Androgyne - Stanisław Przybyszewski (czytać .TXT) 📖
Androgyne to utwór autorstwa Stanisława Przybyszewskiego. Podzielony na dwie części poemat prozą jest wnikliwym studium zarówno cielesności oraz seksualności, jak i mistycyzmu oraz miłości idealnej.
Pragnienie zakochanego mężczyzny, tęsknota cielesna i ducha, a także poszukiwanie własnej tożsamości, balansowanie na pograniczu grzechu, bluźnierstwa i uniesienia; miłość i śmierć, męskość i kobiecość — wszystko to współgra w dziele Przybyszewskiego, a treści dopełnia tytuł, oznaczający dwupłciowe bóstwo.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursos polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej. Androgyne została opublikowana w 1900 roku i należy do najważniejszych dzieł młodopolskiego skandalisty.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Androgyne - Stanisław Przybyszewski (czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3757-7
Androgyne Strona tytułowa Spis treści Początek utworu W godzinie cudu Androgyne Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaWrócił późno do domu.
Siadł przy biurku i bezmyślnie patrzał2 na olbrzymi bukiet kwiatów, opleciony szeroką, czerwoną wstążką.
Na jednym końcu wstążki jakieś mistyczne3 imię kobiece.
Nic więcej.
I znowu doznał tego samego uczucia, które go długim miękkim dreszczem rozkoszy przebiegło, gdy mu ten bukiet podano na estradę po koncercie.
A przecież obrzucano go kwiatami, tyle wieńców posypało się u jego nóg, i dziwna4, że tylko ten jeden bukiet, ten jeden z tą czerwoną wstążką i tym mistycznym imieniem, którego wtedy jeszcze nie widział...
Co to było?
Jakby jakaś ciepła, drobna ręka chwyciła jego, nie — nie chwyciła, — wtuliła, wcałowała się pieszczącymi palcami w jego dłoń.
Może całowała te kwiaty, zanim mu je podano; może wpieściła swą twarz w miękkie łoże kwiecia, zanim je w bukiet powiązała; może przytuliła ten pyszny naręcz5 kwiatów do swego serca; może wgrzebywała się nagimi ramionami w całe posłanie z kwiatów...
I kwiecie przesiąkło jej oddechem, przesyciło się lubieżnym ciepłem stęsknionego ciała; może jeszcze drży cichym, namiętnym szeptem jej pragnień...
Bo kochała go, znała go dawno, drżała dnie całe, zanim się odważyła dać mu te kwiaty... wiedział to, wiedział z pewnością...
Wiedział, że go kochała, bo takie kwiaty dają tylko dziewice, które kochają.
Zamknął oczy i słuchał.
Widział ogromne róże, czarne, pąsowe, białe, chwiejące się na wysokich prętach; słaniały się i gięły, upojone swoim własnym przepychem.
Widział tuberozy6, jak białe gwiazdy betleemskie7 na wiotkich łodygach; widział olbrzymie drzewa białych i czerwonych azalij8, obsypane miękkim puchem kwiecia, strojne i pyszne, jak dziewicze suknie balowe; widział orchideje9 z otwartymi usty10, ziejące obezwładniającym czarem i lilie z rozwartymi kielichami, pijące diamentową rosę, i narcyzy, i bijony, i begonie — całe powodzie różnobarwnego kwiecia, upajającej woni spłynęły do jego duszy.
Miękki zapach bzów majowych rozlał się cichą rozkoszą dalekich fletni pastuszych w nocach wiosennych — cichymi rękami obejmowały lilie jego serce; lubieżną rozkoszą wdychały się w niego róże; świetlistym blaskiem okoliła go woń tuberozy — rozkosznym jadem wsysał się w niego odurzający zapach kwiecia akacji, co się deszczem i błyskawicą burzy letniej przepoiły, a wszystkie te zapachy miękkie i chłodne, jak oczy dziewcząt, nieświadomych swej płci — gorące i lubieżne, jak ramiona rozpasanej hetery — jadowite i krzyczące jak oczy zdeptanej żmii: to wszystko zlewało się w niego, przenikało, syciło go; był odurzony, obezwładniony; czuł, że ruszyć by się nie mógł, nie odróżniał już wrażeń, nie widział barw, nie czuł zapachu, wszystko zlało się w jedno.
Z duszy wykwitł mu daleki obszar ugorów, pusty, szeroki, jak jęki rozkołysanych dzwonów w pomrokach Wielkiego Czwartku; gdzieś w dali szklił się biały pasek jeziora, spowitego w senną ciszę upieką11 południa; tylko tu i owdzie wystrzelała smukła łodyga dziewanny, jakby nagle rozerwała upalną ziemię i zwycięską pięścią kwiecia wytrysnęła w niebo — tylko tu i owdzie parę skarłowaciałych jałowców, pokurczonych w dziwaczne kształty, jakby je struł jad pogniłych trupów, co tu kiedyś krwawym pokosem legły — tylko tu i owdzie po piaszczystych rowach promieniste, błękitne koszyczki cykorii, czekające z utęsknieniem chwili zachodu, kiedy kwiatki stulić mogą i śnić tajemne czary cmentarnie pustych ugorów.
I znowu widział rozstajne drogi wśród torfisk i bagien. Nadeszła upiorna godzina, pełna tajemnych strachów i lęku. Raz po raz przebiegnie błędny ognik, chyżym jak myśl lotem; raz po raz rozleje się ciche, tajemne światło na bagnistych stawach; raz po raz zaskowyczy pies w pobliskiej wsi, a inny mu odpowiada przeciągłym wyciem; to znów odezwie się ochrypły ryk rogu stróża — i znowu cisza, cisza, co się wkrąża, wgłębia w przepastne czeluście i wszystko chłonie i moje dziś i moje jutro, przykuwa do ziemi, wyodrębnia od całego świata i tak nieskończenie usamotnia12.
I w coraz to nowych obrazach przesuwała się przed jego duszą cała ziemia rodzinna: olbrzymia płachta, postrzępiona i pokrajana w zielone szmaty jęczmienia, w rozkwiecone białe pola tatarki13, złote łany żyta, krwawe zagony ciężkich jak bicze kłosów pszenicznych — cała ziemia, umajona, rozkwitła, rozpasana w szale rozrodczym, w godowym przepychu uroczystej ciszy — cała ziemia aż hen pod górki, pod parkan białego kościoła...
Lały się świętą łaską szerokie pasy dzwonów na pola; lał się wokół promieniejącą strugą ogromny śpiew procesji Bożego Ciała; migotały wśród czarnych krzewów, okalających kościół, białe sukienki dziewcząt, sypiących kwiatki przed nogi siwego kapłana; czerniały sukmany, przewiązane czerwonymi pasami...
Drgnął. Aż wkulił się w siebie z tęsknoty.
I znowu w nieskończonych korowodach: pochód weselny — szerokie łkanie skrzypiec z kory lipowej, ochryple dudnienie basów, brząkających groszami, które pan młody sypnął do ich wnętrza — i krzyk, co miarowo rwał się ostrym i piskliwym promieniem w górę: Oj nasza! To znowu wlecze się po roztopionych drogach na podzimku mały orszak śpiewających ludzi. Parę dziewcząt niesie na paskach białą trumienkę zmarłego chłopca — to znowu — o, o — bez końca, bez miary, nieskończonem pasmem...
Z wolna ciemniało mu w oczach — tylko parę niejasnych, oderwanych obrazów prześlizgło14 się leniwo15 przez jego mózg — dusza się mroczyła, gasła, kołysała się w sen, aż naraz zerwała się w potężnej pieśni.
I czar, i odurzająca woń egzotycznych kwiatów, i raje ziemi rodzinnej, to wszystko zlało się w jego duszy w rycerskie pochody spiżowych dźwięków, w stal okutych, aż ziemia się uginała pod ich zwycięskim rozmachem, — dusza jego stopniała w łkających zawodach16 matki, co ostatnie dziecko utraciła; rozzieleniła się rutowym wiankiem w godowych piosenkach; szalała pijanymi podrygami w przepełnionych karczmach — wystrzeliła dzikim krzykiem w górę, jak samotna łodyga dziewanny na spiekłym ugorze — cała pieśń lała się w dzikie łożyska, schła, nawracała znowu się rozlewała...
I chwyciła go jakaś potężna moc w swe ramiona. Szał burzy okręcił go złowrogim skowytem, porwał go na czarne odmęty spienionych potopów, wichrzył się w nim, wył, szarpał go, tylko w przepastnej głębi jasny dźwięk, co nikł i pojawiał się, tonął i wynurzał się z odmętów, jak odbicie bladej gwiazdy w rozhukanym rozkipieniu ciemnych fal.
I długo walczył ten jasny promień z wodną rozwieją, burzą targanych mórz, ale z wolna rozlewał się upornie w cienkie paski, skręcał się w wężowych rzutach, podwijał się pod siebie, to znowu wyciągał się jak struna: — ponad chwiejącą się roztoczą rozpacznych17 skowytów, cierpień od mętnych, krzyku i wycia przeskakiwały ciche tęskne fale światła; coraz szersze, coraz silniejsze fale ukojenia i cichej rezygnacji ujęły burzę i szał w świetliste ramiona, tuliły i kołysały w jakąś nieziemską tęsknotę, w jakieś omdlewające upojenie...
Drgnął.
Wyłoniła się twarz dziewczęcia: jasny dźwięk, jasne odbicie bladej gwiazdy w rozkipieniu ciemnych fal, — nie widział jej nigdy, ale znał ją, znał...
Ocknął się, przetarł oczy — mózg mu się widocznie rozmajaczył. Był przecież tak wyczerpany...
Zapalił papierosa — chodził po pokoju, ale nie mógł się pozbyć wizji tej drobnej twarzy wpół dziecka, wpół kobiety...
Tak, to ona! Ona darowała mu te kwiaty. Zastanowił się, skąd to wiedział z taką pewnością.
Przecież mu je podawał na estradę służący...
I myślał, myślał...
— Więc była tam, siedziała w pierwszym rzędzie i wświeciła ciemne gwiazdy swych oczu w moją duszę, odbiła je w odmętach mej duszy. Wtedy, kiedy cały świat zanikł mi sprzed oczu, kiedy wszystko się zlało w jeden orkan burzy, co spod mych palców wypływał, potęga jej tęsknoty odbiła we mnie te oczy — jej oczy... A ja sam dopełniłem jej twarz, bo tylko taka twarz płomieni18 tym światłem, co się wokół tych oczu rozlewa...
A światło to ogarniało go całego, wsiąkło w krew jego, poczęło okrążać żyły; przeszedł go dreszcz od góry do dołu; drżał w nieznanym upojeniu.
— Bo przed chwilą odkupienia dzieją się dziwne znaki — szeptał cicho do siebie — cała ziemia się we mnie rozbudziła; cale życie prześlizgło19 się błyskawicą przez moją duszę; cała rozpacz i rozkosz mego życia roztoczyła swe skrzydła przed moimi oczami...
Stanął i patrzał długo na bukiet kwiatów i na czerwoną wstążkę z tym tajemniczym imieniem...
Tak, — ona gibka i wiotka jak łodyga tuberozy, a oczy jej czyste, jak te dwie białe gwiazdy na słaniającej się sennie tuberozie.
Znowu zastanawiał się nad swoją wizją...
To tajemna chwila, kiedy słońce się budzi — pomyślał...
Patrzał długo przez okno na śnieżne pola pozamieścia20 — w pierwszym brzasku błękitniał śnieg; rozlewający się pasek jasnych tonów wił się w wężowych liniach na krańcach nieba...
Odtąd już nie mógł się pozbyć wizji tej drobnej twarzy z ciemnymi gwiazdami, co swym światłem krążyły w jego żyłach — przed oczyma miał ustawicznie jej gibką postać wpół dziecka, wpół kobiety, w kształt smukłej tuberozy z dwoma białymi kwiatami...
Całymi godzinami myślał i marzył.
I wciąż i ustawicznie te same zjawy przesuwały się przed jego oczyma. W głębi jego duszy splotły się nierozerwalnie widzenia ziemi jego, korowody tonów i pieśni, zapachy kwiatów, ciemna burza i odbicie bladych gwiazd w rozkipieniu fal morskich.
Nie rozumiał całego związku — zdawało mu się czasem, że ona — to jego ziemia w całej swej wiosennej tęsknocie — kwiaty, które mu dała, to strój, wiecznie odmienny, a wiecznie ten sam kształt jej duszy — oczy jej, to...
Przerywał natłok myśli, chwytał
Uwagi (0)