Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖
Tytułowa Lili to śliczna, młoda aktorka, która swoją urodą, niewinną naiwnością i radością życia podbija serca niemal wszystkich napotkanych ludzi.
Podbija również serce Leona Zakrzewskiego — młodzieniec tylko po to, by być przy niej, dołącza do tej samej grupy teatralnej. Wkrótce Leon wyznaje Lili miłość i oświadcza się jej. Początkowo Lili, choć nie do końca wierzy we własne szczęście, zgadza się bez oporu, co zachwyca Zakrzewskiego. Niebawem jednak okazuje się, że podjęcie decyzji może nie być takie proste.
Opowiadanie Lili ukazuje nie tylko historię miłosną dwojga młodych ludzi, ale także w interesujący sposób przedstawia codzienność grupy aktorskiej wraz z jej problemami i urokami. Utwór został opublikowany po raz pierwszy 1899 roku w Krakowie.
Władysław Stanisław Reymont to jeden z najważniejszych pisarzy młodopolskich, przedstawiciel realizmu i naturalizmu, prozaik, nowelista. W 1924 roku został nagrodzony literacką Nagrodą Nobla za powieść Chłopi.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lili - Władysław Stanisław Reymont (interaktywna biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3794-2
Lili Strona tytułowa Spis treści Początek utworu I II III IV V VI VII VIII Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaAle co my teraz poczniemy z sobą?
— Raz... dwa... trzy... Nie wiem, to już Józia głowa — odpowiedziała Korczewska, pochylając się nad szydełkową robótką. — Józio dobrze myśli o nas. Kończę te serwety, bo prezydentowa obiecała mi sprzedać. Raz... dwa... trzy... — liczyła po cichu i tak się zatopiła w robocie, że nie widziała wzburzenia Gałkowskiej, która prędko i niecierpliwie biegała po pokoju; tak niecierpliwie, aż wielka, jasna peleryna, którą miała na ramionach, fruwała za nią, wydęta, i uderzała w twarz młodego chłopaka, siedzącego pod piecem.
— Jańciu! myślże co, przecież jesteś mężczyzną — zawołała przyduszonym głosem, stając przed nim.
— Jestem mężczyzną, to się wie... a zaraz będę myśleć, tylko papierosa wypalę — odpowiedział drwiąco, puszczając jej w oczy kłąb dymu.
Gałkowska uderzyła go oczami i siadła obok Korczewskiej na koszu, okrytym dywanikiem z różnokolorowych skrawków.
— Zdaje mi się, że zrobiliśmy wielkie głupstwo, odchodząc od Stobińskiego. Korczyński mógł rozbić towarzystwo, bo państwo macie fundusze... macie protektorów... macie swoje plany...
— Mamy figę marynowaną. Pleć, pani, pleć... raz... dwa... Mamy fundusze! Józio wczoraj zastawił futro!... trzy... cztery...
— Ale cóż my zrobimy? My, którzy futer nie mamy do zastawienia! Cały tydzień już się nie gra! Wie pani, pisał dzisiaj Oleś do Jańcia, że onegdaj grali w Kole, spektakl był nabity, mieli w kasie osiemdziesiąt rubli! Osiemdziesiąt rubli! — powtórzyła z naciskiem. — Gdybyśmy byli razem, to mielibyśmy na markę1 najmniej po pół rubla — dodała z żalem.
— Jedź pani do nich, zaangażują panią z pocałowaniem ręki, weźmiesz wszystkie bohaterki... zagrasz po Lili wszystkie naiwne... — szeptała cicho, z drwiącym uśmieszkiem Korczewska, rozprostowując na kolanie skończone kółko.
— Pani tak mówisz, jakbym ja, Gałkowska, nie była aktorką na stanowisku, tylko pierwszą lepszą krowientą2!
— Ależ ja nic nie mówię! Niechże mnie Bóg broni, żebym co mówiła...
Gałkowska porwała się z kosza i znowu biegała po pokoju. Jej sinawa twarz, chuda i brzydka, obsypana pudrem, pokryła się mocnymi wypiekami irytacji, a wielkie, wypłowiałe, okrągłe oczy, silnie podczernione i otoczone dokoła całą siecią zmarszczek, zamgliły się łzami.
— Mieszkanie za cały miesiąc niezapłacone, to mniejsza, ale jeść nie ma kupić za co, kredytu nie mamy już za grosz. Jańcio wczoraj sprzedał za parę groszy coś z laubzegi3, ja dzisiaj zastawiłam salopę4, a na jutro nie ma już ani co sprzedać, ani zastawić... I kto to wszystko znosi! kto tak cierpi! Ja, Gałkowska, aktorka na stanowisku! To już chyba koniec świata!
Oparła się o parapet i wsadziła twarz w okno, żeby ukryć łzy, które się jej gwałtem wydobywały spod powiek, i to bolesne, rozpaczliwe łkanie, jakie wstrząsało całą jej chudą postacią. Patrzyła potem chwilę bezmyślnym wzrokiem w zaśnieżony, biały świat, aż jakieś postanowienie mocne ją poderwało z miejsca, bo się rzuciła na pokój i zawołała energicznie:
— Wiem, co robić! Jańciu! Chodźmy!
I szła przez pokój z majestatem Elżbiety z Hrabiego Essexa5, którą grywała. Jańcio niechętnie się podniósł i troskliwie obciągał bardzo delikatne, letnie palto, w którym chodził.
— Raz... dwa... Zaczekajcie. Józio zaraz przyjdzie. Mają się wszyscy zebrać, to się naradzimy, trzy... cztery... Grabiec pisał, że chciałby nas wszystkich angażować, a w każdym razie coś się postanowi. O, już ktoś idzie!...
Jakoż w tej chwili drzwi się otwarły i z całą falą śniegu i wiatru wpadła młoda dziewczyna, a za nią elegancki, przystojny mężczyzna.
— Dzień dobry! Jezus! taki śnieg! taki wiatr! tak zimno! Mam pełne buciki śniegu. Przechodząc koło apteki, spojrzałam na tego pigularza6 ryżego i bach... w całą kupę śniegu się przewróciłam. Pan Zakrzewski ledwie mnie wyciągnął — mówiła prędko, tupiąc nogami, otrzepując się ze śniegu, witając z kobietami i kręcąc się po pokoju, który napełniła wesołą wrzawą. — Jańciu, puść mnie do pieca i nie patrz! Muszę zdjąć buciki! Ale i panu nie wolno... nie wolno... — zawołała do swojego towarzysza i zerwawszy się od pieca w jednym buciku tylko, odwróciła go plecami do siebie. — Patrz pan na Gałkowską, ślicznie się dzisiaj zrobiła! Jańciu, patrz w szydełko pani Korczewskiej! — wołała ze śmiechem, zdejmując drugi bucik, wysypała śnieg i oparła maleńkie nóżki w czarnych pończochach na ciepłych drzwiczkach, oglądając się przy tym co chwila, czy kto nie patrzy.
— Ho! ho! Lili ma nowe futerko! Dobry „bębenek”7 z tego obywatela — dodała ciszej Gałkowska, oglądając dziewczynę z uwagą pełną zazdrości.
— Przerobione z mamy! — zawołała Lili wesoło i spojrzawszy na Zakrzewskiego, który stał jak słup na środku pokoju, odwrócony do niej plecami, roześmiała się głośno; ogromne, błękitne oczy strzeliły niepohamowaną wesołością, włożyła szybko buciki, zerwała z głowy futrzany czarny kołpaczek8 i rzuciła nim w twarz Jańcia, który nieznacznie się jej przypatrywał i gryzł papierosa, poprawiła grzebyki w jasnych jak len, popielatych włosach, które niesfornymi kosmykami, nastroszone, puszyste, spadały jej na czoło, zakrywały skronie i jak popielate płomyki pełzały po białym karku, wychylającym się z zielonej sukiennej bluzki, ściśniętej paskiem w stanie.
Wytarła wilgotną od śniegu twarz i obciągała bardzo starannie bluzkę.
— Lili nie ma dzisiaj gorsetu! — szepnął Jańcio cynicznie.
— Łobuz! Dyrektorowo! niech on nie patrzy na mnie! — zawołała, rumieniąc się i osłaniając skrzyżowanymi rękami piersi, bo przez cienkie sukno rysowały się zbyt wyraziście.
Korczewska roześmiała się, nie podnosząc oczów9 znad kółka, a Gałkowska obejrzała ją przymrużonymi złośliwie oczami i rzuciła pobłażliwie:
— Nigdy nie wychodzi z roli naiwnej! Mascota10! — dodała ciszej i urągliwiej.
Lili nie słuchała, okryła ramiona jakąś podartą chustką Korczewskiej i usiadła na koszu. Siedziała czas jakiś w milczeniu, tylko bujała zajadle nogami i biegała oczami po ścianach pokoju, malowanych w ordynarny niebieski deseń, po którym ściekały od sufitu brudnożółte smugi wilgoci, po łóżku, okrytym szydełkową kapą i stosem coraz mniejszych poduszeczek, przez których szydełkowe poszewki przeświecała purpura wsypek; wielki dywan z różnokolorowych sukiennych kwadratów wisiał nad łóżkiem i stanowił tło dla obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej i dla kilkunastu fotografii Korczewskiego w różnych rolach, oprawionych w laubzegowe ramki11.
— Mieliście radzić, to radźcie, słucham! — zawołała niecierpliwie. — Zakrzewski, chodź no pan! Jakie pan ma włosy! ha! ha! — Śmiała się, bijąc piętami w kosz.
Zakrzewski przejrzał się w lusterku i zaczął śpiesznie przygładzać włosy.
— Chodź pan do mnie. Dawaj pan grzebień, prędko!
Zakrzewski usiadł obok niej, a ona, że było jej za wysoko, uklękła na koszu i zaczęła mu czesać włosy, obracając głowę na wszystkie strony.
— Raz... dwa... dobre dzieci... śliczne dzieci... — szepnęła Korczewska pobłażliwie.
— Scena z wodewilu12! Lili dobrze robi naiwną!
— Pilnuj pani lepiej swojego Jańcia, a nie moich ról — odpowiedziała spokojnie dziewczyna, czesząc dalej.
— Pani się do mnie nie wtrącaj, ja jestem aktorka na stanowisku. Jańciu, przecież jesteś mężczyzną, i pozwalasz krowientom ubliżać swojej siostrze!
— Jańciu! obrońże od apopleksji13 żonę swojego brata! — zawołała ze śmiechem Lili, widząc pąsową z irytacji twarz Gałkowskiej, która nic się już nie odezwała, tylko gryzła z wściekłości dżet14, jakim był ubrany15 przód okrywki16, a Jańcio okrył się takim kłębem dymu, że zniknął w nim cały. — Panie Leonie, kogo my w tej chwili przypominamy?
— Samsona i Dalilę17!
— Czy to ze sztuki jakiej? Musi mi pan w domu opowiedzieć, dobrze? — zapytała słodkim, przeciągłym głosem, dotknęła paluszkiem jego ucha i zajrzała mu tak blisko w oczy, że cofnął się zmieszany i zaczął gwałtownie pokręcać wąsiki.
— Dobrze, opowiem pani! — odpowiedział cicho i starał się uchwycić ją za rękę, ale się szybko wysunęła i pobiegła do psa śpiącego na krzesełku, którego poczęła pociągać za uszy i drażnić.
Cisza się zrobiła; Korczewska nieustannie liczyła oczka szydełka, Gałkowska siedziała przy oknie i z jakąś trwogą patrzyła w zaśnieżony świat; wiatr wył za oknami i co chwila rzucał tumany śniegu w szybki brzęczące, targał za drzwi i gwizdał w kominie, aż się wydymała niby żagiel czerwona firanka, jaką był przysłonięty, a pies, drażniony przez Lili, warczał cicho, aż w końcu znudzony zeskoczył na podłogę, przeciągnął się i drapał do drzwi ze skowytem.
— Cicho, Murzyn! Pan przyjdzie, to Murzynowi da jeść, cicho, piesku — szeptała Korczewska, głaszcząc pieszczotliwie psa, który ułożył się na jej spódnicy i zasnął.
— Dzień dobry, komedianty! To czas, niech go drzwi ścisną! — zawołał niski, chudy aktor, mocując się przez chwilę z drzwiami, których mu wiatr nie pozwolił zamknąć.
Zaczął tupać nogami i otrzepywać się ze śniegu.
— Psi się dzisiaj weselą! Na zakręcie myślałem, że mnie wiatr weźmie, bo mój ibercjerek18 tak się wydął, że chwilę jeszcze, a wasz Kos byłby sobie pofrunął szukać angażman19 w obłokach. A zimno!
Zabijał ręce o ramiona po
Uwagi (0)