcem jońskim umilona, 
Jak te powietrzne chmurki — białe róże, 
Zanim się piorun im wkradnie do łona, 
Niosąc strach ziemi, a powietrzu burze, 
Szła dotąd cicha i nie zasmucona, 
Aż kiedy rozpacz wzięła w sercu stróżę, 
budzony w żyłach nubijskich szał dziki 
Wionął jak samum309 po puszczach Afryki. 
  LVIII
Ostatni widok, który obaczyła, 
Był to Juana opór, krew, porwanie... 
Jeszcze w tym miejscu krew ziemię broczyła, 
Gdzie stał on, piękny, jej pan, jej kochanie; 
Śród krótkiej walki w ramionach się wiła 
Ojcowskich, potem w konwulsyjne drganie 
Wpadła i zwisła na korsarza ramię 
Niby wysmukły cedr, kiedy się złamie. 
  LIX
Żyła w niej pękła. Na ustek karminy 
Krew wystąpiła z serdecznej krynice, 
Główka jej zwisła jak liliowy, siny 
Kwiatek, zdeptany deszczem. Służebnice 
Na tożu ciało omdlałej dziewczyny 
Złożyły, łzami zalewając lice. 
Znosiły ziółka, lecz próżno — jak dziecię 
Nieczuła była na śmierć czy na życie. 
  LX
Odtąd leżała sztywna jak kaleka, 
Lecz usta żywe, cera jeszcze świeża, 
Choć puls ledwie bił, śmierć stała z daleka, 
Nie było znaku nawet, że się zbliża. 
Nadzieja w uśmiech twarz ojca obleka, 
Choć to już ciałko mdłe310 i jakby z krzyża 
Zdjęte; tylko jest takie pełne duszy, 
Że tam śmierć ledwie małą cząstkę skruszy. 
  LXI
Ten trwały wyraz, jaki wyrzeźbiona 
Statua nosi, miała biedna chora 
Wkuty w twarz; jak ta wiecznie niezmieniona 
Piękność Wenery, taż dziś, co i wczora, 
Lub ta wieczysta boleść Laokona311 
Albo konanie wieczne Gladiatora312. 
Tą siłą życia posągi są cenne, 
Choć właśnie życia im brak, gdy niezmienne. 
  LXII
Wreszcie zbudziła się — lecz nie jak śpiąca — 
Raczej jak zmarła, bo życie się stało 
Czymś nowym, co ją w świat nieznany wtrąca; 
Oko patrzyło, lecz nie pojmowało, 
Bo pamięć uszła. W sercu gorejąca 
Istniała rana, a nie czuło ciało 
Bólu, bo znikła świadomość przyczyny 
I szał przyczaił się na kształt gadziny. 
  LXIII
Błędną źrenicą patrzy, leży cicha, 
Słucha wyrazów nie wiedząc, co znaczą; 
Dłonie lekarstwa niosące odpycha, 
Nie zważa na tych, co u łoża płaczą, 
Milczy, choć głosem włada, i nie wzdycha, 
Snadź313 wzięła rozbrat z ludźmi i rozpaczą. 
Ni gwar, ni cisza z tej ją nie wybije 
Martwoty — jednak oddycha — więc żyje. 
  LXIV
Przyszły służebne, drużki, to ją nudzi — 
Ojciec się zbliżył, odwraca oczęta. 
Nie rozpoznaje przedmiotów, miejsc, ludzi, 
Dawniej tak drogich! Noszą ją dziewczęta 
Z sali do sali, ona się nie zbudzi 
Z bezczucia; leży jak lilijka ścięta, 
Aż nagle oczy łagodnie zamglone 
Zdziczały, myślą wnętrzną przerażone. 
  LXV
Ktoś wspomniał harfę, zatem przywołany 
Harfiarz uderzył z lekka w struny drżące. 
Na pierwszy akord ostry i urwany 
Oczy zwróciła ku niemu gorące, 
Lecz odwróciła zaraz twarz do ściany, 
Jakby odepchnąć chciała wracające 
Wspomnienia: harfiarz nucił śpiew żałosny 
O dniach szczęśliwych wolności i wiosny. 
  LXVI
Ona chudymi paluszkami w ścianę 
Jęła314 w takt pukać. Zaśpiewał pieśń drugą, 
Wymówił: miłość! Na to imię znane 
Drgnęła; poczucie bytu świetlną smugą 
W duszy mignęło — jeśli to być zwane 
Może poczuciem. Z chmurnych oczu strugą 
Łzy popłynęły na zwiędłe jagody315, 
Jak z chmur, gdy spadną strumieniami wody.  
  LXVII
Próżna pociecha! Myśl przyszła zbyt skoro 
I w mózg wtrąciła dzikich myśli nawał, 
Skoczyła z łoża, jakby nigdy chorą 
Nie była — bijąc, kto jej w drodze stawał. 
Lecz poddawała się zaraz z pokorą 
I atak w martwy sen mienić się zdawał; 
Znów nic nie mogło czucia jej przywrócić, 
Gdy nawet kłuto, aby ją ocucić. 
  LXVIII
Czasem przytomność zdradza się wejrzeniem, 
Nic jej nie zmusi spojrzeć rodzicowi 
W oczy; na innych patrzy z natężeniem, 
Chociaż patrzenie to podobne snowi. 
Odpycha ręce z jadłem i odzieniem, 
Nie chce niczego, a gdy chce, nie powie, 
Ni razu do snu nie zmruży powieki, 
A nie pomogą na to czas ni leki. 
  LXIX
Tak dni dwanaście więdła i ginęła. 
Nareszcie bez drgań, bez jęku, westchnienia, 
Bez mąk przedśmiertnych ducha wyzionęła, 
A nikt nie poznał tego wyjawienia 
Śmierci, aż świeżość z bladej twarzy zdjęła, 
Zostrzyła rysy i z źrenic płomienia 
Zrobiła popiół — a to oko czarne, 
Dawniej błyszczące, piękne, dziś tak marne... 
  LXX
Umarła, jednak nie sama, bo razem 
Zginął pierwiastek zaledwie poczęty, 
Bezgrzeszne dziecię grzechu, co obrazem 
Miało być ojca i w nierozwiniętej 
Osłonie z matką pod tym samym głazem 
Spoczęło — pączek i kwiat razem ścięty. 
Darmo je dzisiaj krople rannej rosy 
Rzeźwią, padając na grobowe wrzosy... 
  LXXI
Tak żyła i tak zmarła. Już jej smutki 
I wstyd nie dotkną. Nie była stworzona, 
Aby przecierpieć niebaczności skutki, 
Od których serce trzeźwiejsze nie kona 
I starych dojdzie lat. Jej żywot krótki, 
Ale rozkoszny, bo nieprzeznaczona 
Rozkoszy starość; słodko śpi w mogile 
Na brzegu, który ukochała tyle. 
  LXXII
Dzisiaj na wyspie trawy i burzany316; 
Dom runął w gruzy, pomarli korsarze. 
Jeno dwa ciche tam sterczą kurhany, 
Przed ludzkim okiem skryte w dzikim jarze. 
Nawet tej pięknej grób nieszanowany; 
Człowiek nie powie, kamień nie pokaże, 
Kim była; czasem tylko morska mewa 
Nad Cykladami pieśń żałobną śpiewa. 
  LXXIII
Albo Greczynika czasem pieśnią wraca 
Do smutnych dziejów — lub który z wyspiarzy 
Powieścią o nich długie noce skraca. 
On piękny z męstwa, a ona znów z twarzy. 
Miłość namiętną żywotem opłaca: 
Taka odpłata winę zrównoważy. 
Za winę kara; nikt jej nie uciecze, 
Miłość się sama pomści i odsiecze. 
  LXXIV
Nie powiem więcej, aby kart nie krwawić 
Bliznami i krwi wylanej szkarłatem. 
Zresztą nie lubię przy szaleńcach bawić, 
Bym się sam ludziom nie wydał wariatem. 
Umarłych trzeba mogiłom zostawić. 
Muza ma wróżką jest kapryśną, zatem 
Do don Juana, który po szerokim 
Morzu odjeżdża, wracam lotnym krokiem. 
  LXXV
Spętany, ranny, z kresą przez czuprynę, 
Dzień i noc leżał, nim w uczuć zamęcie 
Przypomniał stan swój i szczęścia ruinę. 
Gdy się ocucił, leżał na okręcie, 
Płynącym siedem węzłów na godzinę. 
Z dala Ilionu brzeg na firmamencie317 
Szarzał; jakżeby dawniej go powitał!... 
Dziś na Sigeum318 nie patrzał, nie pytał. 
  LXXVI
Tam, gdzie pagórek chatkami zasiany 
I Hellespontu319 powierzony pieczy, 
Leży Achilles „bogom przyrównany” 
(Tradycja twierdzi tak, lecz Bryant320 przeczy). 
Dalej wysoko sterczące kurhany... 
Czyje? Ja nie wiem. Chyba sam Bóg wie: czy 
Telamończyka, czyli Patroklesa321 
(Ci by nas chętnie wysłali do biesa). 
  LXXVII
Mogiły, wydmy, bez głazu, bez znaku, 
Nagie, gór dzikich otoczone wieńcy322. 
W oddali Ida323 na niebieskim szlaku, 
Skamander324 (jeśli to on) — i nic więcej. 
Dla Marsowego stworzone orszaku! 
Pole, gdzie snadnie325 mężów sto tysięcy. 
