Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖
Głód życia to zbiór dziewięciu opowiadań Eleonory Kalkowskiej, wydany w 1904 roku pod pseudonimem „Ire ad Sol”. Utrzymany w młodopolskiej estetyce cykl podejmuje tematy życia, śmierci i sztuki, pozostając blisko nietzscheańskiej i bergsonowskiej filozofii.Kalkowska porusza w swojej prozie problemy społeczno-obyczajowe — bohaterowie i bohaterki opowiadań cierpią na nieuleczalne choroby, doświadczają nędzy i nierówności społecznych, a jednocześnie nieustannie walczą o życie, które stanowi dla nich wartość nadrzędną, samą w sobie. Do tego życia narratorka zwraca się w pisanym prozą poetycką Wstępie, stanowiącym modlitwę dziękczynną do sił natury, witalności, władających ziemią odwiecznych żywiołów.
Związana z niemieckim ruchem emancypacyjnym autorka podnosi sprawę sytuacji społecznej kobiet, które u progu XX wieku uzyskują głos w kwestii równouprawnienia, pracy i samorealizacji. W opowiadaniu Dziecko uobecniony zostaje konflikt wewnętrzny kobiety-matki, opiekującej się śmiertelne chorym dzieckiem i kobiety pragnącej rozwijać się zawodowo, debiutującej na scenie teatralnej. Z kolei historia bohaterki Odwiecznego prawa, młodej lekarki, ukazuje problemy związane z wyzwoleniem kobiecej świadomości w zakresie cielesności i naturalnych, biologicznych praw determinujących decyzje życiowe.
- Autor: Eleonora Kalkowska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Głód życia - Eleonora Kalkowska (biblioteka na książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eleonora Kalkowska
Westchnął głęboko i ukrył twarz w dłoniach.
Więc to już dzisiaj rok.
Rok temu, siedział tam w swym gabinecie i obmyślał ostatni akt swego dramatu...
Rok temu — błysnęła mu myśl ostatnia, subtelna, dla zakończenia jednej głównej sceny...
Rok temu, właśnie w tej chwili szczęścia wielkiego, wpadła do niego służąca, cała blada i drżąca i krzyknęła:
— Nie wiem, co się pani stało, pani się nie rusza, pani się nie rusza!
Rok temu, zerwał się jak nieprzytomny i rzucił się do pokoju swej żony i tam, nachyliwszy się nad jej ciałem, zaczął nią trząść, by się poruszyła...
Rok temu, w jej blade, martwe usta wdychał swój oddech żywy, gorący, aby się obudziła...
Rok temu, wciskał coraz głębiej ucho w jej ciało, aby uczuć drgnienie życia...
Rok temu, jak nieprzytomny, zaczął biegać po pokoju, wyrywając sobie włosy z głowy i rycząc wniebogłosy z bólu...
Rok temu, przyszli, zanieśli go do łóżka i zaczęli mu dawać środki jakieś uspokajające, jakieś okłady...
Rok temu, matka stanęła przy jego łóżku i doktor szepnął jej cicho:
— Boję się, żeby nie zwariował.
Rok temu, on się wyrwał z objęć matki, z rąk doktora wstrzymującego go, krzycząc:
— Ja chcę do żony, chcę do żony — ona żyje, musi żyć!...
Rok temu, w nocy, gdy usłyszał chrapanie doktora w przyległym pokoju, a matka zasnęła przy jego łóżku w fotelu, wstał cicho, cichuteńko z łóżka i wkradł się do jej pokoju...
Mała lampka paliła się na stoliku, a na łóżku leżała ona blada...
Rok temu, podskoczył do niej jak dzikie zwierzę i wpił się ustami w jej ciało...
Rok temu, jednym gwałtownym ruchem odskoczył od tego martwego... posągu...
Rok temu, tłukł swoją głową o ściany coraz silniej, coraz mocniej, aż upadł nieprzytomny...
Rok temu, zamknęli go w jakimś białym pokoju z siostrą miłosierdzia i doktorem, gdzie jej nie było, gdzie nie przyszła nigdy już, nigdy...
Rok temu, widział ją po raz ostatni.
Westchnął głęboko i odjął ręce od twarzy. Tęsknym wzrokiem rozejrzał się po pokoju.
Mała lampka rzuca słabe zielonawe światło na białe ściany pokoju.
Wszystkie meble i przedmioty mają dziwnie ospały wygląd, jakby umarły w chwili, gdy ich pani umarła.
Tylko jasnoróżowy szlafroczek na haku koło drzwi wydaje się jeszcze żywy, wyczekujący swej pani.
Stęsknionym krokiem zbliża się do niego, zanurza swą twarz w miękkim materiale, w koronkach...
Ma on w sobie jeszcze ten leciutki, ledwie dostrzegalny, zapach jej drobnej postaci i zdaje mu się, że ona zaraz przyjdzie, że się przytuli do niego, obejmie...
Głęboko wsunął twarz w szerokie fałdy rannego ubrania.
Nagle gwałtownie odskoczył...
Czuł wyraźnie, jak zimne, sztywne palce objęły jego szyję, jak ciężka, twarda ręka spoczęła na jego głowie...
I usłyszał wyraźnie szyderczy, głośny śmiech: „już zawsze, już zawsze!”.
Odskoczył.
Rozgląda się jak nieprzytomny po tym nagle obcym pokoju.
Jakąś głuchą, tęskną martwotą wyzierają te meble, jakiś śmiertelny oddech noszą w sobie.
Śmierć wieje od wszystkich tych zimnych, opuszczonych ścian; śmierć wieje od tego łóżka pustego, na którym jej martwe ciało spoczywało, śmierć wieje od tego lustra, już nieużywanego, śmierć od wszystkich tych cacek, którymi już nikt się nie cieszy...
Zimny dreszcz go przeszywa aż do szpiku kości.
Jakieś grobowe powietrze zdaje się panować tutaj.
Długi, dłuższy jeszcze dreszcz go przenika.
Wzrok jego znów pada na ten mały, różowy szlafroczek, który miała na sobie w przeddzień śmierci.
On jeden jeszcze tchnie życiem.
Instynktownie zbliża się do niego i ukrywa w nim twarz.
Z wolna przysuwa się do niego jakaś ręka i mocno obejmuje jego szyję.
Lecz nagle szata ta zawiała jakimś dziwnie mdłym zapachem kwiatów pogrzebowych.
Gwałtownym ruchem rzucił ją na ziemię.
— Nie chcę, żebyś mnie męczyła — krzyczy nieprzytomny — nie chcę, żebyś mnie męczyła!
Jakby skulony ze strachu, leży szlafrok na podłodze.
A on oparł gorące czoło o żelazną poręcz łóżka i stoi tak przez chwilę nieruchomy.
Jakaś twarda ręka przygniata mu głowę...
I jakby wszystkie przedmioty ożyły, zdają się opuszczać swe miejsca i zbliżają się ku niemu coraz bardziej — coraz bardziej...
Nawet szlafrok wstaje i zbliża się.
Coraz bardziej obstępują go wszystkie sprzęty, coraz szczelniej zacieśniają go w kole, a szlafrok staje zupełnie blisko niego, zarzuca mu rękawy na szyję, które nagle stają się sztywne, zimne i ściskają go coraz mocniej.
— Nie opuścimy — śpiewa jakiś chór — nie opuścimy!
— Puśćcie mnie!
— Nie opuścimy — powtarza chór.
Nieprzytomny porywa lampę ze stolika i rzuca ją na środek pokoju — tam, gdzie leży jej ubiór ostatni.
Wielki płomień wybucha.
Przez chwilę osłupiałym wzrokiem patrzy na ogień, pożerający coraz bardziej różowy szlafroczek, wyglądający dziwnie bezbronnie, jakby błagając o pomoc...
Płomień coraz bardziej się rozszerza.
Dwoma krokami znajduje się przy drzwiach pokoju.
Bez kapelusza, bez palta wydostaje się na ulicę.
Jakby pędzony biegnie naprzód, coraz dalej...
Zdaje mu się, że słyszy za sobą jakieś dziwne głosy: „nie opuścimy, nie opuścimy”, i odgłos dziwnych kroków, jakby od drewnianych nóg.
Coraz spieszniej pędzi przez puste ulice...
Wreszcie staje zadyszany.
Opiera się o mur i wyciera pot z czoła.
Rozgląda się.
Znajduje się w dzielnicy zupełnie nieznanej, ciemnej, pustej.
Ciężki deszcz zaczyna kropić.
Z wolna posuwa się naprzód.
Głowę schylił głęboko56.
Kieruje swe kroki ku mieszkaniu matki.
Nie zwraca uwagi na ciężkie krople deszczu, które mu spływają po twarzy.
Idzie zupełnie bezmyślnie.
Tylko jeden głęboki, głuchy ból czuje tam gdzieś, w głowie.
Wreszcie staje.
Znajduje się przed mieszkaniem matki.
Głęboko westchnął, wchłaniając w siebie świeże, przesiąknięte wilgocią powietrze.
Dziwnie lekkim krokiem wchodzi na górę.
Tak jak kiedyś, za szkolnych czasów — myśli odruchowo.
Wchodzi do mieszkania.
Przyjmuje go matka z większą niż zwykle czułością.
— Właśnie chciałam pójść do ciebie, Janku — mówi swym miękkim, poczciwym głosem.
Wstrząsnął się.
— Do mnie — powtarza automatycznie.
— No tak, bo przecież myślałam, że dziś... — tu przerywa i spogląda na niego wzrokiem pełnym współczucia.
— Chodź, dziecko moje, no, chodź, pomówimy z sobą o przeszłości. Czemuż nie siadasz? — pociągnęła go lekko za rękaw.
On ciągle stoi nieruchomy, jakby martwy.
— Czy byłeś dziś u niej? — pyta dalej swym dobrym głosem.
On ciągle stoi, jakby nie słuchał.
A ona wstaje, podchodzi do małej szafeczki i wyjmuje z niej wąską kopertę.
Spiesznie zbliża się do syna.
— A widzisz, co ja dzisiaj znalazłam dla ciebie — zupełnie o tym zapomniałam, kiedyś mnie prosił o wszystkie jej listy.
— Ot, to jest taki jej kochany liścik jeszcze z pierwszych czasów.
— No bierzże57, cóż ty tak stoisz bez życia?
— Czyś wcale nie ciekaw?
Gwałtownym ruchem odpycha kopertę od siebie i dalej stoi z zasępioną twarzą.
— Co ci jest, co ci jest? — i czule bierze jego rękę...
— Czy dlatego, że dziś rok temu?...
— Ja nie chcę, byś o tym mówiła! — krzyczy nagle i pięścią uderza w stół. — Ja nie chcę, byś o tym mówiła!
— Ale o czym — o czym? — pyta matka.
Opadł nagle na krzesło.
— Ja nie chcę, żebyś o niej mówiła!
— Ja żądam, byś mi nigdy o niej nie wspominała — słyszysz, ja chcę zapomnieć, ja nie wytrzymam, ja chcę, by mi nikt o niej nie wspominał, nikt, nigdy!!! Ja cię proszę, ja cię błagam!
— Ależ dobrze, uspokój się — odpowiada przestraszonym głosem...
Nagle głuchy łoskot...
Upadł na podłogę nieprzytomny.
Na cmentarzu znajduje się skromny grób bez pomnika, bez napisu, cały pokryty zielenią. Rosną na nim kwiaty, ale dzikie.
Pamiętają ludzie, że przed kilkoma miesiącami grób ten był zawsze przykryty dużymi, białymi liliami.
— Pewnie umarł ten, kto się o to troszczył — mówią jedni.
— Zapomniał — szepcą drudzy.
A inni, co przychodzą na smutną pielgrzymkę, przechodząc koło znanego grobu znanej im osoby — „nie kochał — zapomniał” — mówią...
„Nie kochał, zapomniał”.
Nazywali ją ludzie wariatką.
Miała duże, zielone oczy, okrążone gęstymi, długimi, czarnymi rzęsami, zapatrzone gdzieś, w jakąś błędną dal albo pokryte powiekami, dziwnie nieruchomymi, martwymi, jakby nieprzytomne, śniące...
Złotawe, lśniące włosy otaczały proste, wąskie czoło, dziwnie zamyślone, jak gdyby nad jedną jakąś wielką tajemnicą.
Była żoną i matką, ale tylko z rzadka widziano ją z dziećmi i wtedy pieściła się z nimi, bawiła się jak kwiatami.
Była zawsze cicha i smutna.
Nieraz tylko, rzadko bardzo, jakiś błędny uśmiech przesuwał się po jej twarzy, aby znów zaniknąć w wielkim, tęsknym zamyśleniu.
Usta miała wąskie, z lekka rozchylone, jakby w jakim wiecznym pragnieniu.
Rzadko zmieniał się wyraz jej twarzy i wtedy nagle pojawiało się w jej oczach jakieś strasznie bolesne, namiętne pragnienie, i ręce jej ściskały się w nerwowym uścisku... Ale po chwili powieki znów zakrywały tajemniczy ogień jej duszy.
Nieraz z samego rana opuszczała dom swój i powracała późno w nocy.
Można ją było widzieć wtedy, jak przez cały dzień błądziła po polach lekkim, motylowym krokiem, rytmicznie kołysząc się. Wtedy jej oczy nabierały dziwnego blasku i pierś jej szybciej podnosiła się.
Rozpościerała nieraz szeroko ramiona, jak gdyby chciała ogarnąć ziemię całą w swoim uścisku, i wielki, radosny uśmiech oblewał jej całą postać.
Brodziła tak po polach dniami całymi. Nieraz nagle stawała, obejmowała jakieś drzewo rękami, przytulała twarz do niego, jakaś cicha, nieświadoma łza zsuwała się po jej twarzy...
Często także cały dzień leżała u siebie na werandzie lub w ogrodzie z rękami założonymi za głowę, a oczy, podniesione w górę, goniły obłoki po bezgranicznym horyzoncie.
Gdy zima nadchodziła, siadywała przez cały dzień przy kominku, gdzie żarzyły się duże kawały drzewa i węgla, nerwowym ruchem ręki dokładała do ognia i patrzyła ze smutnym uśmiechem, jak płomienie chwytają drzewo, jak się zamienia w jeden wielki żar, aż się całe przepali, wypali i zostanie się tylko tląca garstka popiołu...
Gdy straszny wiatr wiał na dworze i drzewa jęczały i skrzypiały w swoich najgłębszych podstawach, a dom drżał, jakby w przestrachu przed owym wielkim niszczycielem, wtedy ona się nagle zrywała i zapamiętale wybiegała tam w pole, na swobodę.
Dopiero hen gdzieś, gdzie wiatr najsilniej śpiewał swą rozszalałą pieśń, stawała i z rozkosznym uśmiechem rozglądała się wkoło: wiatr rozpuszczał jej włosy i rwał je na wszystkie strony, a ona wyciągała ręce do niego i z dzikim okrzykiem witała jego hymn.
Wicher pędził ją przez pola, przez lasy, a ona śpiewała z nim, dawała mu się targać na wszystkie strony, rozdzierała swe suknie, ażeby ją swobodniej bił, smagał.
Wreszcie, gdy ją nogi już nie niosły — padała zwykle gdzieś na zrębie lasu albo wśród pola i błędnym wzrokiem śledziła ruchy drzew kołysanych przez wiatr.
Wreszcie wstawała i z wolna, nieprzytomnym krokiem, z oczami w dół spuszczonymi, wracała do domu.
Raz po takim dniu zemdlała.
Gdy noc zapadła, a jej jeszcze nie było, niepokój straszny ogarnął dom cały.
Henryk stał przy oknie i patrzył niespokojnie w dziką, rozszalałą noc.
„Asto, Asto!” — wołał jakiś głos rozpaczliwy w głębi jego duszy.
Ale Asta nie wracała, a wiatr coraz dziczej, coraz straszniej śpiewał swój straszny, wściekły hymn.
Rozpacz zaczęła targać nim, coraz silniej, coraz mocniej.
Nagle zdało mu się, że słyszy, jak go ktoś woła.
Nieprzytomny pobiegł jej szukać.
Pędził przez lasy, przez pola, po wszystkich miejscach, o których wiedział, że ukochała je najbardziej.
Wiatr wiał w przeciwną stronę i z trudem torował sobie drogę w tę dziką noc; zaledwie słabe światło półksiężyca oświetlało drżące krzaki.
Stanął wreszcie zmęczony, obszukał już wszystkie jej ulubione miejsca.
Wiatr targał jego włosy i rozwiewał poły jego ubrania na kształt dwóch wielkich czarnych skrzydeł.
Nie wiedział, gdzie jej szukać.
— Asto, Asto! — krzyczał rozpacznym głosem.
Lecz nie było odpowiedzi.
I znowu poszedł szukać ciężkim, beznadziejnym krokiem...
Wreszcie znalazł — leżała na zrębie lasu, omdlała.
Ujrzał jej suknię na kształt jasnej plamy na czarnym tle ziemi.
Rzucił się ku niej i głosem drżącym ze strachu i radości — „Asto, Asto!” zawołał.
Otworzyła oczy i śniącym wzrokiem spojrzała na niego.
Wziął ją na ręce i zaniósł do domu.
Dostała silnej gorączki i przez kilka dni była nieprzytomna.
Powoli, powoli wracała do zdrowia.
Dwa lata temu zaczęło się to, co ludzie nazywali „wariactwem” Asty.
Było to w kilka tygodni po urodzeniu się ich drugiego dziecka. Asta, trochę jeszcze osłabiona, leżała na werandzie, przykryta długim, białym szalem, a on siedział przy niej i z bezbrzeżnie szczęśliwym uśmiechem patrzył na nią. A ona miała oczy dziwnie zmęczone, utkwione w jakiś lekki obłoczek, który się przesuwał po ciemnobłękitnym niebie.
Nagle chwyciła go za rękę.
— Henryku! — powiedziała dziwnie sennie.
Nachylił się nad nią.
— Co ci, Asto? — spytał swym głębokim, tkliwym głosem.
A ona, jakby we śnie, ciągnęła dalej.
— Henryku, ja cię opuszczę.
On wyrwał jej swoją rękę i nieprzytomny podskoczył.
— Asto, co ty mówisz? — wykrztusił. — Asto, Asto! Słuchaj, Asto! — i w nieludzkim strachu utkwił w nią swe oczy...
Ona się teraz całym ciałem zwróciła do niego.
— Tak, tak,
Uwagi (0)