Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖
Małe miasteczko terroryzowane jest przez grupę anarchistów. Ich przywódca, Gordon, skupia wokół siebie jednostki słabe, beztalencia, młodych ludzi, którzy zwątpliwi w życie i szukają jego sensu.
Wykorzystuje ich i uzależnia od siebie, nie tylko po to, by siać zniszczenie, lecz także by budować nowe wzorce, oparte na jego demonicznych ideałach. Dzieci szatana uważane są za pierwszą polską powieść satanistyczną. Gordon, główny bohater, uważany jest niekiedy za alter ego samego Przybyszewskiego, który bardzo interesował się okultyzmem, a także był propagatorem filozofii Nietzschego i jego idei nadczłowieka. Utwór został wydany po raz pierwszy w 1897 roku w języku niemieckim.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursor polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
— Widzisz pan już we mnie swojego przyszłego pacjenta. No, jeszcze nie tak prędko... — próbował się uśmiechnąć, ale był tak znużony, że ruch twarzy go męczył.
— Spodziewam się... — Mizerski wdział futro. — Hela tu zostanie. Sądzę, że nie będziesz pan miał nic przeciwko temu.
— Owszem, przeciwnie... Jestem uszczęśliwiony... Odwiozę pana teraz. Muszę odszukać biednego Wrońskiego.
Szukał kapelusza.
— Czy umrze? — spytał nagle.
— Jeszcze dziś się rozstrzygnie.
— Jeszcze dziś?
— Tak sądzę.
W tej chwili Gordon czuł z dziwną pewnością, że Pola umrze. I w tejże chwili ujrzał, jak w wizji, oczy Heli wpijające mu się w duszę ze strasznym wyrzutem.
Rozśmiał się218 urwanym śmiechem.
— No, pojedziemy doktorze.
IIGordon odesłał sanki do domu, pożegnał się serdecznie z Mizerskim, szedł chwilę i zatrzymał się.
Właściwie miał zamiar odwiedzić grób Wrońskiego, może zrobić parę uwag219 nad jego popiołami na gruzach spalonego ratusza.
Wroński bezwarunkowo zginął w ratuszu.
Gordon przypomniał sobie nagle, że wczoraj nie zamknął mieszkania Stefana. Świetnie... Mógł tam przespać spokojnie kilka godzin.
Uśmiechnął się zadowolony.
Szedł i myślał po drodze z pewną radością220, ile poszlak gromadziło się przeciwko niemu. Właściwie powinni byli przecież wiedzieć, że Pola bynajmniej nie przybiegła do niego w gorączce, jak to opowiedział Mizerskiemu, lecz że odwiózł ją i musiał mieć wobec tego wiadomości o zagadkowym zniknięciu Stefana. Powinni by także wiedzieć, że Ostap powiesił się w jego mieszkaniu i że toż samo mieszkanie służyło jako kryjówka zagadkowemu człowiekowi, człowiekowi, o którym Kasia z pewnością mogłaby dużo opowiedzieć...
No tak: to wszystko jednakże nie były dowody sądowe.
Łamał sobie tylko głowę nad pytaniem, jak prokurator wytłumaczył by sobie zniknięcie dwóch ludzi...
Trzech, trzech ludzi! Czyż rzeczywiście musiał to zrobić? Nogi mu zadygotały, zachwiał się.
Tak, to się musiało stać. Wiedział to już dawno.
Zacisnął zęby.
Ale któż podpalił willę Kortumów? Prawdopodobnie kuzyn Wrońskiego... Wspaniała rzecz, że to się przynajmniej stało...
Pokój Wrońskiego był pełny dymu. Knot lampy zetlił się zupełnie.
Gordon otworzył okno, potem zaryglował z wewnątrz drzwi, poszedł do pokoju Poli, rzucił się na łóżko i zasnął natychmiast.
Obudził się dopiero późno po południu. Wstał, rozglądał się długo po pokoju: kanarek leżał — chory u niego...
W kuchni znalazł chleb i masło. Jadł z wielkim apetytem.
Potem zamknął mieszkanie, schował klucz do kieszeni i wyszedł na ulicę.
W dali usłyszał krzyk, potem znowu nastała cisza i znowu długi przeciągły pomruk.
— Aha! Teraz się zaczyna — myślał zadowolony. Cieszył się z dokładności, z jaką rozwijały się jego plany.
Na rynku pod otwartym niebem gniotło się221 olbrzymie zgromadzenie robotników.
To było coś niesłychanego w tym mieście. We wszystkich oknach widział Gordon ludzi przypatrujących się z naprężoną uwagą222 niezwykłemu widowisku.
Okonek stał na beczce i, krzycząc z całej siły, przemawiał do tłumu.
Kilku chłopców rozdzielało między robotników odezwę wydrukowaną na czerwonym papierze.
Każde zdanie, które Okonek wypowiedział, nagradzał tłum grzmiącym oklaskiem223. Ludzi ogarnęła gorączka. Nie uważali wcale na treść mowy. Cieszyli się tylko, że nadarzała się im sposobność wyrzucić z serca nienawiść i wściekłość.
— Ten pies uciekł — krzyczał Okonek. — Pogwałcił nasze córki, żył z naszego potu, wyssał nam szpik z kości, podpalił fabrykę i z milionami ubezpieczonych sum zbiegł do Ameryki wraz ze swymi dziewkami!...
Tłum wył i szalał przez chwilę.
— Żyć z potu... wspaniała przenośnia! Okonek jest dowcipny — pomyślał Gordon i uśmiechnął się zadowolony.
— Bracia! Bracia! — krzyczał Okonek wśród dzikich, rozszalałych ruchów224. — Co teraz poczniemy? Gdzie praca? Gdzie chleb? Czy mamy umierać z głodu?
Kilku policjantów torowało sobie drogę wśród tłumu. Krzyczeli i roztrącali w imieniu prawa, ale tłum szydził z nich, a w końcu rzucił się na nich; znikli jak drobne robactwo między lawiną225.
— Miasto musi nam dać pracę. Żądamy tego — pójdziemy do burmistrza.
— Do burmistrza! — krzyczał tłum.
— No, to będzie piękne — pomyślał226 Gordon. — Biedny wujaszek, biedny urząd gminny...
Okonek zrywał się ostatnimi wysiłkami227. Głos jego wydawał się nienaturalnie potężnym. To nie był już głos ludzki, w fanatyzmie nienawiści chłop wzrósł na olbrzyma.
— A jeśli nie dadzą nam chleba, nie dadzą dalszych praw, to sami je weźmiemy! Ale teraz spokojnie, bracia, spokojnie!
Znikł w tłumie. Cały rynek był zapchany. Ale jakby na tajemne skinienie poruszył się tysiącgłowny228 tłum, z hukiem popłynął szeroką ulicą. Nagle wzniosły się sztandary z czerwonego sukna, ktoś zaintonował pieśń, którą pochwyciło setki głosów: pieśń, jakiej nikt nie znał w mieście prócz robotników, dziką, rozdzierającą pieśń zemsty: Czerwony sztandar.
Gordon szedł z tłumem. Serce biło mu gwałtownie.
Przed domem burmistrza zatrzymali się robotnicy.
Cała ulica była zapełniona ludźmi. Powstał straszny natłok229.
Nagle nastała śmiertelna cisza. Słychać było tylko zamykanie okiennic w sklepach, bojaźliwe barykadowanie okien wystawowych: posiadających przejęła nagła trwoga.
— Burmistrz! — krzyknął ktoś. I natychmiast zahuczeli wszyscy ochrypłymi, szydzącymi głosami: „Burmistrz! Burmistrz!”.
Burmistrz wyszedł wreszcie na balkon, niemy230, z apoplektycznie rozognioną twarzą. Oczy biegały mu jak u szaleńca. Nie mógł pojąć tego wszystkiego. Ten bunt w jasny dzień. Znikąd pomocy. Znikąd rady, nawet Gordon go opuścił.
Czarna masa zalewająca ulicę pozbawiała go rozumu.
— Panie burmistrzu — przemówił Okonek. — Oto stoją tu biedni ludzie pozbawieni chleba wskutek łotrostwa Schnittlera. Teraz miasto musi im dać pracę!
— Pracę! Pracę!
— Spokój! — huknął Okonek zachrypłym głosem i znowu nastała cisza.
— Co? Co? — Burmistrz nie rozumiał ani słowa.
— Nie chcemy ginąć z głodu! — krzyczał Okonek. — Skąd weźmiemy kawałek chleba?
W tej chwili burmistrz popadł w dziką wściekłość. Widział, jak tłum wyciągał ku jego gardłu przerażająco długą rękę, czuł, jak tysiącgłowa hiena powala go, dusi i rozdziera w kawały...
— Psy! — krzyknął ochryple — każę strzelać do was!...
Wtedy zbudził się ryk i wycie tysiąca głodnych, żądnych chleba głosów. W mgnieniu oka rozniosła się pogłoska, że burmistrz telegrafował po wojsko, że za chwilę zostaną wystrzelani. To odjęło tłumowi rozsądek. Szał zerwał się z wodzy, dzika rzeka rwała wszelkie tamy.
Chleba! Chleba!
Jakiś robotnik rozbił okiennice rzeźni: to było hasło.
W mgnieniu oka tłum rzucił się na rzeźnie i piekarnie. Wyłamano drzwi i okna, dziki okrzyk tryumfu zagłuszał jęk i płacz gniecionych i tratowanych.
Gordon przycisnął się do ściany. Z ogromnym trudem zdołał się wydobyć z natłoku231. Był oszołomiony krzykiem, ale dusza jego rozpłomieniła się rozkoszą zniszczenia.
Nagle stało się coś strasznego.
Jakiś kupiec strzelił do tłumu.
Tłum zmienił się w rozszalałą bestię. Zemsta ludu olbrzymiała ku niebu i niosąc zniszczenie, toczyła się przez miasto.
I Gordon olbrzymiał. Nieznana mu dawniej energia, głucha232 moc wpływała w jego duszę.
— To przygrywka — rzekł głośno sam do siebie.
To było zupełnie coś innego jak233 ten śmieszny pożar wczorajszej nocy.
To było niemal szczęście!
Tylko więcej jeszcze! Więcej! Całe miasta, całe prowincje, cały kraj, świat cały zniszczyć: to było234 prawdziwe szczęście.
Odetchnął ciężko, był bliski omdlenia. Ściemniło mu się235 przed oczami; przez klika sekund nic nie widział; nic nie słyszał...
Usiadł na ziemi. Napad minął.
IIIOkonek stał i czekał.
Zachmurzyło się i znowu deszcz padał. Wilgotny chłód mroził jego członki. Przemókł zupełnie i szczękał zębami jak w febrze.
W głowie szumiało mu. Nie wyobrażał sobie nigdy sprawy w ten sposób. Wypadki kilku ostatnich godzin wirowały mu przed oczyma.
Widział, jak tłum rzucił się na sklepy; jak grabił i rabował. Widział krwawe, poszarpane ciało kupca, który strzelił do tłumu; widział wojsko wchodzące do miasta, widział tłum rozpędzany szablami.
I za to wszystko miał on odpowiadać.
Osłabł z trwogi.
Ale cóż tak złego powiedział? Chciał przecież prosić burmistrza o pracę. Wszak prosił pokornie, z należnym uszanowaniem.
Ale potem przypomniał sobie wszystko, co mówił, jak podburzał robotników, jak wzywał, by sami wymierzyli sobie sprawiedliwość...
Nie mógł oddychać z trwogi.
I widział się zdradzonym236, skrępowanym, wtrąconym do więzienia...
Ten przeklęty Gordon wtrącił go w to nieszczęście; ale on nie będzie cierpiał niewinnie, powie wszystko. Oszołomiono go, zmuszono do wszystkiego... A to z leśniczym... e — e: Gordon będzie się strzegł wspominać o tym. Ładnie by go ukarano za współwiedzę.
Było mu strasznie zimno. Biegał wkoło, ale trwoga rosła do niezmierzonych rozmiarów i ubezwładniała237 mu członki.
Teraz Gordon musiał mu pomóc — teraz musiał mu pomóc, ten łotr.
W tej samej chwili usłyszał cichy świst.
To Gordon.
Okonek odetchnął...
— Cóż myślisz teraz robić? — spytał Gordon.
— Musisz mi pan pomóc! Pan wtrąciłeś mnie w to nieszczęście.
— Czyż nie wiedziałeś, co czynisz?
— Nie wiedziałem. Byłem oszołomiony. Powiedzieliście mi, że chodzi tu o niewinną agitację na korzyść robotników, a tymczasem rabowano i mordowano... Teraz musisz mi pan pomóc. Mówię to tylko w pańskim interesie.
— Jak to w moim?
— Pan kierowałeś przecież wszystkim, a ja byłem tylko głupim narzędziem...
Gordon milczał.
— Więc cóż myślisz teraz robić? — spytał nagle.
— Nieznajomy powiedział mi, że dasz mi pan pieniądze i paszport.
— Więc chodź.
— Dokąd? — Okonek zdradzał dziwne niedowierzanie.
— Czy sądzisz, że się to da zrobić tak szybko? Ukryję cię przez kilka dni w moim domu, dopóki wszystkiego nie załatwię.
Szli w milczeniu.
— Gdyby mnie schwytano, sprawa może wziąć zły obrót — rzekł nagle Okonek. Czuł nieprzepartą chęć rozmawiania.
— Sądzisz, że nie możesz ręczyć za siebie?
— Och, pan nie wie, co to więzienie. Człowiek może oszaleć. Przyznaje się do wszystkiego w nadziei, że go uwolnią; zdradziłby własnych rodziców, byleby się wydobyć. Więzienie jest gorsze od śmierci. A za to podpalenie, za ten mord grozi więzienie, dwadzieścia, trzydzieści lat więzienia...
Gordon nic nie mówił.
Okonek drżał z trwogi. Chciał teraz mówić, by zagłuszyć swoją trwogę.
— Żołnierze zabili pięciu ludzi. Ale rzeczywiście nie można było tego bydła utrzymać na wodzy. Musieli rabować, grabić, mordować...
Okonek rozpoczął długą obronę własną.
...On myślał naturalnie, że to wszystko załatwi się w najpiękniejszym porządku; chciał pouczyć robotników, co mają robić...
...Boże, Boże, gdyby był przypuszczał, co się stanie...
Mówił bez przerwy, ustawicznie powtarzał jedno i to samo, przerywał sobie okrzykiem rozpaczy z powodu nieszczęścia, w jakie go Gordon wtrącił.
...Podpalić! Podpalić fabrykę lichwiarza, tak, to zupełnie co innego! To rodzaj osobistego wymiaru sprawiedliwości. Ale podburzyć do grabieży i rabunku niewinnych ludzi... nie! to nie wolno. Zresztą, nie wie wcale, co mówił. Choćby go posiekano w kawałki, nie umiałby powtórzyć ani słowa ze swojej mowy. Ten nieznajomy dał mu ją, on wyuczył się na pamięć jak papuga... Nieznajomy dał mu także najświętsze zapewnienie, że mu się nic stać nie może, a teraz żołnierze biegają za nim jak szaleni, szukają go, aby go uwięzić...
— Skąd to wiesz?
— Widziałem, że uwięziono wielu ludzi, a ci z pewnością wszystko wypaplają. Boże, toż będą śpiewać!
Weszli na torfowisko.
Okonek ciągle jeszcze rozprawiał gwałtownie. W miarę, jak Gordon milkł, on czuł coraz większą potrzebę mówienia.
...Gordon winien jego całemu nieszczęściu.
...Odkąd zastrzelił leśniczego — a musiał go zastrzelić w obronie własnego życia — popadł w moc złego ducha. Gordon nie powinien się o to gniewać na niego, ale dla niego jest gorszy jeszcze niż zły duch... Zajmuje go bardzo agitacja celem zaprowadzenia ośmiogodzinnej pracy i podwyższenia płac robotnikom. Gordon wie przecież, jak dzielnie pracował w agitacji. Ale to, co się dzisiaj stało...
To był powtarzający się ciągle refren. Z każdym krokiem naprzód rosła w nim obawa i strach przed tym, co go czeka. Zdawało mu się, że ktoś idzie za nim ciągle, ślad w ślad.
Weszli na wąską ścieżkę prowadzącą między dwoma dołami torfowymi.
— Gdzie my idziemy? — spytał nagle Okonek i rozejrzał się błędnie.
W tej samej chwili zepchnął go Gordon całą siłą ze stromego brzegu.
Okonek wydał zwierzęcy krzyk i zanurzył się.
Gordon, zrzucając Okonka, poślizgnął się i upadł w tył.
Nim jednak zdołał się podnieść z oślizłej ziemi, Okonek wynurzył się i, walcząc ze śmiercią, uczepił się jego nogi. Gordon czuł, jak go szarpie z rozpaczliwą siłą, czuł, jak przemokły torf usuwa mu się spod nóg, ale w tej samej chwili wyrwał nogę i z nieludzką siłą kopnął Okonka w głowę.
Straszny krzyk!
Gordon podniósł się i z błyskawiczną szybkością obiegł wkoło dołu238. Po drugiej stronie stały wysokie kupy torfu, staczał je do wody z dzikim pośpiechem.
Miał siły olbrzyma. W kilku minutach239 zasypał zupełnie dół w miejscu, gdzie wrzucił Okonka.
Wtedy oprzytomniał. Czuł wstręt.
— Nie! Do diabła! Nie upadł jeszcze tak nisko, żeby być grabarzem chłopów.
Czekał, czy Okonek nie wynurzy się jeszcze.
Nie!
Chciał już odejść, ale nagle zdało mu się, że to wszystko trwało tylko kilka sekund. Okonek mógł żyć jeszcze.
Czekał znowu, doliczył do tysiąca, aby zyskać miarę czasu, chciał potem odejść, ale dziwna trwoga ciągle jeszcze zatrzymywała go nad dołem.
Wreszcie wmówił w siebie, że Okonek już dawno utonął, i odszedł.
Powoli
Uwagi (0)