Darmowe ebooki » Poemat » Don Juan - George Gordon Byron (warszawska biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Don Juan - George Gordon Byron (warszawska biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 George Gordon Byron



1 ... 45 46 47 48 49 50 51 52 53 ... 103
Idź do strony:
pożarli żeglarze. 
  LXXVIII
Czterej majtkowie odmówili strawy, 
Nieżądni najmniej ludzkiego mięsiwa. 
Juan, co patrzał na skon pieska łzawy, 
Nie chciał jeść także. Rzecz nader godziwa, 
Iż wstręt w nim budził ten posiłek krwawy. 
Pamięć Pedrilla jeszcze w nim zbyt żywa 
I nad uczucie głodu była czystsza, 
Nie tknął więc swego pasterza i mistrza. 
  LXXIX
Lepiej, że nie jadł, bo ci, co zasiedli 
Do uczty, skutków wnet smutnych doznali: 
Którzy najwięcej i najchciwiej jedli, 
Wpadli w szaleństwo, Boga przeklinali, 
Pianę toczyli z ust, w konwulsjach bledli 
I słoną wodę jak smocy żłopali, 
Zgrzytali, wyli, włosy darli w szale 
I umierali z śmiechem jak szakale. 
  LXXX
Liczba nędzarzy schudła z tego względu, 
Reszta też schudła jak gromada duchów, 
Jedni nagłego dostali obłędu, 
I ci szczęśliwsi byli od swych druhów, 
Inni krwawego żądali obrzędu 
Raz jeszcze, choć im z konwulsyjnych ruchów 
Ginącej rzeszy śmierć przestrogę słała, 
By się ludzkiego nie chwytali ciała. 
  LXXXI
Nazajutrz paść miał chłopiec okrętowy, 
Najtłustszy — lecz się wymknął spod tasaka, 
Nie przeto, iż miał chęć nie zbywać głowy; 
Rzecz ocaliła inna nieboraka. 
Oto — już z dawna był nie bardzo zdrowy, 
Czego przyczyna znowu była taka: 
Kiedy w Kadyksie bawił156, przez trafunek 
Od dam składkowy dostał podarunek. 
  LXXXII
Z Pedrilla rączka została i udko, 
Jedni nie jedli, by nie szkodzić zdrowiu, 
Drudzy oszczędni, wiedząc, że na krótko 
Wystarczą, resztki zgryzali tułowiu. 
Juan sam trzeźwy panował nad łódką 
Ssąc tylko kąski trzciny lub ołowiu, 
Wreszcie złapano dwie jaskółki wodne 
I trup rzucono między ryby głodne. 
  LXXXIII
Kogo Pedrilla los nabawia dreszczy, 
Patrzaj: Ugolin157 wroga w wiecznej wojnie 
Dławi, czaszka mu krwawa w zębach trzeszczy,  
A zaraz powieść swą kończy spokojnie.  
Gdy w piekle wroga gryźć kazał duch wieszczy, 
Toć spożyć druha — nie jest nieprzystojnie 
Na morzu; gdy kto pięć dni z rzędu pości, 
Wolno mu mieć mniej niźli Dant litości. 
  LXXXIV
Tej nocy upadł deszcz rzęsisty z nieba; 
Usta otwarły się jak popękana 
Ziemia; człowieka dopiero potrzeba 
Uczy, że skarbem jest woda źródlana. 
Jeśliś w gorących był krainach Feba158, 
Na oceanie, lub gdzie karawana 
Do wody z piersi przepalonych wzdycha, 
Chciałbyś, gdzie Prawda, być — na dnie kielicha. 
  LXXXV
Deszcz nie napoił, choć padał do ranka, 
Aż się płócienną posłużyli szmatą, 
W którą kapała woda, jak do dzbanka. 
Gdy była pełna, rzucili się na to 
Naczynie chciwie — a choć piwa szklanka 
Lepszą byłaby biedakom obiatą, 
Jednak się ozwał głos powszechnej zgody, 
Smaczniejszej nigdy że nie pili wody. 
  LXXXVI
Wargi spalone i gorączką zżarte 
Ssały te męty jak krople nektaru; 
Języki czarne a gardła rozwarte 
Jak u bogacza, co śród piekieł żaru 
Żebrze, aby mu Łazarz przez zaparte159 
Niebo upuścił niebieskiego daru 
Bodaj kropelkę; jest to prawda stara, 
Że czasem chrześćjan konserwuje wiara. 
  LXXXVII
Dwóch ojców było w tym gronie nędzarzy, 
A mieli synów dwóch; jeden, jak róża 
Rumiany, silny i czerstwy na twarzy, 
Wcześniej żyć przestał. Gdy do śmierci łoża 
Przyciągnął ojca jeden z marynarzy, 
Ten spojrzał i rzekł: „Dziej się wola boża, 
Nie moja wola!160” — i źrenicą szklaną 
Patrzał, jak dziecko do morza wrzucano. 
  LXXXVIII
Drugi dziecinę miał wątłą, słabiuchną, 
O miękkim liczku, delikatnym ciele. 
Ten chłopczyk dłużej żył, choć był jak próchno, 
Tkwiła w nim dusza cicha jak w aniele. 
Nie mówił, lecz się uśmiechał miluchno, 
Jak gdyby sercu ojca chciał — wesele 
Wrócić i ulżyć brzemieniu boleści, 
Choć czuł, że go już dłużej nie popieści. 
  LXXXIX
Nad twarzą syna zwisła twarz rodzica; 
Ojciec już nie wstał, ale z ustek pianę 
Bladych ucierał, zapatrzony w lica 
Dziecka. Gdy spadły krople pożądane 
I szklanym blaskiem raz jeszcze źrenica 
Błysła i zdała się poznawać znane 
Oblicze — ojciec mu wargi rozszerzył, 
Wlał trochę wody — próżno! — chłopiec nie żył. 
  XC
Skostniał; wziął ciało ojciec nieszczęśliwy 
I patrzał długo, długo, aż zrozumiał, 
Że to śmierć trup mu rzuciła nieżywy 
Na piersi; wtedy jak dziecko się zdumiał, 
Patrzał uparcie, aż nielitościwy 
Ocean trupa w sobie skrył, zaszumiał; 
A on padł z duszą martwą; tylko ciało 
W konwulsjach życiem ledwie znacznym drgało. 
  XCI
W tej chwili tęcza wybiegła na chmury; 
Z obu stron warkocz świetlny w morzu tonął 
Nad falujące rozpięty lazury. 
A wewnątrz łuku blask jaśniejszy płonął 
Niż zewnątrz. Jasność pomknęła do góry 
Jak sztandar, ale barwy z wolna chłonął 
Eter — tęcza się zgięła, potem zbladła, 
Roztopiła się we mgle i przepadła. 
  XCII
Zniknął niebieski kameleon, dziecię 
Powietrza i mgły, i słońca, zrodzone 
W ogniu, w rubinów kołysane kwiecie, 
Spowite w obłok, płynnym złotem chrzczone, 
Niby półksiężyc, lśniący na meczecie, 
Lub pryzmat, ma barwy utajane 
W jednej — (lub sine na twarzy obrazki 
U osób, co się boksują bez maski). 
  XCIII
Rozbitkom był to znak bożej opieki... 
Wiara — jak wiecie — człowieka uzdrawia, 
Wierzyli w „omen” Rzymianie i Greki. 
Desperatowi „omen” ulgę sprawia. 
Toż, gdy czekając pomocy dalekiej, 
Spostrzegli ogon niebieskiego pawia, 
Wróżyli sobie jakby z horoskopu 
Szczęśliwy koniec i wyjście z zatopu. 
  XCIV
Ptaszyna nader piękna, śnieżnobiała 
Z płetwami u nóg, z wejrzenia jakoby 
Gołąbka (pewno w drodze się zbłąkała), 
Polatywała tejże samej doby 
Nad łodzią, pragnąc sieść161; a choć widziała 
Podejrzanego oblicza osoby 
W łodzi, krążyła, obserwując z góry, 
Póki dnia — był to dobry „omen” wtóry. 
  XCV
A muszę tu być w spostrzeżeniu szparki162: 
Szczęście to ptaszka, że nie siadł na maszcie, 
Bowiem na kruchym drągu naszej barki 
Mniej miał bezpieczną grzędę niż na baszcie. 
— Gdyby był nawet ptak z Noego arki 
Powracający z oliwką, to zważcie: 
Nie zjadłbyż człowiek, który sześć dni pości, 
Oliwki, mięsa z ptaszyny, ba!... kości? 
  XCVI
O zmierzchu zadął wiatr, lecz już nie szalał, 
Gwiazdy się w chmurnym niebie roziskrzyły, 
Łódź gnała, ale w rozbitkach duch malał, 
Bo w kraj nieznany losy ich pędziły. 
W dali szmat ciemny — jak ląd — niebo walał, 
Jakieś ławice z mgieł oko mamiły, 
Ktoś słyszał huk fal, a inny moździerzy. 
O tym ostatnim — to wątpić należy. 
  XCVII
Wstał świt; wiatr powiał ciszej, pieszczotliwiej; 
Wtem krzyknął majtek stojący na straży: 
„Patrzajcie, ląd, ląd! Jeśli wzrok mnie myli, 
Niech się tak dusza moja w piekle smaży. 
Przetarli oczy, i dziw!... zobaczyli 
Zatokę; szał ogarnął marynarzy: 
Istotnie był to ląd, z dala widzialny, 
W oczach rosnący, prawie dotykalny. 
  XVIII
Płaczem buchnęła wielkim część załogi. 
U reszty były oczy mdłe i mętne, 
Nie odróżniali radości od trwogi, 
Tak się im stało wszystko obojętne. 
Pacierzem kusił ktoś wzgardzone bogi... 
Trzech spało; twarze mieli bólem wstrętne, 
Głową się ciężką o dno łódki wsparli, 
Chciano ich zbudzić, wstrząsano... — umarli. 
  XCIX
Jeszcze przed tym dniem znaleźli na fali 
Śpiącego żółwia. Zwierz był bardzo duży, 
Więc podpłynęli cicho i złapali  
I mieli mięsny znów pokarm na dłużej, 
A co ważniejsza, ducha zhartowali 
I uczynili twardszym do podróży, 
Bo ze zdarzenia tego się wysnuwał 
Wniosek, że Dobry Ktoś nad nimi czuwał. 
  C
Ląd był istotnie, co teraz wyraźniej 
Czarną, skalistą postać ku nim zwrócił, 
Prąd łódkę znosił i płynęli raźniej. 
Fakt tylko jeden przestraszał i smucił: 
Ogromnej była powodem bojaźni 
Niepewność, dokąd ich ocean rzucił... 
Mówiono: Kreta, Rodos; sternik z szyprem 
Bardzo stanowczo obstawał za Cyprem. 
  CI
Tymczasem prądem silnym łódź niesiona 
Do upragnionej zmierzała przystani, 
Niby z bladymi duchy łódź Charona163. 
Już tylko czterech ludzi było na niej 
Oraz trzy trupy, których osłabiona 
Ręka nie mogła zepchnąć do otchłani. 
Dwie haje, z łódką pędzące w zawody, 
Przypominały się, pryskając z wody. 
  CII
Upał i zimno, rozpacz, niedostatki 
W ich się wyglądzie nędznym odbijały; 
Synów by własne nie poznały matki 
W owej szkieletów rzeszy wynędzniałej. 
W nocy chłód, we dnie żar, ubiór na szmatki 
Zdarty, więc nie dziw, że z gromady całej 
Zostało czterech; tamci własną winą 
Legli, Pedrilla spłukując morszczyną164. 
  CIII
I ukazało się pofalowane 
Wybrzeże, wszystkie zachwycając zmysły. 
Wonie, nad lasów szczytem rozedrgane, 
Płynęły mgłami, w powietrzu zawisły 
I ochraniały im źrenice szklane 
Przed płomieniami, co od fal odprysły. 
Wszystko tam było lube, jasne, hoże, 
Wstecz się cofało groźne, czarne morze. 
  CIV
Ląd był zarosły, bezludny; dokoła 
Ryczały fale; lecz ich opanował 
Taki szał, tak ich ląd nęcił, że zgoła 
Zważać nie chcieli, że śmierć im gotował. 
Tam, kędy165 groźne raf sterczały czoła, 
Ocean pienił się, burzył, kotłował; 
Oni nie dbając, że na skały wpadną, 
Pchnęli się — pękła łódź i poszła na dno. 
  CV
W Gwadalkwiwirze, rzece swej rodzinnej, 
Juan się nieraz po uszy zanurzył, 
Więc nie przestraszał go element płynny. 
Wyborny pływak nieraz godnie użył 
Swej sztuki. Lekki, wytrwały a zwinny, 
Przed Hellespontem166 by nawet nie stchórzył, 
Który przepłynął — pomnij, łaska czyja, 
Leander, po nim pan Ekenhead i ja... 
  CVI
Więc choć skostniały, wycieńczony głodem, 
Parł się i walką wytężał zajadłą 
Członki mdłe167, tak iż dosiągł przed zachodem 
Wybrzeża, które przed nim się rozsiadło; 
Rekin napędził strachu mimochodem, 
Wziąwszy jednego z pływaków na jadło; 
Dwóch nie-pływaków zaraz wir pochłonął 
I tylko jeden Juan nie utonął. 
  CVII
Lecz by nie dobił do brzegu bez wiosła, 
Które dłoń jakaś opiekuńcza dłoni 
Jego, jak deskę zbawienia, przyniosła, 
Gdy w dół strącony pogrążył się w toni, 
Choć już mogiła mu nad głową rosła, 
Fale dudniły niby tabun koni, 
On, tego drewna dzierżąc się, nad grzywy 
Rumaków spłynął na brzeg, pół nieżywy. 
  CVIII
Przytłumił oddech, palce wbił kurczowo 
W żwir i bronił się fali rozsierdzonej, 
Co wypuszczoną ofiarę na nowo 
Wessać pragnęła w grób niezapełniony. 
W piasek się wtłoczył i dotykał głową 
Jaskini, dłutem wód w skale rzeźbionej; 
Tyle miał życia, że czuł mocne bole, 
Ale mniej czucia, by pojął swą dolę. 
  CIX
Z trudem na chwiejnym podniósł się ramieniu, 
Lecz na skrwawione znów opadł kolana; 
Oczyma wodził, szukając w półcieniu, 
Czy nie wynurzy się gdzie postać znana 
I nie zjawi się towarzysz cierpieniu. 
Jednego spostrzegł tylko, trup kompana, 
Który, przedwczoraj skonawszy, noclegu 
Szukał na obcym, nagim, twardym brzegu. 
  CX
Tak patrząc, poczuł, że mózg mu się kręci, 
A z nim świat cały; myśl się rozprzęgała, 
Przytomność z resztką ginęła pamięci... 
Padł na bok, ręka za wiosło chwytała 
Odruchem samozachowawczej chęci. 
I legł jak lilia podcięta i biała, 
Prześcigający kształtem cherubiny, 
Choć jeno z ziemskiej urobiony gliny. 
  CXI
Jak długo potem w tej martwocie leżał, 
Nie wiedział; świat mu zdał się jedną bryłą. 
Czas już dlań nocy i dnia nie rozmierzał, 
Krew skrzepła; co czuł, to jakby się śniło. 
Aż gdy go sen ów niemocy odbieżał, 
Tętna ruszyły się, serce zabiło 
I pulsująca krew zagrała męsko, 
Walkę ze śmiercią stoczywszy zwycięską. 
  CXII
Otworzył oczy, zamknął, znów otworzył, 
Ujrzał kształt jakiś, niejasny, zamglony. 
Marzył, że chwilkę go w łodzi sen zmorzył, 
Lecz że się zbudził — wiatr go chwyta w szpony, 
A on rozpacza, że z martwoty ożył... 
Potem myśl skupiał, zsyłał w czas miniony 
I gdy wspomnienia snuł, a snuł jak z wątka, 
Szesnastoletnią ujrzał twarz dziewczątka. 
  CXIII
Do ust mu usta przyłożyła tkliwie,
1 ... 45 46 47 48 49 50 51 52 53 ... 103
Idź do strony:

Darmowe książki «Don Juan - George Gordon Byron (warszawska biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz