Androgyne - Stanisław Przybyszewski (czytać .TXT) 📖
Androgyne to utwór autorstwa Stanisława Przybyszewskiego. Podzielony na dwie części poemat prozą jest wnikliwym studium zarówno cielesności oraz seksualności, jak i mistycyzmu oraz miłości idealnej.
Pragnienie zakochanego mężczyzny, tęsknota cielesna i ducha, a także poszukiwanie własnej tożsamości, balansowanie na pograniczu grzechu, bluźnierstwa i uniesienia; miłość i śmierć, męskość i kobiecość — wszystko to współgra w dziele Przybyszewskiego, a treści dopełnia tytuł, oznaczający dwupłciowe bóstwo.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursos polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej. Androgyne została opublikowana w 1900 roku i należy do najważniejszych dzieł młodopolskiego skandalisty.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Androgyne - Stanisław Przybyszewski (czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
Już ją miał w swoich ramionach, podrzucał w namiętnym uścisku na swe piersi i całował — całował...
A naraz zrywał się w gwałtownym postanowieniu: musiał ją odszukać — musiał!
Byle tylko pochwycić jeden promień jej oczu — byle tylko jeden przebłysk, jedno okamgnienie jej spojrzenia, a pozna ją — niezawodnie pozna ją...
I błądził całymi dniami po ulicach miasta, całymi godzinami siadywał w alejach, co miasto opasywały — tysiące ludzi przesuwało się przed jego oczyma, w każdej twarzy dziewczęcej dopatrywał się jej, każde spojrzenie zdawało się wświecać w jego żyły tę samą rozkosz, jaką jej oczy mu serce aż do dna przepaliły — ale wciąż to samo rozczarowanie: to nie ona!
A jednak czasami słyszał w wieczornym zmroku tuż poza sobą odgłos kroków, gdyby łopot niespokojnych skrzydeł, co lada chwilę do lotu zerwać się miały — czasami widział błyskawiczny przebłysk jakichś ciemnych oczu, co z nieznanych dali, czy też pobliży w duszę mu się wgryzały — raz uczuł jej miękką, pieszczącą dłoń w swojej, gdy stanął w ciemnym kącie kościoła i chłonął smutną zadumę wieczornych modeł21, ale gdy się odwrócił, gdy oczyma wżerał się w mrok, by go w świetliste szmaty rostrzępić, widzenie pierzchało; pozostał tylko cichy przebłysk oczu, ciepły oddech ręki, a wzdłuż nerwów spłynął kształt wiotkiej, gibkiej tuberozy z dwiema białymi gwiazdami.
Śnił, był królem...
O bolesna rozkoszy bezsennych nocy, kiedy leżał na tarasie swego pałacu i patrzał na gwiazdami obsiane niebo.
Wokół pięły się podzwrotnikowe bluszcze; z ciemnych krzewów wyrastały złote kiście czarownego kwiecia; pięły się kwiaty, jakich jeszcze oko ludzkie nie widziało: kwiaty z olbrzymimi kielichami, gdyby dzwonki mosiężne, kwiaty z liściem, połyskującym barwą roztopionej miedzi, kwiaty w kształt łona rozkwitających dziewic, kwiaty, które, zda się, żywymi oczyma patrzały, oczyma śnieżnych mew i albatrosów... to znowu łodygi, jak lilie z zamarłych serc wyrastające, to znowu płomienne języki wykwitłe z bulw, co wyglądały jak potworne czaszki ludzkie — całe nieprzerwalne22 gąszcze najdziwaczniejszych kwiatów. Wokół, jak daleko oko sięgało, olbrzymie ciemne lasy, porosłe paprociami, storczykami, ananasami — a wszystkie te latorośla23 pięły się po palmach, kokosach, drzewach chlebowych, wiły się wokół nich, splatały i wiązały drzewa, przechodziły z gałęzi jednego pnącza na drugi, a z tarasu królewskiego pałacu wyglądał las owity powojami i lianami, gdyby24 jedno olbrzymie, potwornie splecione wężowisko.
I w gwiazdami olśnionej, błękitnej nocy, w całym tym odmęcie zapachów, kształtów, barw, śnił on — król — o niej jedynej — tarzał się w gorączce tęsknoty i pragnień, wił się po miękkich kobiercach, wgryzał się palcami w ziemię, odurzał się jadowitą wonią najpotworniejszych kwiatów, krzyczał za nią — na próżno...
Aż wreszcie:
Kazał zwołać najpiękniejsze dziewice swego kraju, ustawić w bezmiernej sali w dwa rzędy, — ciągnące się od stóp tronu, aż w głąb pałacowych ogrodów.
I ubrany w bisior i purpurę siedział długo na swym tronie, wpił się twarzą w obie dłonie, patrzał w długie szeregi drżących oczekiwaniem i przeczuciem dziewic, z których każda z rozkoszą stałaby się jego niewolnicą — patrzał i myślał...
Która?
Jakżeż ją odszuka w tym czarownym lesie jasnych, czarnych, czerwonych główek?
A serce jego wyczuje ten jeden promień tych jednych oczu wśród tych drżących, nieśmiałych, wstydliwych, to znowu palących i wyzywających spojrzeń, co w jego oczy spłyną?
Która?
Ta, której oczy płomienią25 gdyby grono wilczojagody, co na dzikich porębach wyrosła?
Ta, z której łagodnych oczu raz po raz wytryśnie krwiożerczy płomień ułaskawionego tygrysa?
Ta, po której czole przeleci błyskawica, co z serca wyrasta i cichym smutkiem na twarzy się rozlewa?
Ta, której ręce opadły, gdyby zwiędłe lilie, czy ta, co jagody swych piersi w kuszące dłonie ujęła, czy ta z kształtami lśniącego węża, czy ta, co z promieni gwiazd, zda się, wykwitła?
Silniej jeszcze wpił twarz w swe rozpalone dłonie, bo czuł, że jej nie odnajdzie — szereg spływających się ze sobą kształtów, twarzy, oczu, zamącił duszę królewską...
Zstąpił z wolna z tronu — a szereg dziewic słaniał się jak świeży las białych brzózek, gdy wiatr przez niego przewieje.
Gdyby pszeniczne kłosy w parne południe, gdy się nagle zerwie gorący powiew, skłoniły się główki: cała sala zdawała się dyszyć26 zapartym oddechem.
I trzy razy przeszedł szereg najpiękniejszych dziewic swego kraju, wolno, coraz wolniej, aż wreszcie siadł na tronie, skinął ręką — pozostał sam.
Ciemniało w mrocznej sali, a król pogrążony w dzikiej rozpaczy siedział jeszcze na tronie, wsparł twarz na zaciśniętych pięściach i patrzał bezmyślnie w dal.
Naraz czuł, jak się ktoś skrada wzdłuż lasu kolumn, co wspierały sufit sali — ślizga się ostrożnie gdyby wąż, a w ślad za nim spływa jaśń27, gdyby odbłysk nagiego ciała.
Król podrzucił dumnie głowę, bo nikt z śmiertelnych nie powinien widzieć mocarza w rozpaczy.
Klasnął w dłonie, a niezmierna sala rozbłysła metalowym jaśnieniem; i w tym mrocznym półzmroku widział, jak się do stóp tronu czołga kupiec syryjski, wlokąc za sobą nagą dziewicę.
Ramiona jej oplotły złote węże, złotymi wężami opasane były kostki, a wokół biódr28 złoty pas, spięty miast sprzączki kwieciem lotosu, wysadzonym kosztownym kamieniem.
Król porwał się i patrzał zdziwiony...
Nie widział jej twarzy, bo zasłoniła ją ramionami, widział tylko jej postać, widział gibkie a wiotkie kształty tuberozy z dwiema białemi gwiazdami, które zasłoniła liliami serca.
Z zapartym oddechem patrzał król na dziwne czary niewolnicy, drżał jak w trwodze śmiertelnej; widział, jak się słaniała, jak zdała się stać w ogniu ze wstydu i lęku; włosy jej spłynęły ciemną falą po białych liliach — naraz klękła, wyciągnęła dłonie i spojrzała na niego.
To ona!
Chwycił się oburącz poręczy tronu i z lękiem i przerażeniem wyszeptał:
Tyś mi dała kwiaty?
Skinęła głową...
Przebudził się — zerwał się na równe nogi, wyciągnął ręce z głośnym krzykiem — daremnie — wszystko zanikło...
Chwilami zdawało mu się, że oszalał.
Nie był w stanie o niczym myśleć, zapełnił swe pokoje kosztownym podzwrotnikowym kwieciem, chłonął zapomnienie i jad zabijających snów.
Budził się z snu, by pogrążyć się w drugim, coraz dzikszym, coraz namiętniejszym...
Śnił, że jest potężnym magiem...
Przez trzy dni i trzy noce przygotowywał się do potężnego zaklęcia. Trzy dni i trzy noce wgłębiał się i odczytywał znaczenie tajemnych znaków, spisanych w książkach, zamkniętych na siedm pieczęci; pisał i wbijał sobie w pamięć ukryte runy, które wywoływały nieznane potęgi; trzy dni i trzy nocy29 upajał się jadowitymi wywarami roślin, co kwitną w tajemnych czarach Nocy Świętojańskiej, aż wreszcie uczuł taką moc i potęgę, że mógłby przyspieszać dowolnie wzrost roślin, rzeki w biegu zatrzymywać, a nawet pioruny na ziemię ściągać.
I w godzinie wielkiego cudu ubrał się w kosztowne szaty praojca swego, Samyazy30, włosy przewiązał na siedm węzłów związaną przepaską, wziął miecz do ręki, wykreślił koło, wpisał w nie tajemne znaki, stanął w jego środku naprzeciw wielkiego zwierciadła i zawołał wielkim głosem:
O Asztaroth! Asztaroth!
Matko miłości, coś mi jadem pragnień i tęsknoty przegryzła serce, ogień namiętnych szałów rozlała w żyłach moich — matko jedyna, co z strun duszy mojej rwiesz bolesne jęki i krzyki tęsknoty, straszna matko, co ciało moje rozciągasz w piekielnej gorączce daremnych żądz, —
bądź pozdrowiona!
O Asztaroth! Asztaroth!
Szatańska córko złudzeń i kłamstwa, co mi w snach moich czarujesz przed oczy me największe rozkosze i upojenia, rzucasz mi ją w wściekły uścisk mych ramion, gibką wikliną jej członków oplatasz ciało moje — okrutna córko szatańska, co pijesz potęgę i szał, i moc z krwi mojej, a budząc mnie, szarpiesz duszę moją bólem i rozpaczą —
zmiłuj się nade mną!
I po raz trzeci zakrzyknął:
O Asztaroth! Asztaroth!
Matko przewrotności, patronko łona niepłodnego i niepłodnych rozkoszy, co mi w duszę wpiekłaś pragnienia, których nigdy nie gasisz, w krew moją wświeciłaś sny nieziemskiej chuci, których zaspokoić nie chcesz, mózg mi przesyciłaś jadem nieludzkiej żądzy, co mgłą obłędu oczy zachodzi —
wysłuchaj mnie, Pani!
A w strasznym wysiłku włosy mu dębem stanęły. Drżał i trząsł się, jakby każdy członek żył samodzielnie dla siebie. Zdawało mu się, że się wyłania sam ze siebie, że się coś z jego duszy, z jego najgorętszych pragnień, najwścieklejszych żądz i tęsknot poza nim kształtuje, ciałem się staje.
Rozległ się straszny grzmot, jakby jakaś planeta oberwała się i runęła na ziemię — zerwał się wściekły orkan wichru, piekielne chichoty i wycia szarpały mu mózg na strzępy i naraz widzi w strasznym przerażeniu, jak się wokół zwierciadła tworzy świetlista mgła, krąży, wiruje, przetwarza się w kształty; coraz jaśniej rysują się linie i zarysy, krągłą się, nabierają ciała, tętnią krwią, dyszą ciepłem i żarem życia...
Fala błyskawic zapieniła się i opadła w ciemnej komnacie, piorun uderzył w olbrzymie zwierciadło, rozległ się krzyk, a na szyję opadła mu w namiętnym, dzikim rozpasaniu ta, której szukał, której pragnął, dla której duszę swą zaprzepaścił...
O nocy szałów i błędnych upojeń!
Przeraził się tych snów.
Nie poznawał sam siebie; więźby i spójnie jego duszy rozluźniały się, pękały; nic go już nie obchodziło, żył tylko w swoich potwornych snach, a w rękach miął, ściskał czerwoną wstążkę, którą były przepasane kwiaty, dawno już powiędłe.
Zdawało mu się, że coś z jej istoty wsiąkło w tę wstążkę. Czuł, że żyje. Gdy ją głaskał, zdawało mu się, że ręka jego spływa wzdłuż jej aksamitnego ciała; gdy ją całował, czuł zapach jej jedwabnych włosów; okręcił ją naokoło swych piersi, a czuł oplot jej wiotkich członków...
Coraz gwałtowniej wzrastała w nim tęsknota i ból; szarpał się w bezsilnej niemocy. Ta, która mu kwiaty dała, stała się jego wampirem, co wszystką krew mu z żył wysysał.
I znowu włóczył się po pustych ulicach i alejach; o zmroku wchodził do kościołów, bo raz kiedyś zdawało mu się, że jakaś ręka, jej ręka, wsunęła się cichą pieszczotą w jego dłoń. Błądził o zmroku wśród wiosennych drzew, bo kiedyś słyszał za sobą jakieś kroki — jej kroki — gdyby lękliwy łopot niespokojnych skrzydeł. Godzinami całymi stał w oknie i wżerał się w ciemność, bo raz kiedyś zdawało mu się, że widzi czyjeś oczy — jej oczy — jak się z gorącą tęsknotą wpiły w niego.
Aż razu pewnego:
Zmrok już zapadał. Pomiędzy gęstymi koronami drzew alei migotał tu i owdzie krwawy blask latarni; zrywał się i gasł rozgwar miasta, a jakaś parna, nieskończenie smutna zaduma zaległa nad zielonymi dachami drzew.
I naraz ujrzał ją na rozstaju dwu alei.
Wiedział, że to ona.
Te same oczy, które mu w duszę onego wieczoru wświeciła, ta sama twarz, bo tylko taka twarz płomieni31 tym światłem, co się wokół tych oczu rozlewa.
Drgnął, stanął, i ona stanęła przelękniona.
Spojrzenia ich schwyciły, splotły się. Chwilę stali przykuci do ziemi: oczy ich milczały długo w bolesnym spowiciu.
Chciał przemówić do niej, ale czuł, że słowa nie wykrztusi; drżał na całym ciele i ona drżała.
Naraz spuściła oczy, stała chwilkę, a potem przeszła cichym, chwiejnym krokiem.
Oprzytomniał.
Szedł za nią z cicha, ostrożnie. Skradał się wzdłuż drzew, krył się raz po raz za grube pnie, bo wiedział, że się teraz trwożnie obróci i będzie lękliwie nasłuchiwać, czy jej nie śledzi, czy za nią nie idzie.
Widział, jak cień jej przy każdej latarni się wydłużał, to znowu malał, to znowu zupełnie niknął — och, cień jej tylko oderwać od ziemi — pomyślał — jej cień — jej cień...
Naraz zerwała się w nim gwałtowna myśl: pobiec, pochwycić ją, spojrzeć jej w oczy — długo, przeciągle, schwycić ją za ręce, miąć je w swoich i spytać — jedno słowo tylko: Tyś mi dała kwiaty?
Ale tuż na skręcie wbiegła do domu, tuż, zanim zdołał zamiar swój spełnić.
Patrzał długo w otwartą, ciemną bramę.
Chwilę zdawało mu się, że stanęła i oparła się o ścianę sieni, że czeka na niego, że woła go oczyma — zamigotała biel jej rąk, zaszeleścił jedwab jej sukni — ale nie — mylił się...
Wlókł się zmęczony do domu.
Jakiś straszliwy, a nieskończenie cichy smutek krążył mu w żyłach, zlewał się w sercu, wdrążał się w najtajniejszą szczelinę jego nerwów.
Nigdy jeszcze nie był tak smutny.
A więc dopełnił się cud.
Kochał ją.
I przerażony pytał się sam siebie: więc to miłość?
Siadł na ławie i myślał.
Płomienną falą zlał się przed oczyma jego duszy cały szereg kobiet, które znał, pieścił, tulił i w namiętnych splotach z nimi się zrastał...
Ta, niedociekniona, tajemnicza, z połyskiem czarnego jedwabiu; jak pantera, przyczajona do skoku —
Ta, z oczyma gołębicy, a z sercem rozpustnym, łagodna jak gazela i drapieżna jak dziki kot —
Tak, śliska jak wąż, z ciałem chłodnym, jak liście róż wodnych —
Ta, wiotka i pyszna, upojona swym własnym przepychem —
I ta bezpierśna, w kształt smukłego efeba, i ta silna i giętka w kształt klingi z stali damasceńskiej...
A przecież żadnej z nich nie kochał.
Porzucał je bez żalu
Uwagi (0)