Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖
Małe miasteczko terroryzowane jest przez grupę anarchistów. Ich przywódca, Gordon, skupia wokół siebie jednostki słabe, beztalencia, młodych ludzi, którzy zwątpliwi w życie i szukają jego sensu.
Wykorzystuje ich i uzależnia od siebie, nie tylko po to, by siać zniszczenie, lecz także by budować nowe wzorce, oparte na jego demonicznych ideałach. Dzieci szatana uważane są za pierwszą polską powieść satanistyczną. Gordon, główny bohater, uważany jest niekiedy za alter ego samego Przybyszewskiego, który bardzo interesował się okultyzmem, a także był propagatorem filozofii Nietzschego i jego idei nadczłowieka. Utwór został wydany po raz pierwszy w 1897 roku w języku niemieckim.
Stanisław Przybyszewski to jeden z najważniejszych twórców okresu Młodej Polski, prekursor polskiego modernizmu, kontrowersyjny dramaturg, eseista, przedstawiciel tzw. cyganerii krakowskiej.
- Autor: Stanisław Przybyszewski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski (gdzie za darmo czytać książki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Przybyszewski
— Niedługo przejdzie. — podniósł się i usiadł.
— Mój Boże! Jakiś ty blady! Połóż się na łóżku.
— Nie, dziękuję!
Siedzieli tak chwilę.
— Nie wiesz, gdzie może być Stefan?
— Zapewne przy ogniu.
— Ale ja szukałam go wszędzie... — zaczęła płakać.
— Ja szukałem cię także, ale w tym natłoku nie można znaleźć nikogo.
Długie milczenie. Pola uspokajała się.
— Jesteś jeszcze chora, Pola?
— Tak, chora, bardzo chora; tak mi zimno. Mam febrę200.
Trzęsła się.
Rozpalił ogień, przysunął jej krzesło do ognia, usiadł tuż przy niej i ujął jej ręce.
Nie wzbraniała się.
— Tak się bałam, że ty, że Stefan jest temu winien... Siedziałam w kuchni i słuchałam... Tak się boję ciebie... jej także... Ona mnie tak dręczyła. A wieczorem opowiadała o tobie takie straszne rzeczy...
Gordon nie rzekł ani słowa.
Zerwała się.
— Mów przecież! Mów! Mów!
— Obawiałem się o ciebie, Polu.
Rozśmiała się201 szyderczo.
— Widzisz, widzisz... Obawiałeś się... O mnie się obawiasz, ale ją, ją kochasz. Tylko ją!
Odepchnęła go.
— O nią nie obawiałem się nigdy.
Usiadła znowu. Była wyczerpana.
— To tak trudno myśleć. Nie mogę zebrać myśli... Głowa mi tak cięży.
Drżała z zimna i tuliła się do niego.
Objął ją delikatnie. Teraz miał pewność, że Stefan zginął w jakiś sposób, ale nie był już o niego niespokojny. Zapomniał o nim, czuł przy sobie tylko biednego kanarka. Kanarek! Pierwszy raz ta myśl wydała mu się piękna.
Znowu upłynęło wiele czasu.
Pola gorączkowała. Zapadała chwilami w niespokojny sen, pytała o Stefana i zasypiała znowu.
Gordon spojrzał na zegarek.
Było trzy kwadranse na czwartą202.
Teraz był pewny, że Stefan nigdy nie wróci, nigdy...
Nie myślał dłużej o tym, Stefan musiał przecież, bądź co bądź umierać203.
Pola straciła całkiem przytomność. Mówiła błędnie, bez związku204, śmiała się, to znowu płakała i skarżyła się na ból.
Gordon stał bezradny.
Co miał począć? Nie mógł przecież zostawić Poli samej w tym stanie.
Położył ją na łóżku. Nie opierała mu się. Uśmiechnęła się tylko z wdzięcznością.
Nagle rozmyślił się.
Przecież to zupełnie zrozumiałe: zabierze ją do siebie.
Stefan nie żył.
Musiał tylko konie sprowadzić.
— Pola!
Otworzyła oczy.
— Zaraz wrócę.
— Co? Co? Nie chodź! Boję się!
Patrzyła błędnie dokoła.
— Stefan nie wrócił jeszcze?
— Och205, jak mi niedobrze! — jęknęła i upadła znowu na łóżko.
Po upływie pół godziny powrócił Gordon.
Wuj jego zachowywał się jak szalony, ale Gordon nie zwracał na to uwagi.
Na ulicach uspokoiło się stosunkowo. Lud rozchodził się gromadnie do domów.
Gordon spojrzał na fabrykę, na ratusz, na zgliszcza kilkunastu kamienic, na willę Kortumów.
Ta odrobina ognia! myślał z pogardą... Ta odrobina ognia! Splunął.
Ogarnęła go bezgraniczna apatia. Umysł jego pracował całkiem mechanicznie. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. No, widocznie zrobił dlatego, bo mu się na razie tak podobało.
Pola leżała w silnej gorączce.
— Pojedziesz teraz ze mną. Napisałem Stefanowi, żeby zaraz przybył za nami.
Mówił prawie z rozpaczą206, bo był przygotowany, że nie będzie się chciała zgodzić.
— Tak. Co? Jak?...
— Do mnie!
— Tak, tak, do ciebie... Jestem tak chora — tak chora...
Owinął ją w kołdry i na dół207. Mieszkanie zostawił otwarte. Teraz było to przecież obojętne.
Ułożył ją ostrożnie w sankach.
W drodze się jej polepszyło. Orzeźwiło ją zimne powietrze.
— A Stefan? — spytała lękliwie.
— Przybędzie za nami.
Skoro będzie u mnie, myślał Gordon, będzie mi łatwiej wszystko jej powiedzieć... Czemu łatwiej? Nie zdawał sobie z tego sprawy208...
Kiedy zatrzymał się przed domem i wyniósł ją z sanek, zaczęła się opierać. Wyśliznęła mu się z rąk i odrzuciła kołdry.
— Nie chcę iść do ciebie! Nie chcę — krzyczała. — Chcę pójść do domu. Do Stefana...
Gordon wpadł we wściekłość.
— Bądź rozsądna! — zgrzytnął zębami i przemocą wziął ją na ręce.
Przestraszyła się i zapłakała cicho.
— Och, och, ciśniesz mnie209... członki mnie tak bolą.. Pójdę już sama.
Chwiała się, ale wsparł ją i otworzył drzwi do pracowni.
— Cóż to? — krzyknęła Pola nieludzkim210 głosem i padła omdlała na ziemię.
Gordon osłupiał z przerażenia.
W środku pokoju na haku od lampy wisiał Ostap.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
— Czy ratusz zupełnie spłonął? — spytał Gordon, nie patrząc na Botkę.
— Kiedy odchodziłem, leżały tylko gruzy murów212... Willa Kortumów pali się jeszcze jasnym płomieniem.
— I wszyscy są przekonani, że to Sobek zrobił?
— O nie! i to właśnie źle. Zdaje się, że Okonek ściągnął na siebie bodaj213 podejrzenie...
— To rzeczywiście źle! — dorzucił Gordon, nie zwracając jednak dalej uwagi.
— Hartmann ma pieniądze? — zapytał znowu.
— Wszak wiesz już o tym.
— Czy mówiłeś z Ostapem, nim się powiesił?
— Tak.
— Czy mówił ci, że to zrobi?
— Tak. Prosił, aby go zostawić w spokoju, do takiego czynu trzeba wiele spokoju.
— Która mogła być godzina, kiedy się powiesił?
— Mniej więcej trzecia.
— Więc niedługo przedtem nim wróciłem?
— Tak. Czy masz zamiar zarządzić środki ratunkowe?
Gordon milczał.
— Postępujesz nierozważnie, Gordonie — zauważył Botko. — Nie powinieneś teraz wprowadzać obcych do domu. Co chcesz począć z tą chorą?
Gordon siedział głęboko zamyślony.
— Co chcę począć?
Myślał.
— Co chcę począć? Oczywiście nic. Tymczasem siedzi przy niej Michalina, a Maciej pojechał do miasta po doktora.
Botko spojrzał na niego przerażony.
— Ależ na miłość Boską, w takim razie musimy go usunąć! — wskazał na sofę.
Na sofie leżał Ostap. Twarz jego wyglądała przerażająco. Wargi skrzywione złośliwym skurczem, język wywieszony, oczy wpół otwarte.
Gordon zerwał się.
— Tak, na Boga! Musimy go natychmiast usunąć.
— Ale dokąd?
— Do stodoły. Naturalnie do stodoły. Ukryjemy go w słomie, a potem podpalimy stodołę. Która godzina?
— Wpół do siódmej... Nikt nas chyba nie zobaczy?
— Nie, nie...
— No, więc szybko! Bierz go za głowę!
Botko chwycił Ostapa za nogi.
Gordon wpatrywał się przez chwilę w Botkę, jakby nieprzytomny.
— Nie, ty... nie! Weź go za głowę. Nie mogę patrzeć na tę twarz.
— Wszystko mi jedno! Ale do diabła, ty nie drżysz chyba?
— Nie, nie!
Gordon zebrał wszystkie siły. Wstydził się swej słabości. Otworzył drzwi prowadzące na podwórze i brutalnie chwycił trupa za barki. Botko ujął go w milczeniu za nogi.
Szli ostrożnie przez podwórze, ale nagle potknął się Botko i upuścił nogi Ostapa.
Gordon rozśmiał się szyderczo214.
— Idź, otwórz stodołę. Ja sam dam sobie radę...
Wziął Ostapa na ręce, ale ciągle potrącał głową trupa o szereg wozów stojących przed stodołą; uniósł się wściekłością, położył go na ziemi, chwycił pod ramiona i wlókł po ziemi. Wydawało mu się, że trup waży tysiące cetnarów215. Z nadzwyczajnym trudem stanął przed bramą stodoły.
— Jesteś tu? — szepnął. — Pomóż mi przecież.
Obaj wnieśli Ostapa do stodoły i pokryli snopkami słomy.
— Będzie mu tu ciepło — szydził Gordon, chichocząc.
Kiedy wrócili do pokoju, Gordon, znużony, rzucił się na sofę. Botko chodził po pokoju wielkimi krokami. Nagle zatrzymał się.
— Teraz ostatni czas, abym zniknął. Skoro wieczór zapadnie, ruszę w drogę.
— Nie chcesz zobaczyć, co się dzisiaj stanie? — spytał obojętnie Gordon.
— Nie! Wiem wszystko naprzód... Ale słuchaj! Nim pójdę... Czy wiesz, że łatwo możesz na siebie ściągnąć podejrzenie?
— Przecież tylko Okonek żyje jeszcze — rzekł Gordon.
Zamilkli nagle. Obaj zaniepokoili się.
— Ciekawy jestem, co Okonek jutro zrobi — rzekł Gordon, powstając.
Botko nie odpowiedział. Milczeli długo.
— On zna właściwie za dobrze twoje sprawy — rzekł w końcu Botko... — Jeszcze wczoraj mówiłem z nim. Jest niezwykle przebiegły... Zdawało216 mi się, że myśli wyzyskać położenie.
Gordon słuchał niechętnie, ale Botko nie zrażał się tym.
— Chłopu nie można wierzyć. Łatwo się może zdarzyć, że się sam zdradzi... Wiesz przecież: ta przeklęta potrzeba wygadania się u takich ludzi... A dzisiaj ma przecież przemawiać. Bez wątpienia zaaresztują go...
Milczenie.
— Przed dwoma laty zapijał się — rzekł Botko po chwili. — Miał nawet napady delirium. Nieprawda?
— Tak.
— Ci ludzie są niepoczytalni. A ty nie postępowałeś z nim z należytą ostrożnością. Bardzo lubi gadać. A nie jest bynajmniej głupi. Wie nawet o tym, że możesz być karany za to samo, żeś wiedział o tym, że on właściwie zastrzelił ci leśniczego.
— Mam dla niego paszport do Rosji — rzekł Gordon niespokojnie.
— Jak daleko z nim zajedzie? Chłop nie da sobie z tym rady.
— Dam mu pieniądze...
Botko zmarszczył brwi i gryzł nerwowo papierosa, który gasł ciągle.
— Dzisiaj wieczorem, tak około dziesiątej, będzie w lesie czekał na ciebie, tuż przy tym wielkim kamieniu.
Gordon wpatrzył się przerażony w Botkę.
— Czy ty mu kazałeś?
— Tak.
Przez chwilę patrzyli sobie wrogo w oczy.
— Musisz to zrobić! — szepnął Botko. — Inaczej wszyscy moglibyśmy zginąć.
Gordon usiadł. Był blady jak chusta.
— Musisz! — szepnął Botko powtórnie.
— Milcz! — krzyknął nagle Gordon.
Milczeli długo...
— Dziwna rzecz, że Mizerski jeszcze nie przyjechał — rzekł Gordon.
Pauza.
— Zrobiłeś bardzo wiele, Botko — rzekł wreszcie Gordon. — Bez ciebie nie zdołałbym tego wykonać... Moja energia słabła... Trzeba być całkiem swobodnym, aby spokojnie i pewnie dokonywać takich dzieł...
— A ty nie jesteś swobodny? — spytał Botko.
— Wkrótce będę...
Powstał.
— Musisz teraz iść, Botko; doktor lada chwila nadejdzie. A powiedz tym zgłupiałym idiotom w Londynie, temu śmiesznemu komitetowi centralnemu — Gordon śmiał się szyderczo — że plwam na ich organizatorskie pomysły. Powiedz im, że nie chcę nic wiedzieć o ich ideach ogólnoludzkich. To, co czynię, czynię tylko w tym celu, aby niszczyć życie. Powiedz im, że moim jedynym dogmatem jest niszczenie życia...
— Tego im nie powiem.
— Czy ty grasz z nimi komedię? — spytał Gordon pogardliwie.
— Tak... to, to samo bydło, które ty tutaj wzburzyłeś. Chwilowo potrzebuję ich jeszcze... Chwilowo. Może niedługo ludzie zasmakują w niszczeniu życia, wtedy nie będzie potrzeba roztaczać przed nimi obrazów lepszej przyszłości.
— Może... — Gordon zamyślił się.
— Tak, tak, masz zapewne słuszność — rzekł nagle. — Chwilowo jeszcze... Może w przyszłym roku zdołamy wszystko zrobić bez ich pomocy? Ty, ksiądz, Hartmann i ja...
— Hartmann, to wspaniały człowiek. Po włamaniu spierał się całkiem obojętnie z Ostapem o Bakunina i Schopenhauera. He, he... Obaj są pesymistami, ale Schopenhauer nie chce poświęcić życia. Bakunin chce wszystko zniszczyć bez litości.. Hartmann jest bajecznie spokojny... No, bądź zdrów. Pod Philippi217 i tam dalej...
Uścisnęli się.
Gordon nasłuchiwał; sanki zajechały.
— Musisz to zrobić! — rzekł Botko stanowczym i ostrym tonem.
— Dobrze!
Botko znikł.
Gordon wyszedł do sieni naprzeciw Mizerskiemu.
Ze zdumieniem spostrzegł, że Hela przyjechała z nim razem.
— Hela chciała koniecznie jechać ze mną, aby pielęgnować Polę — rzekł Mizerski. — No, ona jest przecież po części lekarzem. Ale to biedne dziewczę, w jaki sposób się tu dostało?
Gordon opowiadał krótkimi, urywanymi słowami. Zaledwie wiedział, co mówił.
W tej samej chwili spostrzegł, że Hela przeszywa go badawczym spojrzeniem.
— Jestem bardzo wdzięczny, panno Heleno, że pani raczyła przyjechać...
Odwróciła głowę.
— Gdzież leży?
Gordon otworzył drzwi do swojej sypialni i wrócił do pracowni. Był tak znużony, że ledwie trzymał się na nogach.
— Dobrze się stało — mruknął. — W przeciwnym razie wstrząśnienia, spowodowane historią z kanarkiem, nie przeszłyby bez śladu.
I znowu czuł tę samą obojętność, co wczoraj, względem siebie i wszystkich.
Za nim, w głębi, ogień pożerał miasto.
Gdyby go ktoś zapytał: czy ty to zrobiłeś, odpowiedziałby bez wahania: tak.
Tak, tak, tysiąckrotnie tak.
Wyobrażał sobie to wspanialej, potężniej.
Prawie brzydził się wszystkim.
Spodziewał się, że nasyci swoją nienawiść, a doznawał tylko obrzydzenia.
Jakież marne, jakież brudne było to wszystko. Nędzna odrobina ognia; nędzna odrobina pieniędzy. Nie mogło nawet wystarczyć, by urządzić większe bezrobocie.
A ludzie, niby głupie zwierzęta w deliriach trwogi! Przypomniał sobie ich krzyki, wycia, procesje, bezmyślne bieganie tu i tam.
— Śmieszne!
Ale teraz musiał dalej prowadzić swoje dzieło, aby móc rozpocząć wielki czyn.
Wpatrywał się długo, długo przez okno w brzaski dnia.
Tak... dniało. Nadchodził śmieszny, banalny dzień z pragnieniem życia.
Doktor wrócił.
— Z biednym dziewczęciem bardzo źle...
Obmył sobie ręce.
Gordon patrzył na niego w milczeniu.
— Co pan myślisz o tym strasznym pożarze?
— Ta odrobina ognia! — Gordon powiedział to zupełnie bezwiednie.
Mizerski przyglądał mu się uważnie.
— Zdaje mi się, że i pan nie jesteś zupełnie zdrowy. Masz pan gorączkę...
Gordonowi
Uwagi (0)