Zmieści się; lecz tam, gdzie trojańskie wały, 
Pasły się trzody i żółwie pełzały. 
  LXXVIII
Stada tabunnych koni, małe wioski 
Nieznanej sławy, a nawet nazwiska, 
Pasterze (nie to już, co Parys326 „boski”) 
Patrzą z uśmiechem, że te dziwowiska 
Zwiedza uczony angielski lub włoski. 
Turek z różańcem bursztyn w zębach ściska; 
Utonął w raju swym duszą i ciałem — 
Oto, com widział. — Frygów nie spotkałem. 
  LXXIX
Gdy Juan wyszedł z dusznej i ponurej 
Kabiny na wierzch, spostrzegł, że jest jeńcem. 
Więc obojętnie patrzał w mórz lazury, 
Rycerskich mogił ocienione wieńcem. 
Osłabł z ran, ciało mu przetarły sznury. — 
Wreszcie się w dyskurs wdał z jakimś trzebieńcem327 
Pytając, co z nim było i co będzie — 
Lecz ten mu nie dał objaśnień w tym względzie. 
  LXXX
Dalej obaczył kilku jeńców, którzy 
Włochami zdali się i byli niemi. 
Usłyszał dziwne koleje podróży: 
Trupa śpiewaków, gdy z auzońskiej ziemi 
Wywędrowała w tej myśli, że służy 
Cywilizacji, została ze wszemi 
Toboły bandzie sprzedana piratów 
Przez impresaria za tysiąc dukatów. 
  LXXXI
Buffo opery, śpiewny muz kuzynek, 
Opowiedział mu, jak ich wzięto zdradnie. 
Choć przeznaczony na turecki rynek, 
W górę podnosił głowę, klnąc dosadnie, 
I był humoru pełen, pełen drwinek, 
Z czym mu niebrzydko było, nawet ładnie. 
Minę przynajmniej miał nie tak zakonną, 
Jak przygnębiony tenor z primadonną. 
  LXXXII
Za czym w te słowa opowieść prowadził: 
„Nasz impresario, człowiek z lada jaką 
Duszą, najął nas, ale szelma zdradził, 
Bo w drodze obcy bryg — corpo di Bacco328! 
Przywołał, tutaj zaraz nas przesadził 
I nie dał w łapę nawet na tabacco. 
Lecz jeśli sułtan ma do śpiewu skłonność, 
To nam nagrodzi losu «niefortonność» — 
  LXXXIII
To primadonna — w czterdziestce; już siwa, 
Przekwitła bujnym życiem, wiecznie chora, 
Na puste ławki nadzwyczaj drażliwa; 
Głos jaki taki. — To — żona tenora. 
Skala niewielka — fertyczna329 i żywa — 
Zrobiła wielką jednego wieczora 
Furorę, kiedy hrabię Barbagiani 
Wzięła sprzed nosa jednej rzymskiej pani. 
  LXXXIV
Dalej tancerki: To jest mała Nini, 
Różne profesje zna — czego nie chwalę. 
Ta lafirynda znów — to Pelegrini, 
Co zarobiła w zeszłym karnawale, 
Nie chcę dochodzić jak — pięćset zecchini330, 
A już wydała na cacka i bale. 
A to: groteska — tłusta bajadera331; 
Młodzieńców z ciałem i duszą pożera. 
  LXXXV
Statystki znowu — chór i baletniczki 
Nie więcej warte niż te, którem przody 
Wymienił — prócz tej i owej samiczki, 
Resztę bym posłał do jarmarcznej budy. 
Ot — ta na przykład: długa na kształt tyczki 
Ma sentymentu wdzięk — mogłaby skudy 
Zbierać, cóż? Tańczy brzydko, ociężale, 
Nie ma figury, a twarz szpetną wcale332. 
  LXXXVI
Mężczyźni, sądzisz, wybrańsi? Hołota! 
Musico skrzeczy jak garnek rozbity, 
Choć ma warunki inne ta... istota, 
Że do seraju333 może być użyty 
I służalczego skosztować żywota, 
Umie sopranem śpiewać — — jak kobiety, 
Równie cennego śpiewaka nie złapiesz 
Nawet w tym chórze, który stroi papież334. 
  LXXXVII
Organ tenora hultajstwem zniszczony, 
Basso nie śpiewa także, ale ryczy, 
Obce mu wszystkie muzyczne kanony; 
Fałszuje, nie zna nut, głosu nie ćwiczy, 
Lecz że jest krewnym bliskim primadony, 
Która przysięgła, że ma głos słowiczy, 
Angażowano go; nie gorzej śpiewa 
Wół, gdy się puści
1 ... 54 55 56 57 58 59 60 61 62 ... 103
Idź do strony:

Darmowe książki «Don Juan - George Gordon Byron (warszawska biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz