Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
— To właśnie, na okrętach odchodząc po owym boju tutaj ukończonym, ślubować owym musicie. Za wami, którzy jesteście przy życiu, pozostała ich śmierć. Ona stanowić będzie siłę moralną, wciąż rosnącą siłę waszą w walce właśnie o taką, nową, naprawdę nową Polskę, do której droga wiodła przez ten wasz Narwik. Na tę ich ofiarę śmierci będziecie powoływali się w sporze, opierali się w walce. Nie wolno wam dopuścić, aby stała się ona cokołem czyjejś osobistej sławy, pokryciem dla błędów przeszłości, zręcznym wybiegiem, kapitałem karierowych zysków. Jeślibyście na to, przez waszą nieszczęsną polską miękkość, pozwolić mieli, to jeszcze tym kiedyś pokarani będziecie, że ujrzycie syzyfową daremność waszej walki, ujrzycie, jak wszystko ku staremu z powrotem wróci! A jeśli któryś z was tutaj sam ślubowaniu swemu się sprzeniewierzy, sam z owej legendy postaw sukna sobie czy innemu wykrawać będzie, będzie obkadzał, zamydlał, właszał się, wsługiwał, niech sobie to wtedy przypomni, że jest ów pod Narwikiem cmentarz. Niech nie ma wtedy złudzeń najmniejszych. Niech mu zaciąży całe brzemię niezmierne jego podłości. Bo zaprawdę gorszy jest taki od handlarzy broni, gorszy od paskarzy wojennych, gorszy od najgorszego z ludzkich szakali.
Deszcz drobny, wiosenny, począł padać z nieba, które obniżyło się chmurami, opadając na cmentarz, na żołnierzy, na generała, na trumny, na księdza.
*
„Któż to kiedyś z taką siłą tak karcił kiedyś i przestrzegał?” — męczyły się historyczne wspomnienia Steckiego. Kto tak kazał Rzeczypospolitej? Jakiś obraz jest taki; król sposępniały w czarnym stroju szwedzkim, kobiety rozmodlone od zgrozy, ostrów panów pysznych i butnych, osowiałych wypomnieniami kaznodziei.
*
A ksiądz tymczasem kończył:
— To wam jednakże powiem, że już się w świecie ma ku końcowi ów czas niedawny, kiedy z trupów żołnierskich dziergała się legenda jak płaszcz suty na ramiona władcze. Przesila się w naszych oczach ów czas niedaleki, kiedy szła ona krok w krok, jak zniewolona i poddana, za pawimi piórami pysznych szyszaków288, za akselbantami289 kraśnych mundurów. Tego już nie będzie w świecie, w który idziemy każdym dniem owej wojny. To się już nie odstanie. I dlatego, odchodząc, to jeszcze możemy powiedzieć imieniem szarej wiary żołnierskiej tym, których tu spać położym, że oto przy nich zostanie, a nie z nami odpłynie, legenda. Nowa, inna legenda. Kiedy nas tu nie będzie, ona z tej ziemi wydobędzie najbardziej poszarpane zwłoki i przywróci ich całość. Jak matka rany najgorsze obmyje, jak siostra je scałuje z krwi. Osobliwa legenda! Pominie ona, nazwiska zapomni butnych, nagrodzonych, możnych. Ukocha ona tych właśnie, co byli najmniej szumni, a najbardziej ofiarni, tych, co byli najbardziej szarzy i najwięcej z siebie dali. Ciebie, mały harcerzu, coś o sławie Orląt Lwowskich290 marzył kiedyś, przyjmie ona w ich poczet. Ciebie, coś z kancelarii dyplomatycznych świata po karabin żołnierski bieżał, ponad wszystkie ambasadory wyniesie. Tobie, coś rzucił pędzle malarskie czy dłuto rzeźbiarza, czy pióro pisarskie — da ona właśnie laur sławy najtrwalszej, najbłękitniejszy promień legendy. Ona najzasłużeniej udzieli swych awansów i najsurowiej degradacje wymierzy. Ona nieomylnie zasługi oceni i bezzawodnie przypnie wstęgi swych odznaczeń. A wy wszyscy, by tak się stało, macie z sił swoich, mocy, talentu, słowa służyć owej legendzie i dać w świecie i Polsce świadectwo jej prawdzie, albowiem jeśli jakiej legendzie, to takiej tylko służyć talentom warto. I za tych, których w straż oddajemy ziemi norweskiej i sławie polskiej, zmówmy teraz, bracia moi, wieczne odpoczywanie.
Tłum osunął się na kolana jak na komendę. Stecki miał głowę w dłoniach, jak wówczas, gdy z gór zniesiono na noszach Andrzeja Czeczela. Przez chwilę nie słyszał nic ani myślał. Aż Banaś go trącił. Kilkunastu ludzi wielkimi łopatami, ruchem szybkim, śpiesznym, zwalało szeleszczące masy piasku, płowego, morskiego piasku, w dół, który rozwarł się trumnom. Nie był to gruchot grud ziemi sypiących się żałobnie jak na naszych wiejskich pogrzebach, tylko łoskot jeden po drugim, suchy, jak uderzenia twarde. Raz jeszcze uprzytomnili sobie całą norweską obcość. „On tak nie chciał tu lec” — pomyślał Banaś.
Ale w chwili kiedy łoskot piasku lecącego zwałami na wieka ustał, żołnierze poklękali po raz drugi, znowuż jak chłopi klękają od wieków na wszystkich cmentarzach polskich. I głosem nie żołnierskim, ale chłopskim, wychodzącym z głębi piersi rozrosłych, grubym, odzewnym, powtarzali miarowo, nieśpieszący:
— Ojcze nasz, któryś jest w niebie... święć się imię Twoje... przyjdź królestwo Twoje... bądź wola Twoja... jako w niebie... tak i na ziemi...
Aż do złudzenia powiało naraz krajem, zapachło lipą i macierzanką, i ziemią dymiącą oraninami291, tłustą, nie taką. Aż rozwiało się to wtedy dopiero, gdy wstali i poczęli wychodzić ku drodze haakvickiej, błotnej. Spieszyli się, bo tego właśnie dnia zaczynali ładować się na statki.
Tadeusz i Roman wychodzili jedni z ostatnich. Wychodząc, już z drożyny obejrzeli się raz jeszcze, a obejrzawszy się i przystanąwszy, doznali jakby bladego uczucia ulgi. Przy grobie żołnierskim, na pustym już cmentarzu, stała tylko jedna jedyna postać wysokiej, jasnowłosej dziewczyny pochylonej nad polskim grobem. Ubrana była prawie pospolicie, tak jak tu wszyscy, niemal aż biednie. Ale na tym cmentarzu, pod murami niskimi, wyglądała jak płaczka292 z baśni słowiańskich lub skandynawskich sag293, biorąca w swe posiadanie mogiły poległych wojów, padłych w boju dalekim Wikingów.
Kontrtorpedowce ruszyły z miejsca pełną parą, wprawiając w drżenie każdy człon swego stalowego kośćca, każdy płat swych stalowych opancerzeń. Przewożone przez nie kompanie polskie, wspaniałej Legii Cudzoziemskiej, czarnych strzelców alpejskich stały na pokładzie patrząc, jak nieledwie w okamgnieniu grube kutry norweskie, które dowiozły ich do okrętów wojennych, stawały się w oddali małymi łupinami, rzucanymi bezsilnie przez wody wielkiego fiordu, które owego wieczora zmętniałe były i złe. Płynęli najsamprzód właśnie owym szerokim fiordem, który leży przed Narwikiem i z którego dwie wąskie odnogi, odbiegając w głąb lądu, opływają miasto. Była to jakby defilada krótka i szybka wzdłuż całego pola dwutygodniowych bitew. Oto był rozrzucony domami Haakvik i Skole, widać było drogę wiodącą w las, dostrzegało się niewielki, w góry wtulony cmentarzyk. Potem był ów zalesiony olbrzymi garb, podnoszący się swą wyłysiałą, wysokogórską częścią aż ku górom szwedzkim. Strzelcy z plutonu Andrzeja pokazywali sobie „taras”, „fasolkę”, kotę 405 i kotę 295, rozpoznawali miejsce, gdzie za drzewami jest niewidoczna stąd kotlinka i wzgórze plecakowego natarcia, jak określano popularnie jeden ze sławniejszych bojów tej dość osobliwej kampanii. Nie znano dokładnie celu podróży. Mówiono zawsze, że po zdobyciu Narwiku będą przerzuceni na południe Norwegii, ale teraz psuła się tam sytuacja, a wiadomości z Francji były coraz gorsze.
Tymczasem kontrtorpedowiec przerzynał fiord białym ściegiem pian, mijał Ankenes, pierwszą odnogę fiordu dzielącą to miasteczko od Narwiku; w głębi Banaś i Stecki rozpoznali niewielkie domy Nyborgu. Teraz był Narwik z portem milczącym posępnie, wydźwignięty wielkimi gmachami, z tej strony ponownie niedostępny i dostojny. Potem widać było drugą odnogę fiordu, tunele kolei do Szwecji, mieścinę rybacką, w której niegdyś stali po marszu nocnym przez góry w śniegach, widać było drogę przez góry — (śnieg był już zeszedł prawie zupełnie) wszystko. Jak w panoramie, jak w filmie przesuwało się przed oczami nurtem wartkim wszystko, gdzie byli i co widzieli. Wspomnienie nanizywało na to sceny, przypomnienia, obrazy. Narwik zwijał się przed nimi właśnie jak taśma filmu, który raz na zawsze schodzi z ekranu.
Raz jeden jeszcze droga wiodła przez Narwik.
*
„Sobieski”294, cały przemalowany ochronnie, stał na wprost gór, u wylotu fiordów. Stecki przepuścił przed sobą pluton, który wspinał się po schodkach opuszczonych wzdłuż burty statku. Rozmieścił pluton, wyszedł na pokład. Przyszli popatrzyć raz jeszcze. Ale pomiędzy krajem ukrytym w głębi fiordów, z lasami i osiedlami, z Narwikiem i domkami małymi, jakie ni stąd, ni zowąd wyrastają kolorowo po brzegach, a nimi na morzu wyrósł tymczasem mur górskich szczytów, granitowy i posrebrzony śniegiem osiadłym we wnękach rozpadlin. Zza jego więziennej szarości nie było nic widać. Tamto wszystko już było znikło.
— Panie podchorąży... — odezwał się ktoś nieśmiało.
Stecki odwrócił się.
— Panie podchorąży, to ja, pan podchorąży mnie nie zna, kapral Humeny. Kucharz... Panie podchorąży, jak nas wieźli w tę stronę, to po prowiant do magazynu zawsze z nami chodził pan podchorąży Czeczel. Bo tak samym to nie dają. Oszwabiali, dogadać się nie było sposobu... To teraz, ja tak myślałem, może pan podchorąży z nami by chodził jak nieboszczyk Czeczel?...
Za Humenym, bardzo sfrasowanym, stało trzech innych, nieznanych mu jeszcze z twarzy, strzelców i czekało, co powie Stecki.
— Naturalnie, trzeba mi było zaraz powiedzieć.
— Ja też tak myślał — ucieszył się Humeny — no, to chłopaki, co stoita, ganiać na dół po menażki.
Strzelcy znikli w zejściu pod pokład. Na górze pozostał tylko, oczekując ich powrotu, kucharz i podchorąży.
— Panie kapralu — zagadnął naraz, jakby sobie coś przypomniawszy, Stecki.
— A co takiego? — zaniepokoił się Humeny.
— Pamiętajcie, wy i inni; póki będę w plutonie, póty chciałbym, żeby wszystko było tak jak za podchorążego Czeczela.
— O, tak — przytwierdził Humeny — o, tak...
Czekali na tamtych. Naraz ponad głową Humenego, aż się usunął, załopotała na sznurze biało-czerwona, wciągana na maszt, flaga statku. Czy ściągnięto ją, szanując jakiś obyczaj wojskowy, ludziom nie morskim nieznany? Czy sznur się jaki zerwał, czy płachta flagi zaplątała się w linach? Nie znali się na tym. Dość, że widzieli tylko, jak flaga, zrazu łopocząca się ciężko, poczęła wpływać ku górze ślizgiem coraz szybszym i coraz równiejszym, aż wreszcie oparła się o szczyt, znieruchomiała, wykwitła. Wiatr morski zimnego dnia począł nią szarpać, rwać, trzepotać, a ona swoją bielą i czerwienią, żywością barw w tym szarym, północnym świecie zabiła w powietrzu, jakby w jej fałdy rozwijane falisto wczepiły się czyjeś młode życia, czyjaś krew utoczona najhojniej, czyjeś nadzieje nigdy nieginące, czyjaś wiara niezgnębiona niczym i jakby to one właśnie odżywały i trwały wiecznie w owym, na wietrze, sztandarze. Który był nad tym statkiem i nad tym wojskiem na morzu obcym jak krzyk ludzki, jak ptak żywy, jak płomień ognia. Jak znak.
Uwagi (0)