Darmowe ebooki » Opowiadanie » Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eleonora Kalkowska



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:
nie istnieli, a żyło tylko dzieło, w które został wpatrzony.

Była to śmierć.

Cała rzeźba przedstawiała kulę ziemską, targaną przez kobietę — heterę69 — w zmysłowym uścisku wpijających się palców.

Bezbronnie, biernie, cierpiąco, w niemym smutku, wyglądała ta miękka bryła ziemi w kurczowo ściśniętych rękach swojej władczyni. A ta, królując nad nią, wpijała się w nią z wyrazem ohydnej, brutalnej rozkoszy, gwałcącej ziemię.

A ziemia zdawała się jęczeć pod zadanym jej gwałtem i szeroko rozwarła swe oczy, jakby w nadludzkiej męce, oczy bezbronne, zrezygnowane. A hetera się śmiała, wciskając w nią coraz bardziej swoje palce, coraz głębiej, a z ust jej rozlegał się jakby głośny, szyderczy śmiech wszechwładnej mocy.

 

Kiedyś, stojąc w nocy nad tą samą rzeką, przysłuchując się głuchemu pluskowi fal, wpatrzony w czarne kontury stojących w nieruchomym spokoju drzew, ujrzał ją po raz pierwszy przed sobą, usłyszał dziki jej śmiech tuż, tuż nad swoim uchem...

I wtedy odwrócił się i zaczął pędzić, sam nie wiedząc dlaczego, do swego domu, do swojej pracowni.

Coraz prędzej, coraz prędzej — jak gdyby go coś goniło — pędziło przed siebie...

Stanął w pracowni cały zdyszany. Zamknął pośpiesznie drzwi na klucz i przestraszonym wzrokiem obejrzał się wkoło.

Wtedy znów tuż, tuż nad swoim uchem usłyszał jej dziki śmiech, jej ryk...

Wtedy to... stworzył ją.

Przez kilka dni zamykał się w swojej pracowni, nie wpuszczał nikogo i nigdzie nie wychodził.

Towarzyszyła mu ciągle Śmierć ze swoim piekielnym śmiechem.

Nieraz zatrzymywał się wśród pracy i przeciągły jęk wyrywał mu się z piersi.

Szczerość wizji strasznie przygniatała jego istotę.

Wyciągała, jakby z najgłębszych tajników jego duszy, dawno tam drzemiący, olbrzymi strach przed unicestwieniem.

Nieraz tak odpoczywając, chwilowo odczuwał gwałtowną chęć rzucić to wszystko, uwolnić się od tej przygniatającej wizji, ale po upływie kilku sekund zaledwie brał się znów do dłuta i pracował, jakby pod jakimś wewnętrznym, tajemniczym przymusem. Pracował półświadomie, chwilami automatycznie.

Wreszcie skończył.

Stała przed nim w swojej całej strasznej, nagiej prawdzie. Wyszedł wtedy z domu i chwiejnym krokiem zaczął się przechadzać wzdłuż rzeki.

Starał się, przyglądając się na ulicy ludziom, łódkom na wodzie, całemu temu falującemu wokół życiu — zapomnieć o niej.

Ale ona była ciągle przy nim. Odsunęła się tylko jakby za lekką zasłonę.

A spoza tej zasłony wyglądała z wykrzywioną zalotnie twarzą i śmiała się przytłumionym, szyderczym śmiechem, patrząc się w niego swym hipnotyzującym wzrokiem.

Wszedł do pierwszej spotkanej karczmy, aby zagłuszyć ten jej śmiech, aby już nie widzieć jej oczu...

Ale ona wyzierała mu z twarzy półprzytomnych alkoholików, ona witała go w postaci gospodyni, kościotrupa siwego i jej córki, usługującej gościom z lubieżnie wykrzywioną twarzą. Jej śmiech odzywał mu się w brzęku szklanek, w bełkocie pijanych i w ich grubym śmiechu...

Wyszedł wtedy zniechęcony na ulicę i jął70 się posuwać spiesznym krokiem naprzód.

Automatycznie wrócił do swego domu.

Ale przed drzwiami stanął nagle niezdecydowany.

Bał się, wiedział, że gdy wejdzie, spotka go z dzikim, triumfującym śmiechem i wpije się weń swymi oczyma, przebije go całego — zabije...

Westchnął głęboko.

Potem nagle gwałtownie odepchnął drzwi.

Wszedł do ciemnej zupełnie pracowni.

Chciał przecisnąć się, jak złodziej, koło swego dzieła i po ciemku rzucić się na tapczan, służący mu za łóżko, wcisnąć swe oczy w poduszkę, aby jej nie widzieć więcej.

Zamknął ostrożnie drzwi i cicho, na palcach, jak gdyby nie chcąc jej zbudzić ze snu, zbliżył się do swego łoża. Ciężko opuścił się na nie.

Zamknął oczy i ukrył twarz w poduszkę...

Ale teraz ona cicho, cichutko wstała i posuwając się naprzód na palcach zbliżyła się do niego, i usiadła przy nim na tapczanie tuż, tuż przy głowie.

Wolnym ruchem podniosła rękę i, wpatrując się w niego swym złym, szyderczym wzrokiem, rozszerzyła palce, by lepiej wpić się w jego ciało...

Teraz zbliżyła je do szyi.

Uczuł jej dotknięcie zimne, śliskie...

Gwałtownym ruchem podskoczył i osłupiałymi ze strachu oczyma obejrzał się.

Powoli rozpoznał w ciemności pokoju kontury śmierci.

Drżącymi palcami zapalił lampę i chwiejnym krokiem podszedł do niej.

Siedziała na swoim miejscu, na bryle ziemskiej i targała ją w namiętnym uścisku.

Przez chwilę patrzył na nią wzrokiem pełnym jakby jakiegoś niemego wyrzutu.

Wreszcie odwrócił się z wolna, jakby w somnambulicznym stanie, i chwycił dużą, płócienną płachtę, leżącą na ziemi obok niego.

Prędko zarzucił ją na swoje dzieło.

— Śpij teraz — powiedział błędnie przez zęby — już mnie teraz nie będziesz męczyła, ty... — i triumfujący, jakby nienawistny, uśmiech przesunął się po jego twarzy.

Ułożył się znowu na spoczynek.

Na drugi dzień z rana prędko się ubrał i uciekł z pracowni, nie spojrzawszy na swoje dzieło.

Poleciał do przyjaciela lat dziecinnych i poprosił go zająć się71 oddaniem jego pracy na konkurs akademii, tylko w celu uwolnienia się od jej obecności.

Sam na kilka dni, potrzebnych na przygotowanie, przeniósł się do zaprzyjaźnionej z nim rodziny, zamieszkałej w tym samym mieście...

 

Od tego czasu przeszło dziesięć dni.

Konkurs się odbył z doskonałym rezultatem dla niego.

Ale jeden blady uśmiech zaledwie na wieść o nagrodzie przesunął się po jego twarzy, aby znów zaniknąć w wielkim, głuchym milczeniu.

Ciągle jeszcze mieszkał u swoich znajomych, bał się wrócić do pracowni, przypominającej mu śmierć.

 

I teraz szedł z głową podniesioną w górę i wsłuchiwał się w ciche szemranie wody, a oczy ścigały kąpiące się w złocie obłoki.

Wolno i majestatycznie spuszczała się złota kula słońca ku zachodowi.

Stanął na chwilę, by wchłonąć w siebie ten smutny nastrój wieczorny.

Nagle usłyszał nad uchem leciutki jak powiew wiatru, ironiczny śmiech.

Poznał go doskonale.

Tchnął on melodią śmierci.

Pośpiesznie wrócił do domu.

 

Od czasu, gdy ją po raz pierwszy zobaczył, chodził jak senny, półprzytomny.

Nieraz z jego piersi wyrywał się jakiś długi, spazmatyczny śmiech.

Przestraszonymi oczyma patrzyli nań przyjaciele, którzy go znali od dawna.

Zdziwiony ich wzrok pytał w zakłopotaniu:

— Co ci jest, co ci się stało?

On nie odpowiadał.

Nie byliby72 go zrozumieli.

A ona go nie opuszczała.

Ciągle widział ją przy sobie. Wydawało mu się, że wygląda ze wszystkich przedmiotów, ze wszystkich postaci.

Dźwięczała mu w śmiechu dziecinnym, w słowach wesołych, w świergotaniu ptaków, w plusku wód.

Jedna jedyna myśl, jeden strach wielki zapanował w jego duszy, jedno ciemne błaganie memento mori73.

 

Siadł milcząc do kolacji.

Był obecny jakiś gość, jego daleki znajomy, przyjaciel gospodarza domu.

Zaraz po przywitaniu zaczęła się rozmowa — o jego dziele.

Darmo utkwił błagający wzrok w panią domu, oczekując od niej subtelności i intuicji kobiecej, spodziewając się, że ona go zrozumie i przerwie tę rozmowę, która była dlań istną torturą.

Ale nie został zrozumiany. Uśmiechnęła się tylko doń uprzejmie.

— I widzisz, mój drogi — ciągnął gospodarz — w taki sposób staliśmy się nagle mecenasami sztuki. I kto by myślał, że to Andrzej artysta takiej miary. No, no, nie obrażaj się — zwrócił się teraz do rzeźbiarza — ale takie genialne dzieło — kto by to przypuszczał! Przecież to taka prawda, taka szczerość, że aż, mówię, przejmuje człowieka, gdy to widzi...

— Tak panie — zwrócił się teraz gość do Andrzeja — przecież to taka wizjonerska prawda, jak gdyby sama śmierć była się ukazała panu i opowiedziała mu o swej strasznej mocy. Jakim to szczęściem musi być stworzyć takie dzieło — dodał z westchnieniem.

Po bladej twarzy Andrzeja przesunął się teraz wolny, ironiczny uśmiech.

— Szczęście — powtórzył cicho.

I nagle wybuchnął głośnym, spazmatycznym śmiechem.

— Co ci jest, co ci jest? — usłyszał, jakby przez sen, głos swoich przyjaciół.

Uspokoił się.

I dalej ciągnęła się ta rozmowa.

— Może pan będzie łaskaw powiedzieć — ciągnął znów delikatny gość — jak panu po raz pierwszy przyszła myśl stworzenia tego dzieła...

— A tak, tak — powtórzyła pani.

Andrzej nagle się zerwał i, nie powiedziawszy słowa, opuścił pokój.

Nie mógł dłużej wytrzymać tej męki. Nie mógł wyrwać swego zakrwawionego serca z piersi i rzucić je tamtym filistrom przed ciekawe oczy.

Wolnym krokiem przeszedł przez ciemny, cichy ogród.

Doszedłszy do rzeki, począł pędzić wzdłuż jej brzegów.

Wiatr wiał mu przez włosy i opierał się jego krokom, ale on całą siłą walczył z nim.

Ta fizyczna praca sprawiła mu jakby pewną ulgę.

Wreszcie zmęczony stanął nad czarną głębiną wody.

Z pustym, głośnym łoskotem rozbijały się teraz fale o brzegi.

Ciemna, bezdenna wydawała się woda: tajemnicza a straszna.

Plusk jej brzmiał głucho i żałośnie, bezładnie i fatalnie.

— U, u, u, u! — nuciły fale w cichy takt.

Ogarnął go nagle wielki strach.

Odsunął się o kilka kroków dalej. Wzrok teraz utkwił w księżyc, który w otoczeniu zielonawo-złotawych obłoków panował na ciemnym niebie.

Głupie, nieme oczy księżyca wpatrywały się jakby głucho w młodego rzeźbiarza.

Nagle się odwrócił i nieprzytomnym krokiem jął pędzić przed siebie.

Ujrzał wyraźnie wydłużoną, jakby rozwianą, postać śmierci, wyłamującą się ze srebrzystych obłoków.

Teraz czuł, jak coraz bardziej wyciągała swoje ramiona. Widział to, nie patrząc się na niebo.

Teraz jej postać rosła, rosła i ręce wyciągały się coraz bardziej na niebie, aż objęły, otoczyły cały wszechświat, który się wił w jej uścisku.

I teraz usłyszał straszny, szyderczy śmiech, którego odgłos rozlegał się przez przestworze.

I coraz głośniejszy zdał mu się ten śmiech, coraz bliższy jego ucha...

Pędził przed siebie jak wściekły. Cały oblany zimnym potem, stanął przed drzwiami swojej pracowni.

Musiał być sam ze sobą.

Wsunął klucz do zamka i odchylił drzwi.

Ale po pierwszym kroku upadł jak nieżywy na ziemię.

W księżycowym blasku, wpijając w niego swoje straszne oczy, stała ona.

Tego samego dnia bez jego wiedzy przywieźli ją z akademii.

Kilka minut leżał jak nieprzytomny.

Potem wolnym, machinalnym ruchem, podniósł się i błędnym wzrokiem objął swoje dzieło.

Wyraz strasznej nienawiści wykrzywił wszystkie mięśnie jego twarzy. Ręce ścisnęły się w pięść.

— Ty, ty, ty! — krzyczy nagle nieprzytomnie zdławionym głosem i trzęsie pięścią przed jej twarzą. — Ty... — tu urywa.

Stoi przed nią w groźnej postawie, oświetlony drżącym światłem księżyca, całującego jego złotawe włosy.

A potem błagalnie, zarzucając ręce na twarz, przemawia:

— Tak mnie męczysz — tak mnie męczysz — zabijasz mnie! — I znów odrywa ręce od twarzy.

— Zabijasz, słyszysz? — krzyczy, zbliżając się do niej. — Zabijasz swą ciągłą obecnością, zabijasz swym śmiechem.

Zbliżył się teraz zupełnie do niej, a rękę podniósł groźnie, tak, że się teraz prawie dotyka jej wstrętnej twarzy.

Jej oczy zupełnie wyraźnie skierowały się w niego.

— Tyś mój na wieki — mówi z wściekłą zawziętością, wpijając się weń coraz bardziej.

Nagle ogarnia go dzika rozpacz.

Przechyla się w tył i wybucha spazmatycznym śmiechem.

— Twój — twój — mówi — ha, ha ha! — to zobaczymy — i gwałtownie zbliża się do niej i znów wyciąga pięść.

— O, ty, ty, ty — mówi cicho, szeptem prawie, a w jego głosie drży cała przytłumiona nienawiść dla swego dzieła-tyrana...

A jej piekielnie szyderczy wzrok przeszywa jego ciało, jego kości...

Teraz zbliżył się jeszcze bardziej do niej. W jego oczach iskrzy się błysk zwierzęcej, niespętanej nienawiści.

Jest w nim coś ze wzroku pantery, rzucającej się na swą ofiarę.

— Twój na wieki! — syczy przez zęby i wybucha nagle triumfującym śmiechem. — Ha, ha, ha! A to masz!

I gwałtownym ruchem jego pięść uderzyła w rzeźbę, która pada z głuchym łoskotem, rozpadając się na białe, martwe kawały, które rozlatują się po ciemnej podłodze.

 

Stoi i patrzy nieprzytomnym wzrokiem na swoje dzieło. Nie może pojąć, co uczynił.

Ręce sztywno zawisły w powietrzu.

Głęboko westchnął i siada na ziemi przy swoim zniszczonym dziele.

Patrzy tępo na ruiny.

Nagle się wzdrygnął.

W kącie pokoju spostrzegł tułów śmierci, oddzielony od kuli ziemskiej, ale wpijający się jeszcze z tym samym wyrazem wściekłej rozkoszy w odłamek bryły, który się został między jej palcami.

Wstaje i zbliża się do niej sennym wzrokiem.

Teraz stoi przed nią i długo wpatruje się w jej twarz...

I teraz zda mu się, że w oczach hetery przez chwilę zabłysł jakby żal jelenia zranionego do swego zabójcy.

Ale nie — to było tylko złudzenie.

— Może ją zabić do reszty? — przemigotato mu przez myśl.

Podnosi wolnym ruchem rękę, aby jej zadać cios śmiertelny.

Ale ręka opada bezsilnie...

— Ha, ha, ha! — słyszy nagle jej dziki śmiech. — Nie pozbędziesz się mnie nigdy, nigdy.

Nieprzytomny odchyla drzwi i zaczyna pędzić przed siebie...

Nie wie, co czyni. Nie wie, dokąd idzie. Wie tylko, że musi uciec jak najdalej przed nią.

Głuchy odgłos jego kroków rozlega się po ulicy.

Zda mu się, że go ktoś prześladuje, ale nie ma odwagi odwrócić się ze strachu, że się znów spotka z jej wzrokiem.

Pędzi tak naprzód przez głuchą ciszę nocną.

Chwiejne światło latarni zakrywa mu blask księżyca i dziwnie melancholijnie drży w brudnych szybach.

Pędzi naprzód bez celu, bez myśli.

Wielki strach opanował go całego: uciec, uciec przed nią.

Już dawno opuścił ulice przedmieścia i teraz bieży wzdłuż rzeki ciemnej, tajemniczej, oświetlonej jedynie księżycem.

U, u! — słyszy jednostajny plusk wody, powtarzający się monotonnie bez końca.

Czuje on teraz, jak wszystko wkoło wyziewa jeden wielki melancholijny oddech śmierci, zaniku.

U, u! — śpiewają fale w takt zbliżania się śmierci.

Jii, jii, jii — śpiewa wiatr w rytm upływającego czasu.

Gdzieś, daleko za

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz