Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖
Małe miasteczko terroryzowane jest przez grupę anarchistów. Ich przywódca, Gordon, skupia wokół siebie jednostki słabe, beztalencia, młodych ludzi, którzy zwątpliwi w życie i szukają jego sensu.
Wykorzystuje ich i uzależnia od siebie, nie tylko po to, by siać zniszczenie, lecz także by budować nowe wzorce, oparte na jego demonicznych ideałach. Dzieci szatana uważane są za pierwszą polską powieść satanistyczną. Gordon, główny bohater, uważany jest niekiedy za alter ego samego Przybyszewskiego, który bardzo interesował się okultyzmem, a także był propagatorem filozofii Nietzschego i jego idei nadczłowieka. Utwór został wydany po raz pierwszy w 1897 roku w języku niemieckim.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursor polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
Teraz niedługo pewnie usłyszy bicie dzwonów.
Był spokojny, prawie apatyczny.
Zapomniał zupełnie, dlaczego się tu znajdował.
Siedział tak pięknie182. Nie czuł także nadzwyczajnego zimna; nie, wcale nie... W ogóle czuł się zupełnie zdrowym; zupełnie zdrowym, powtórzył cicho i uśmiechnął się zadowolony.
Dziwne tylko, że czuł taką senność. Gdyby tylko oczy zamknął, zaraz, natychmiast by zasnął.
Dlaczegóż nie miałby spać? Tyle nocy przecież czuwał.
Przeląkł się strasznie.
— Boże! Czyż jestem szalony?
Ogarnęło go nieokreślone rozdrażnienie. Co się z nim działo właściwie? Byłaż by to febra183?
W głowie czuł zamęt.
Czyżby febra tak silnie nim owładnęła, że zapominał o wszystkim? Przestraszył się myślą, że śni, ale nagle poczuł w ręku konwię184, którą kurczowo ściskał.
To przywróciło mu zupełnie przytomność.
Gdyby tylko wiedział, która godzina.
Chorobliwa żądza dowiedzenia się, która może być godzina, dręczyła go bardziej niż wszystkie dotychczasowe majaczenia.
Boże, Boże! Gdybym się tylko w jakiś sposób mógł dowiedzieć.
Tysiące pomysłów stanęło mu przed oczami, w jaki sposób dałoby się to zrobić; wtem znowu odzyskał przytomność185.
Szaleństwo186! Oczywiście, znowu febra.
Potem myślał znowu o Gordonie. Przypomniał sobie nagle, że Gordon miał go oczekiwać w zaroślach za mostem. Więc musiał przebyć tę niebezpieczną drogę wzdłuż kanału. Mógłby go ktoś zobaczyć z mostu, kiedy się będzie skradał rowem...
Dziwna rzecz, że te myśli wcale go nie niepokoiły.
Dziwił się bardzo.
Cała sprawa wydawała mu się tak śmiesznie łatwą. Z bezgraniczną pogardą myślał o trwodze, jaką wówczas przechodził. W ogóle nie chciał dalej o tym myśleć. Inaczej musiałby się chyba wstydzić przed samym sobą.
Teraz pewnie niedługo usłyszy jęk dzwonów... Nie będzie już potrzebował dłużej czekać. Czuł to wyraźnie.
I nagle drgnął gwałtownie. Począł drżeć tak, że konew zakołysała się. Szczęknął zębami i uczuł mrożące zimno.
Już niedługo! Nim doliczy do tysiąca.
Zimny pot wystąpił mu na ciało. Zaczął liczyć.
Wtem — nagle — dzwony!...
Serce przestało mu uderzać. Czy słyszał jęk dzwonów? Nie był pewny. Boże! to zapewne tylko szum krwi uderzającej do głowy.
Czekał. Przeszła wieczność. Starał się opanować, ale nie zdołał.
A bicie dzwonów huczało mu w uszach coraz silniej: długi, ponury jęk.
Nasłuchiwał...
Nie mylił się!
Mechanicznie otworzył konwię187, zakołysał nią w powietrzu; ale siły go opuściły, upadł z blaszanką na ziemię.
Zerwał się188, wylał naftę na kupę papieru, drżącymi, gorączkowo drgającymi rękami,189 wyszukał zapałki, ale dygotał tak silnie, że nie mógł zapałki potrzeć o pudełko. Wreszcie udało mu się zapalić. Odruchowo cofnął się kilka kroków i rzucił zapałkę; w okamgnieniu wybuchnęły płomienie.
Rzucił się ku wyjściu. Ale nie mógł otworzyć drzwi. W tej samej chwili przypomniał sobie, z jakim trudem je otworzył, nim wszedł... Nie pamiętał już, jak je otworzył... Tracił przytomność... dym dusił go... Zdjęty śmiertelną trwogą szarpał drzwi obiema rękami, rozkrwawił ręce o zardzewiałe zawiasy starego zamku... Z dziką rozpaczą rzucił się na nie, szarpał nimi, uderzał pięściami, kopał nogami... na próżno.
Wtedy zaczął krzyczeć wśród śmiertelnej trwogi. Jak zwierzę. Tak, że płuca się rozdzierały. Kaszel go dusił.
Płomienie szerzyły się z błyskawiczną szybkością. Lizały mu już nogi. Bezwiednie zerwał z siebie ubrania, rzucił je na ogień, starał się go stłumić; pracował z ostatnim wysiłkiem, chwytał wszystko, co mu wpadło pod rękę, i rzucał w płomienie.
Krzyczał i śmiał się. Zapomniał o niebezpieczeństwie życia190. Już zdało mu się, że zdusił ogień. Deptał go nogami, dusił w rękach, walczył z tą tysiącznogłową Hydrą — Hydrą — Hydrą! Ale nagle płomień buchnął na nowo. Najpierw tylko dym, potem w górze ognisty pasek — język płomienny... kaszlał, jakby chciał wszystko z siebie wyrzucić: nastąpił straszny krwotok.
Zachwiał się, upadł. Straszliwa jasność migotała mu sekundę przed oczami...
Potem tylko czarne koła — i tak miękko, tak wygodnie — tak... ach! tak...
VIIIGordon stracił swój sztuczny spokój, jaki z natężeniem wszystkich sił cały dzień utrzymywał.
Siedział w wiklinie nad rowem i czekał na Stefana.
Czas wydawał mu się nieskończenie długi.
Co u diabła robili tak długo ci dwaj! Czyż to było tak trudno otworzyć głupią szafę za pomocą dokładnie podrobionych kluczy?
Przeszkoda? Nagła, nieprzewidziana?...
Wzdrygnął się.
A może Stefan mimo wszystko nie odważył się...
No, na to był przygotowany. Poczeka jeszcze kwadrans. Potem sam pójdzie i zrobi to.
Myślał o niezmiernych trudnościach.
Właściwie nie było to dobrze, że z taką ufnością zdał się na Stefana... Ale nie, to niemożliwe; Stefan z pewnością to zrobi.
Wtem ujrzał pierwsze płomienie wystrzelające z ratusza.
Patrzył na nie, jakby się ich nigdy nie był spodziewał. Zadziwił się nadzwyczajnie.
Potem widział dziki orkan szalejących płomieni; tracił prawie równowagę.
Ogarnęło go zwierzęce zadowolenie. Twarz jego wykrzywiła się. Miał niezmierną ochotę krzyczeć z radości, mógłby w dzikich podskokach tańczyć wkoło ratusza... Chęć wydania radosnego okrzyku była tak wielka, że musiał skupić wszystkie siły, aby się powstrzymać.
W tejże chwili przyszło mu na myśl, co Ostap mówił do niego: „Ty jeden między nami jesteś szaleńcem!”.
To przywróciło mu przytomność, ale z rosnącym zachwytem patrzał ciągle na płomienie, które olbrzymimi rakietami wystrzeliwały z każdego okna.
Przyszło mu na myśl, że przy tej sztucznej dziennej jasności może zostać spostrzeżony.
Cofnął się w głąb.
Tak upłynął może kwadrans.
Stefan powinien by już powrócić.
Czyżby191 go schwytano podczas ucieczki?
Niemożliwe! Wszyscy byli przy fabryce.
Nasłuchiwał w naprężeniu, ale słyszał tylko głuche wycie tłumu, które z każdą chwilą się zbliżało.
Aha! Teraz spostrzegło to bydło, że ratusz się pali.
Uśmiechnął się pogardliwie.
Słyszał wyraźnie krzyki ludzi biegnących przez ulice; ostrożnie podsunął się do samego mostu i rozglądał się badawczo na wszystkie strony.
Czekał, drżąc. Trwoga rosła i rosła.
A może Stefan pobiegł do willi wprost przez pole?
Ale w takim razie musiałbym go bezwarunkowo spostrzec...
Uczepił się jednak silnie tej myśli, chociaż sam w nią nie wierzył.
A może poszedł przez miasto...
Niemożliwe! niemożliwe! Wszystko było tak ułożone, że mógł iść tylko tą drogą...
Nagle uczuł z niezachwianą pewnością, że Stefan zginął w ratuszu... Zapomniał o ostrożności, popadł w taki stan zrozpaczenia, że teraz wszystko — wszystko było obojętne. Gdyby go teraz ktoś zapytał, czy te wszystkie pożary są jego dziełem, dałby bez wahania twierdzącą odpowiedź.
Zastanowił się.
Czy rzeczywiście powiedziałby: „Tak”?
Wzdrygnął się. Znowu192 przyszedł mu na myśl kanarek.
To dotknęło go bardzo niemile. Odczuwał niezmierną przykrość, że pochwycił się na takiej słabości.
W mgnieniu oka stał się znowu surowym193 i obojętnym.
Stefan jest prawdopodobnie w domu.
Szedł ostrożnie... Nie, ostrożność była zupełnie śmieszna. Całe miasto jest albo przy ratuszu, albo przy fabryce...
Wszedł na górę do Wrońskiego.
Ale na schodach wiedział z wszelką pewnością, że Wroński zginął w ratuszu.
Drzwi były otwarte. Wszedł i zapalił lampę.
Potem wszedł do pokoju Poli.
Lampa paliła się na stole, ale Poli nie było w domu.
Zdaje się, że właśnie wyszła, pomyślał i usiadł.
Nagle194 zdjęła go trwoga, krew uderzyła mu do głowy.
— Przecież Pola chora! — przeczucie strasznego nieszczęścia, jakie mogło spotkać Polę, wprawiło go w gorączkowy strach.
Słyszała naturalnie o pożarze. Gdyby coś przeczuwała... Ale gdzież jej miał szukać?
Naturalnie będzie przy ratuszu!
Wybiegł na ulicę. Nie myślał już o środkach ostrożności, jakie w planie ułożył. Właściwie nikt nie powinien by go teraz widzieć tutaj...
Ach szaleństwo195! Któż teraz będzie na to zwracał uwagę, pomyślał, uspokajając się.
Wszystkie ulice były zapchane natłokiem ludzi. Wszystkich ogarnęła bezgraniczna panika, krzyczeli i płakali, i biegali nieprzytomni dokoła.
Rozeszła się pogłoska, że całe miasto ma spłonąć. Pogłoska stawała się pewnością. Gordonowi wydawało się, jakby wpadł w piekło. Z wielkim trudem przedostał się do ratusza.
Straż ratunkowa utworzyła tu łańcuch, aby zapobiec nieszczęściu przy waleniu się gmachu. Ale łańcuch przerywano co chwilę: każdy chciał ratować i wprowadzał przez to jeszcze większe zamieszanie.
Jakiś pan wzywał do spokoju: straż pożarna z sąsiedniego miasta przybywa. Ale nikt go nie słuchał. Pewność zagłady była tak wielka, że nikt nie żywił już żadnej nadziei.
Z domów graniczących z ratuszem wyrzucano na ulicę pościel i sprzęty. W bezmyślnym pośpiechu starano się coś uratować, ale już straszliwe morze płomieni zalało przyległe domy.
— Do kościoła! Do kościoła! — krzyczał jakiś człowiek... — Boga prosić o zmiłowanie...
Tłum odsłonił głowy i równocześnie zabrzmiała straszliwa pieśń, hucząca szaleństwem przestrachu. To już nie był śpiew, lecz łkający orkan: „Pod Twoją opiekę”...
Tłum z wolna kołysał się ku kościołowi. Nikt już nie myślał o ratowaniu ratusza i przyległych domów. Tak czy tak, było to niemożliwością196. Sikawki nie dawały się użyć, a wiadrami nic nie można było zrobić.
Gordon widział i słyszał wszystko; zimny dreszcz przebiegł mu ciało. Nie wiedział, co się z nim działo i serce biło gwałtownie, a gardło miał jakby skrępowane.
Porzucił myśl szukania Poli.
Wtem zabrzmiał nagle głośny krzyk radości:
— Straż! straż!
Nie wiedziano, skąd przybywa. Uwierzono w cud... Po upływie niecałych pięciu minut zaczęła pracować dobrze wyćwiczona straż pożarna.
Zostawiono ratusz na pastwę pożaru, przyległe domy paliły się już jasnym płomieniem; usiłowano tylko powstrzymać dalsze szerzenie się ognia.
Ale zaledwie minął kwadrans, tłum wybuchł nowym jękiem rozpaczy:
Willa Kortumów się pali!
Gordon zadrżał z radości: więc Stefan żyje!
Zdawało mu się, że jakaś obca siła wpływa mu w duszę.
Znowu był silny. Lecz Polę musiał jeszcze znaleźć...
Jest naturalnie u Heli, pomyślał.
Wpadł w kłąb ludzi, który wił się, nie mogąc się ruszyć z miejsca.
Wiadomość, że willa się pali, spotęgowała jeszcze rozpacz. Zdawało się, że dzwony jeszcze potężniej jęczały, śpiew, zamilkły na chwilę, podniósł się z nową, straszliwą siłą.
Gordon nie mógł dłużej słuchać tych jęków rozpaczy. Wydobył się z tłumu i przez boczną uliczkę dostał się na rynek. Cały rynek był zapchany ludźmi; klęczeli przed posągiem świętego Wojciecha i śpiewali. Wynoszono obrazy świętych i wieszano je na domach.
Pieśń się skończyła.
Jakiś robotnik zaczął głośno odmawiać litanię do Panny Maryi...
Słychać było tylko refren, który tłum z płaczem i jękiem rzucał ku niebu: „Módl się za nami! Przyczyń się za nami!”.
Każdej chwili oczekiwano wieści o nowym nieszczęściu; fanatyczna ekstaza śmierci i zniszczenia doprowadzała tłum do obłędu. Nikt nie myślał już o ratowaniu swej własności; pewność, że całe miasto stanie się pastwą płomieni, ubezwładniała197 wszelką zdolność myślenia. Rozniosło się, że za pół godziny zapłonie starostwo. Oczekiwano wszystkiego z głuchą rezygnacją. W jakimś oknie zabłysło światło; natychmiast uwierzono, że dom zaczyna się palić.
Panika zniszczyła wszelkie rozumowanie. Nie było już nadziei. Bóg przeklął i opuścił miasto. Bez ratunku było skazane na spalenie...
Miejsca! Miejsca! Przenajświętszy Sakrament!
Od strony kościoła toczyła się procesja. Na czele szedł młody kapłan pod baldachimem z monstrancją w rękach.
Nowy śpiew, nowy jęk rozpaczy:
„Kto się w opiekę odda Panu swemu”...
Zapanowała cisza. Słychać było tylko okrzyki straży pożarnej przy ratuszu.
Ksiądz podniósł monstrancję.
Lud rzucił się na ziemię, znaczył krzyżem i bił w piersi.
Było jasno jak we dnie.
Gordon stał jak zdrętwiały przed jakimś domem, patrzył na straszne widowisko i rozmyślał. Jego dusza ogłuchła. Nie myślał już o Poli. Zdawało mu się, że Pola przestała istnieć. Chciał tylko uciekać, daleko — daleko uciekać...
Ale dokąd?
Naturalnie do Stefana. Musiał przecież teraz już być w domu.
Z pewnym zadowoleniem myślał o tym, że nikt się nie troszczył o willę Kortumów. Pies, który pozwolił Stefanowi umierać z głodu, poniesie największe szkody.
Miał chęć rozśmiać198 się głośno.
Rozpacz ludzi wydała mu się nagle taka śmieszna.
Ta odrobina ognia! pomyślał z pogardą.
Ta odrobina ognia! powtórzył i uczuł wstręt.
Myśl o tej nędznej odrobinie ognia nie opuszczała go.
Nie rozumiał, jak przed kilkoma minutami mógł się tak wzruszyć płaczem i zwierzęcym wyciem tego głupiego motłochu. Skradał się wśród domów i wkrótce wydostał się z rynku.
Ostap może poczekać! Niech wypocznie po czynie...
Kiedy znowu wchodził po schodach do mieszkania Stefana, doznał zawrotu głowy. Musiał się chwycić ściany, aby nie upaść.
Drzwi roztwarły199 się gwałtownie.
— Stefanie! — zabrzmiał głos Poli.
— Ty... to ty...
Gordon stanął przed nią, nie mówiąc ani słowa, i uśmiechnął się.
— Gdzie Stefan?
— Nie ma go jeszcze w domu?
— Gdzie Stefan?! Nie był w hotelu. Ty wiesz, gdzie on jest! ty — ty... gdzie on?
— Ja... ja nie wiem!
— Wiesz! Wiesz!... Byłeś tutaj... Umawiałeś się z nim... Słyszałam, jak powiedział: nie mogę!...
Gordon przeraził się i zbladł jak trup.
Wpatrywała się w niego przez chwilę. Zdawało się, że światło jej oczu rozlało się w krwawym przestrachu.
— Czy on to zrobił? — wskazała na ratusz.
— Czy on to zrobił? — krzyczała wśród histerycznego śmiechu i podniosła groźnie rękę.
— Ty zrobiłeś go zbrodniarzem... Ty! Ty!...
— Nie. To wszystko zrobił Sobek! — rzekł Gordon surowo i spokojnie. Nie rozumiał, jak mógł panować nad sobą w tej chwili.
Ale znowu doznał zawrotu głowy. Usiadł na krześle, za chwilę jednak runął bezprzytomny na ziemię.
Słyszał krzyk Poli; potem czuł, że coś połyka.
Otrzeźwiał, wziął z jej ręki flaszkę i pił chciwie koniak.
Wiedział, że klęczała przy nim i wpatrywała się w niego z przestrachem.
— Lepiej ci?
Uwagi (0)