Androgyne - Stanisław Przybyszewski (czytać .TXT) 📖
Androgyne to utwór autorstwa Stanisława Przybyszewskiego. Podzielony na dwie części poemat prozą jest wnikliwym studium zarówno cielesności oraz seksualności, jak i mistycyzmu oraz miłości idealnej.
Pragnienie zakochanego mężczyzny, tęsknota cielesna i ducha, a także poszukiwanie własnej tożsamości, balansowanie na pograniczu grzechu, bluźnierstwa i uniesienia; miłość i śmierć, męskość i kobiecość — wszystko to współgra w dziele Przybyszewskiego, a treści dopełnia tytuł, oznaczający dwupłciowe bóstwo.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursos polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej. Androgyne została opublikowana w 1900 roku i należy do najważniejszych dzieł młodopolskiego skandalisty.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Androgyne - Stanisław Przybyszewski (czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
Wiedział, że gdy się obróci, zaprzepaści się w głębiach tych strasznych, bolesnych oczu, a może ssący ich ogień wypali mu źrenice, może go pochwycą jakieś upiorne kleszcze i zduszą go, stłoczą na ziemię — potworne widmo klęknie na jego piersiach i zmusi go patrzeć w głębokie jamy oczne, w których goreje piekielny żar.
I siedział nieruchomie, pełen dzikiego przestrachu, włosy jeżyły mu się na głowie, bał się ruszyć, bał się oddychać, krzyknąć, bo wiedział, że najdrobniejszy ruch zabić go może...
Tak minęły dnie całe i noce całe...
Aż wreszcie ból się przełamał — i w duszy swej zmógł swą straszną tęsknotę.
Musiał tylko jeszcze powiedzieć jej coś na pożegnanie, wyśpiewać ostatnie słowo...
Kiedy wchodził na estradę, nie widział nikogo; czuł tylko oddech tysiącznego tłumu, jak się olbrzymią falą przelewał po sali; w oczach mu rozkwitło zielonym blaskiem światło olbrzymich pająków67; mózg się na chwilę rozmajaczył jakąś ciemną myślą o niej — chciał spojrzeć tam, gdzie wiedział, że siedzi i patrzy na niego, ale naraz świat cały znikł mu z myśli i stała się ogromna cisza w duszy jego.
Cisza przedstworzenia...
Spod palców jego wybuchła nieludzka pieśń:
Był tym, co siedzi na Golgocie u stóp całej ludzkości, na krzyżu rozciągniętej. Całe wieki męczarń i bólu, cała wieczność strasznych cierpień, krzyków za odkupieniem, rozpacznych przekleństw i potępieńczego wycia za chwilką szczęścia przewaliła się huraganem błyskawic przez jego duszę. Cały żywot wszechistnienia rozpasał się piekielną męką w jego sercu — i siedzi u stóp krzyża i patrzy w czarną noc, a nad nim czarnym kirem zakryte słońce.
Był tym, co wściekłą pięścią wali o wrota niebieskie, klnie Przeznaczeniu, co mu żyć kazało, kalać się w błocie i śmieciach, opluwać się z wstrętem i wzgardy tarzać się w ohydnym piekle wiecznie głodnych żądz. Wściekła niemoc zemsty rozszalała się w jego głowie, a z zachrypłego gardła rwie się dziki, straszny krzyk: Gdzież koniec, a gdzież początek — gdzież przyczyna i gdzież cel?
Był tym, co z błędną gwiazdą na czole, a z krwawą pochodnią w dłoni prowadzi lękliwy, przerażony tłum za sobą. Poprzez gąszcze ciemnych nocy przedziera się wśród wszystkich strachów i dziwów do podziemi, gdzie są ukryte nieznane, wyśnione, przeczute skarby. Idzie naprzód dumnie i rozpacznie, prowadzi za sobą ciemny tłum, a w sercu swym pyta się: Ażali68 je znajdę? Wszak je im przyrzekłem, jak długo jeszcze błądzić będę?
I w tej chwili był Wszechistotą. Potężny Bóg, co się rozbił w miliardy gwiazd, rozczłonkował się w miliardach stworzeń, rozłamał się na części i cząstki, zlał się w nim od nowa, zespolił się, stał się Jednym: nieskończonością uczuć, nieskończonością stworzeń i ziem.
Był Bogiem, olbrzymie słońce niósł w swej piersi, szedł, płynął w górę, coraz wyżej, stracił poczucie swej wszechmocy, woli, istnienia — białe skrzydła rozpostarł od jednego bieguna do drugiego i w godzinie zmierzchu zawisł ciężką zadumą nad światem.
Złamał się gniew i ból życia — skrzepło cierpienie i tęsknota, bo w godzinie zmierzchu spała ziemia.
A tam w dole kołyszą się zboża w sennym upojeniu, a tam w dole rozmajaczyły się puste ugory, a tam w dole straszą po ciemnych bagniskach błędne ogniki, — ach — tam w dole rozesłało się niebo w czarnych uroczyskach jezior, a z ich dna wykwitują69 blade gwiazdy i ścielą po szklistej powierzchni cichy urok zatopionych kościołów...
Zatęsknił — i w tej chwili stopił się Bóg we wieczności70.
I znowu szedł — on mąż71, z ziemi porodzony, szedł z wielką wiarą, że niesie odkupienie, a wiedział w bezmiernym smutku, że go ukrzyżować każą... Wlókł się zmęczony z pokrwawionymi nogami, krwawym potem zroszony, z męczeńską Gehenną72 w swej piersi...
Czuł, że dźwiga coś w swoich ramionach, niesie ostrożnie i z wielkim trudem — ale nie widział nikogo.
Naraz wystrzeliła w górę wiotka, słaniająca się łodyga tuberozy, z dwiema białymi gwiazdami.
I rozległ się krzyk: Ona!
Tuliła się do niego, oplotła go, wwinęła się w niego jakąś łkającą prośbą, błagalnym, a pełnym lęku spojrzeniem.
Ale on był straszny i nieubłagany.
Szedł przez czarne odmęty, przez wściekłe i spienione bałwany kłębiących się chmur, szedł przed tron potężnego Króla życia i śmierci.
Czuła zagładę.
W rozpacznej walce szamotała się z nim, gryzła go, szarpała ostrymi szponami palców, ale nie czuł bólu, szedł zaciekły, straszny — już wyłaniała się potworna głowa ojca rozpaczy i rozpusty, już miał ją rzucić mu pod nogi w ofierze, ale naraz zwinęła się jak wąż, oślizgła73 się wzdłuż jego ciała, zachichotały rubinowe oczy, zakołysały się nagłym śmiechem dwie łodygi narcyzów, prysły ciemności...
Zmrok zaległ w pokoju.
Coś jakby szelest sukni, jakby przebłysk dwojga żarem dyszących oczu.
Zerwał się przerażony.
Nie to nie był sen. To ona — ona krwią, ciałem...
Stała oparta o ścianę i oddychała głęboko. Patrzeli na siebie niemi, przestraszeni...
— Przyszłam do ciebie... — szepnęła. — Przyszłam — tęsknota i pragnienie strawiły mnie.
I osunęła się w jego ramiona.
O, upojeń godzina — godzina cudu, kiedy dwie dusze w jedną się zleją, dwa ciała w jedno się splotą...
— Lękasz się grzechu? — pytał gorącym szeptem.
— Kocham grzech, kocham piekło — z Tobą — z Tobą...
I obwisła mu w ramionach w oddaniu się bez woli, bez pamięci...
I mówił do niej:
— Nie wiedziałem, co to szczęście, teraz wiem.
Z Tobą poznałem szczęście i wielką, nieprzebraną rozkosz.
— Dopełniła się godzina cudu, zaśmiała się błędnym, cichym uśmiechem.
— Nigdy jeszcze nie zdołałem stopić w sobie kobiety, szeptał namiętnie — Ty jedyna krążysz w moich żyłach, gdyby74 złoty wir pyłu słonecznego.
— Godzina cudu, godzina cudu! powtarzała cicho, bijącym szeptem, bezustannie.
Cisza.
— Czemu płaczesz? zerwał się przerażony.
Głaskała jego włosy, tuliła jego twarz w swych drobnych dłoniach dziecka, przyciskała się coraz gwałtowniej do niego, schwyciła oburącz jego szyję, znowu błądziły jej białe palce w jego włosach...
— Czemu płaczesz?
— Z rozkoszy, załkała.
Pieścił, tulił, całował, szeptał bezustannie, bezwiednie te same słowa, powtarzał te same zdania, kołysał ją i kołysał tak jak się roztkwilone dziecko kołysze w swych ramionach:
Uspokoiła się.
Przytulili się do siebie jak dwoje dzieci się do siebie tuli pod stogiem świeżego siana w chwili, kiedy nad nimi szaleje wściekła burza, a niebo rzuca czerwony posiew gęstych piorunów na ziemię.
— Czy dobrze ci tak? spytał.
— Mój Ty jasny, mój Ty jedyny, mój, mój, mój...
— Tak Twój, tylko Twój...
— Teraz już zawsze pozostaniemy razem, pytał z lękiem.
Nic nie odpowiedziała, tylko długie, palące dreszcze przebiegały jej ciało...
— Pójdę na krzyż — na krzyż, szepnęła za chwilę. Już we mnie wieczność zbiegła w przepastne odmęty. W godzinie cudu spłynęło całe moje życie... Nie pytaj — weź, przytul, zabij — zabij!
Milczeli długo.
I znowu mówił do niej:
— Pamiętasz, kiedym Cię niósł w strasznych burzach poprzez dziewicze lasy? Niebo się nad nami zarywało — wokół nas tańczyły zielone obręcze błyskawic, olbrzymie gałęzie kokosów i palm spadały z trzaskiem i hukiem zarywających się sklepień, zawalały nam piętrzącym się murem drogę; raz po raz rozszczepił piorun tysiącletnie drzewo, tak że szczapy słaniały się na wsze strony, rozpadały się wokół pnia, gdyby olbrzymie liście opadającego kwiatu. Orkan podrzucał nas, ciskał o olbrzymie pnie, walił na ziemię, a jam się zrywał i szedł, i szedł, padał, czołgał się na klęczkach, wdrapywał się po stogach połamanych gałęzi, alem szedł, bom Cię niósł na mych rękach, a burza mego pragnienia była silniejsza od wszystkich burz lasów dziewiczych.
Nic nie odpowiedziała.
— Pamiętasz, kiedym z Tobą uciekał poprzez palące się stepy? Wicher ognia szalał poza nami, piętrzył się strasznymi filarami w niebo, przewalał się rozwścieczonym golfem75 po stepie, a jam biegł z Tobą, biegł, rozszalały, nieludzkiem pędem; byłem silniejszy od ognia, nie dobiegł nas, bom miał Ciebie w moich ramionach, a silniejszy ogień od tego, co się na stepie rozszalał, krążył w moich żyłach.
Nic nie odpowiedziała.
— Pamiętasz, kiedy łódź naszą porwał obłąkany malstrom76? Jednym kręgiem wiru stoczył ją na samo dno, wyrzucił gdyby kawałek drewna w górę, znowu pochwycił w swoją rozpasaną, rozkołowaną obręcz, i znowu zleciała łódź błyskawicznym lotem spadającej gwiazdy w przepastne leje; znowu, wystrzeliła w górę, gdyby kamień wyrzucony z potężnej procy; i tak po trzykroć razy wzlatywałem, po trzykroć razy opadałem znowu na rozpiętrzonych wichurach wściekłych odmętów wiru, aż wreszcie łódź nasza opadła na spokojniejsze wody, byłem silniejszy od malstromu, bom czuł, jak rękami oplotłaś moje ciało, czułem Twoją głowę na mej piersi, a sam miałem wścieklejszy malstrom od wszystkich innych malstromów: Ciebie — Ciebie — moją miłość ku Tobie.
Patrz! jam jest syn z ziemi porodzony, jestem odwieczny Adam; mam w sercu burzę, silniejszą od burz, co łamią w lasach dziewiczych najpotężniejsze pnie gdyby suche trzciny — w żyłach mam ogień, potężniejszy od tego, co błyskawicą bezprzestrzenne stepy morzem ognia zalewa — w duszy przepastniejszy malstrom od tego, co największy okręt w miazgę druzgocze i okruchy jego na dnie oceanów rozsiewa:
— Kochasz mnie?
— Jesteś Silny, jesteś Mocny, jesteś Przepotężny...
— To jeszcze nie to, czego od Ciebie żądam.
Więc słuchaj:
Jestem tym, co w każdej chwili może zostać królem, rzucić u stóp swych wszystkie narody, zawładnąć nad całą ziemią, zapanować nad miliardem niewolników; każdej chwili mogę Cię kazać na krzyż wbić i znowu moją wszechpotęgą do życia powołać —
— jestem tym, co teraz jeszcze może się kazać obwołać synem słońca; w świętych gajach pobudują mi potężne świątnice i będą mi ofiary składać —
— jestem tym, który przed Twe oczy może wywołać wszystkie cuda i raje wszystkich czasów i ziemi77 —
— jestem tym, który przeżył wszystkie cierpienia, bóle i rozkosze całej ludzkości, i ją od nowa odkupić może:
Kochasz mnie?
— Jesteś Bogiem!
— To jeszcze nie to, co od Ciebie posłyszeć pragnę.
Więc słuchaj:
A kiedy Cię namiętnym rzutem mych ramion na piersi podrzucam, a włosy Twe grzywą się najeżą, gibką trzciną Twych nóg me biodra opaszesz, a usty78 Twoimi wpijesz się w moje —
kiedy krew Ci w piekło rozkoszy smagam, tak że świat Ci sprzed oczu zanika i wieczność cała w jednej chwili się stapia, i bezwładna w moim objęciu opadasz, gdyby gradem smagana łodyga narcyza —
kochasz mnie wtedy?
Zaśmiała się cicho jakąś bezmierną, obłędną rozkoszą, wtuliła się w niego, objęła go rękami, tarła jedwab swych włosów o jego pierś, a potem patrzała mu długo w oczy; spłynęła cała w jego oczach. Zdało mu się, że cale jej ciało wślizgło79 się przez jego oczy aż na dno jego duszy; obwinęło się gorącym wężem wokół jego serca; wtuliło się w każde włókno jego ciała — nie miał już jej przy sobie, była w nim, rozlała się w nim, stopiła się w jego krwi, długim, przeciągłym dreszczem upojenia zbiegła jego nerwy:
Kocham Cię! Kocham! Kocham!
O nocy szałów i błędnych upojeń!
Czuł przez sen, że się z wolna i cicho obślizguje z jego ramion; przez sen czuł, jak mu krew ubiega, coś z jego duszy spływa —
ale to przez sen...
Czuł, że czyjeś oczy rozkrzyczały się w nim strasznym cierpieniem, że ogniem wichrzących gwiazd rozbłysły, a potem nagle zgasły, — raz jeszcze dalekie łyskanie, a potem wielka cisza ciemności —
ale to przez sen...
Czuł, jak gdyby delikatny, pajęczy jedwab włosów przewionął przez twarz jego, — zamajaczył mu w duszy odgłos lekkich kroków —
ale to przez sen...
Ale naraz uczuł w sobie straszną noc — noc, co stężała, skamieniała w powietrzu; i wiedział, że już światło się nie przedrze przez olbrzymie sklepienie nocy, kamiennymi złomami nad ziemią roztęczone.
Zerwał się przerażony, szukał naokoło siebie, ale jej nie było.
Na chwilę obezwładniał, stężał w strachu; nogi zadygotały pod nim, ale znowu się porwał, jął ją szukać w błędnem przerażeniu. Pierwsze słońce lało niebieskie strugi światła do pokojów; szukał, szukał — zdawało mu się, że ją widzi przecież, że chwyta ją rękami, że przecież patrzy w jej oczy, że ma jej słodką dłoń w swych dłoniach, że — o wielki, litościwy Boże — że usta jego spoczęły na jej włosach...
Chwiał się, stawał, to znowu siadał, wreszcie zatoczył się do drugiego pokoju.
Na biurku, na którym wił się miedziany wąż w śmiertelnym skurczu, leżał wielki kwiat czerwonych gwoździków na białym papierze.
Patrzał długo — długo, bezmyślnie na ten papier i na czerwony kwiat, macał palcami, by się przeświadczyć80, czy nie śni, wreszcie oprzytomniał.
Czytał:
Idę już, idę, daleko — och, daleko; idę na mękę i na krzyż, na który mnie sam wbiłeś. Godzina cudu się spełniła. Nie szukaj mnie, bo mnie nie znajdziesz.
Uwagi (0)