Darmowe ebooki » Reportaż » Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 19 20 21 22 23 24 25 26 27 ... 29
Idź do strony:
niż jakieś przeświadczenie. Ci młodsi podciągali nas swoim młodym entuzjazmem. Myśmy im okrzepiali ten entuzjazm chłodem rozumowania, uporem dojrzałości, męskością doświadczenia. W tym wojsku masz taki nowy element — młodych cenzusowców z Polski, przed którymi zamknęła się wtedy podchorążówka. Potem masz młodych chłopców z Francji, masz innych z Polski. Co to wreszcie dziś znaczy: cenzusowiec, nie cenzusowiec! Głupie podziały! Chłopak rozgarnięty, myślący, ambitny — oto, z którym musisz pracować. Z tym trzeba gadać, zżyć się. Współmyśleć, do myślenia pobudzać. Jeśli nie ma w nim głodu, by stawać się czymś, to ten głód w nim obudzić, jeśli jest — podniecać, jeśli marnieje — cucić. Musisz przy sobie, za sobą, koło siebie czuć, że rośnie siła takich ludzi jak ty, jak my tutaj, jak ci, co przemyśleli Coëtquidan. Może nas nie być. Oni zostaną. Może nawet rozwiną się pełniej, pełny głód poczują, wszystkie sprawy uświadomią sobie wtedy, kiedy nas już nie będzie. My będziemy tylko posiewem, a nawet nie, tylko solą, jaka potrawie daje smak. Tylko drożdżami, które nie dają opaść chlebnemu ciastu.

— Ciągle ten chleb...

— Bo to jest takie najprostsze porównanie. Zmielone ziarno, które samo z siebie da pokarm niezdrowy i ciężki, a dopiero w połączeniu z zaczynem staje się głównym pożywieniem ludzkim. To ziarno samo przez się jest niczym. Nikogo nie nakarmi, sił nie doda. Dopiero złączone z tamtym staje się wartością. Z mąki i drożdży dopiero powstaje chleb. Ta wojna wymieszała mąkę powszechnych ofiar i drożdże, myśl samotnych bez niej ludzi. W ogniu bojowym piecze przyszły chleb.

*

— Kto z nas jeść go będzie?

— Z nas tu, może żaden. Może ani ty, ani ja, ani nikt. Nie będzie go jadł Wolski, nie będzie go jadł Płużański, który świadomie, wiedząc, o co i za co, wyboru dokonał. Ale możemy być albo jak natarcie, które zdobędzie to, co zdobyć miało, albo jak natarcie, które złamie się w pół drogi. Musimy więc iść naprawdę, jak jesteśmy. Na kogo kolej, komu pisane. Po kolei...

— Jak te kamienie na szaniec?

— Właśnie, jak te kamienie. Nie. Nie jesteśmy pierwszymi kamieniami polskimi, jakie na ten szaniec padają rzucane naprawdę przez Boga. Nieszczęsne kamienie! To kamieniami parobczaki polskie obalały gdzieś pod Krzeszowicami237 motocyklistów niemieckich, albowiem zwalając naszą obronę na opór bezdroży i błot polskich nie mieliśmy oręża przeciw czołgom! Biedne, polskie kamienie. Otóż naprawdę musimy być jak te kamienie polskiego poety rzucane na ów szaniec, musimy być jak te kamienie parobczaków krakowskich podejmowane z każdego polskiego pola, z lada gościńca238. Ci, co w kraju giną, spiskują, wydają potajemne pisma, przygotowują Dzień, to także takie kamienie, które Bóg polskich przeznaczeń na szaniec dziejowy ciska. Jeżeli kto w tej całej tu armii, to my jedni możemy i musimy mieć w sobie taką świadomość. Każdy z nas właśnie musi wziąć na siebie los Szeliskiego i Płużańskiego, chcieć być, gdy jego czas przyjdzie, kamieniem rzuconym na szaniec. I tylko te kamienie musimy wokół siebie mnożyć. To proste. To smutne. To wszystko.

— Nie — powiada Banaś — to nie jest smutne nawet. Tylko ten Narwik, Narwik... Takie tu wszystko okropnie obce...

Otrząsają się z nim razem. Z zimna? Z obcości?

— Narwik, Romku? Narwik, dziecko, ma swoje miejsce w tym przyszłym świecie narodów tak samo jak twój Lwów. Może kiedyś na Łyczakowskim cmentarzu239 będą norweskie groby żołnierskie, jak tu są polskie...

Banaś otrząsa się wciąż jeszcze.

— A jednak, jeśli gdzie mnie mają zakopać, to nie tu. Tak jakby zimno strasznie. Tak pusto. Tak obco.

— Oni nas także mieli za kraj daleki i naród obcy i dla nich nasze losy były obcymi losami. A teraz w Europie nie ma losów naszych i ich, tylko są losy nasze. Wszystkich te same. A my musimy być w Narwiku i w Wogezach, w Syrii nawet i w Palestynie, jak krzyżowcy, aby kiedyś oni wszyscy stanęli nam pomóc.

— Powiedz sam, czy chciałbyś tu jednak zostać?

— Co za pytanie, skąd?

— A widzisz. Tu tak inaczej.

Zimno zachodziło coraz większe i właśnie w tym zimnie, w mleczności mgławej i uśpieniu obcość widoku, jaki rozłożył się od nich ku fiordom, stawała się jeszcze przeraźliwsza. Andrzej otrząsnął się także. Poczuł takie zmęczenie jak u schyłku nocy przebytej na czuwaniu u czyichś zwłok.

— Ja się jednak prześpię — powiedział — jakby co, zbudźcie zaraz.

XIX

Doświadczali uczucia wytchnienia, że jest już po wszystkim. Rozkwaterowali się, po raz pierwszy od trzech tygodni chyba, w domach, prawdziwych domach niespalonej części Nyborga. Nareszcie. Domy były puste, bo mieszkańców wyrzucili Niemcy, którzy po swym kwaterunku pozostawili je w najokropniejszym nieładzie. Na drodze walały się hełmy, pasy, płachty namiotowe, motocykl zdobyty przez Niemców na zwiadzie brygady, odebrany obecnie. Nad samym fiordem leżało paru niepogrzebanych Niemców. Za fiordem, o dwieście zaledwie metrów, była droga u stóp góry, w głąb kraju. Jeszcze wczoraj uciekały nią w pędzie ostatnie niemieckie samochody, już pod obstrzałem podhalańskich erkaemów z Nyborga. Dalej nieco w lewo, na przeciwległym brzegu, zaczynały się pierwsze domy Narwiku. Idąc na patrol, w kierunku niemieckiego odwrotu, Andrzej powiedział sobie, że miasto widziane z daleka było piękniejsze. Przy porcie dopalały się szczątki dwudniowego pożaru. U ujścia do portu, gdzie rozwalił się kadłub zatopionego niemieckiego transportowca240, jak zabity na mieliźnie wieloryb, stały dwa zwycięskie kontrtorpedowce241 brytyjskie. Batalion stał w Ankenes, rozrytym, poznaczonym plamami pożarów, bezludnym.

— O 8.00 wymarsz kompanii — zapowiedział na odprawie kapitan.

Drużyny pokładły się spać, jak stały, pomordowane tamtymi dwoma ostatnimi dniami, ową nocą w górach i dniem oczekiwań, patrolowania i pościgu za rozbitymi grupami Niemców. Stecki i Banaś mieli do 2.00 w nocy służbę. Położyć się potem spać? Stecki wynalazł dom niewielki, zupełnie osobny. Była to raczej willa, drewniana jak wszystkie, pociągnięta brunatną farbą; „czekoladowy domek baby Jagi” — nazwał to Banaś. W domku baby Jagi stał pewno jakiś oficer niemiecki, a może nawet nikt, bo było stosunkowo porządnie i czysto. Meble były nowoczesne, skromne, ładne; posadzka wywoskowana jak złoto. W pokoju, który zajmował prawie cały parter, wciskając sypialne pokoiki na poddasze, stał ponadto duży, nowoczesny fortepian. Stecki zadumał się melancholijnie: o ileż kultura muzyczna stała w tym biegunowym regionie wyżej niż w krajach mniej bliskich fokom i Laponom242. Popróbował. Klawisze wydały pełny, żadnym wojennym przejściem niezakłócony, ton. Otworzył okno. Ton wypłynął na świat za oknem, na drogę wśród domów się wijącą, ku fiordowi o sto kroków niecałe, w świat zastraszony wojną, jak ptak wyzwolony z klatki.

Klęcząc pozbierał nuty, poukładał. Był Szopen, Mozart i Bach i nie wiedział ani na chwilę, który z tych trzech był prawdziwym ukochańcem tych, co w tym domu niedawno mieszkali. Nie zgadł. W szafie prawie pustej sterczał stary czarny parasol, wisiało palto czarne, miejskiego kroju, niemodne. Emeryt jakiś? Profesor? Obsesja muzyczna wyrastała z każdego kąta. Wśród książek na półce zakurzonej (Stecki obtarł kurz) odnalazł życiorys Mozarta, vie romancée243 niewątpliwie, jakiś rodzaj encyklopedii muzycznej i niemiecką książkę o Wagnerze. Książka o Wagnerze była wyjęta; musieli ją Niemcy przeglądać. Nad fortepianem, pomiędzy dwoma oknami, wisiał sztych, przedstawiający głowę człowieka o chmurnie patrzących oczach, wielkim pomarszczonym myśleniem czole i włosach zmierzwionych nad tym czołem w rewolucyjnym iście bezładzie. Stecki poznał go od razu, bo taki sam sztych dostał kiedyś w Zakopanem, bodaj od Karola Szymanowskiego244. Był to Beethoven buntowniczy, w rewolucji francuskiej rozkochany, jeszcze niezawiedziony w Bonapartem, Beethoven III Symfonii245. Próbował zastanowić się chwilę, co za rodzaj uczucia mógł się wzbudzić w Niemcu, który, zakwaterowany w jego pokoju na Ordynackiej246 w Warszawie, odnalazł, jak on tutaj, taki sam portret mistrza. Próbował jeszcze raz dociec, czy ci Niemcy, co przed nim tu przeszli, patrzyli na tę głowę ponurego samotnika ze sztychu jak na coś obcego zupełnie, czy też, przeciwnie, uczcili w nim jednego z bogów muzycznej Walhalli247. Ale dał spokój zapytaniom, na które nie było odpowiedzi. „A jednak — rozumował porządkując niesprzątany pokój — moja sztuka przetrwa to wszystko lepiej niż budownictwo, malarstwo czy rzeźba. Można zakazać grać Szopena, ale Szopen pozostanie, można zakazać Paderewskiego248, Wieniawskiego249, Moniuszkę250, ale ich siła przetrwa nienaruszona, ich wydźwięk nie spłowieje jak barwa, nie skruszy się ich posągu dynamitem, jak wysadza się pomniki krakowskie. Jakie to dziwne, swoją drogą. Przecież my dla świata dalekiego nie jesteśmy krajem wielkich królów i wielkich hetmanów, karmazynów251 i wodzów wszelakich, nawet nie jesteśmy krajem wielkich poetów, ale tylko Szopena niegdyś, Paderewskiego teraz. Najprostsza kolęda ludowa jest starsza w Polsce niż cały Wawel: ona nawet Wawel najprawdopodobniej przetrwa. Może nawet jest starsza niż całe państwo polskie, może jest starsza niż naród cały, może jej wątki najpierwsze śpiewano już w owym Biskupinie252 nadwodnym, kiedy jeszcze chrzest i kościół nie nanizały na nią słów rzymskiej religii, jak na nić silną niże wiejska dziewczyna różowe koraliki”. Dotknął palcami klawiszy. „Może, gdybym mógł taki ton właśnie uchwycić i dźwiękiem na świat wydzwonić, przetrwałoby w nim i rozeszło się na kraje najdalsze i czasy najpóźniejsze echo naszych cierpień i mąk teraz serdecznych?”.

W owym domu, w którym odruchowo stał się naraz ewangeliczną Marią, Banasiowi przypadła rola Marty. Zamiótł miotłą przyniesioną z innego domu oba pokoje na dole. Wytarł pod oknem otwartym kałużę wody, jaka wlała się tu z wczorajszym deszczem. Zmył w kuchni talerze z jełczejącymi szczątkami jakichś zapomnianych w popłochu potraw. Przywracał ład, zadomowienie, wżycie. W kominku z polnego kamienia zapalił ogień, który długo wzniecić się nie chciał, bo drwa były mokre od leżenia na dworze w słocie wiosennej. W kuchni nastawił wielki sagan253 z wodą na herbatę; sagan huczał na ogniu, chwiał się od zagotowanej wody i wypełnił oba pokoje znanym szmerem podjętych na nowo codziennych domowych czynności. Zgodnie postanowili nie kłaść się, zaczekać na powrót Andrzeja z patrolu, a za to przygotować wielkie obżarstwo. W domu o kilkadziesiąt stąd kroków, dawnej poczcie nyborskiej, pozostał po Niemcach skład intendentury254 zaopatrzony bogato w konserwy, głównie pokradzione w Narwiku. Banaś zabrał się do kucharzenia na wielką skalę. Czuł wraz ze Steckim nieprzepartą ochotę odjedzenia się po monotonii ryżowych gulaszy i wygotowanej herbaty, jaką im posyłano na pozycje dwa razy dziennie. Powybierał z puszek niemieckich wielkie ilości przeróżnych jarzyn, warzyw, przyniósł konserwy rybne niezwykłej rozmaitości, rozważał z całym przekonaniem wszelkie możliwe kombinacje. Mimo protestów Steckiego pozostawił drzwi od salonu otwarte; nie miał nic przeciw zapachom kuchennym; zresztą otworzono i okna. Jeden grzebiąc w konserwach, a drugi w książkach i nutach — mogli w ten sposób, każdy ze swego pokoju, rozmawiać. Banaś musiał opowiedzieć Steckiemu raz jeszcze, jak to po owej nocy w górach przyprowadzono od Nyborga nad ranem dwunastu niemieckich jeńców, jak kazano im znieść na dół, do batalionu, zwłoki poległych i jak owi jeńcy, którzy przecież na tych pozycjach niedawno byli, rozpoznali w zabitym Ziemiańskim swego konfidenta.

— Pomyśl tylko, to była heca! Ja myślał, że porucznika jasny szlag trafi na miejscu! Ta on tego Ziemiańskiego, jak my stali na dole, a kapitan był na pozycji, zawsze z meldunkami posyłał. Bo najpewniejszy! Jeszcze przed samym natarciem. Choć zawsze był raban: że Ziemiański okropnie marudzi i wraca po godzinach. Pewno, jak on na niemiecką stronę chodził, to mu to czasu zabrało. Porucznik powiedział, że ten mu i mapy wszystkie pokradł: obszukali trupa. Ale Niemcy mówili, że już je pewno dawno ich lejtnantowi dał, i może być. Zupełnie może być. Tam jeden z tych Niemców był ze Śląska. Po polsku gadał. Sam, niepytany. I w ogóle, Niemcy strasznego pietra mieli, wszystko by sami gadali.

— Jakżeż on przechodził? — zainteresował się Stecki.

Roman Banaś robił sobie właśnie z tego najcięższe wyrzuty, że nie wypytał wtedy zaraz tych Niemców, którędy i jak Ziemiański przemycał się na drugą stronę. Musiał to robić nie raz i nie dwa razy, skoro tamci go poznali; swoją drogą, ze strzałem w plecy nie miał zmienionej twarzy. Ten strzał w plecy to także była cała historia; ale teraz, po tym z jeńcami... Banaś, opowiadając, krążył jeszcze wokoło sprawy, która w plutonie, a nawet w kompanii, mimo powszechnego zmęczenia, wywołała przecież niemałą sensację. Ale Stecki, który był z kaemów, nie bardzo sobie nawet przypominał tego Ziemiańskiego, nie bardzo miał go w oczach. Opowiadanie przepłynęło koło niego sennie, obojętnie, o ileż dalsze niż dociekanie historyczne lub tamten świat wiecznotrwały, sezam zamknięty dla profanów — muzyka. Pokój był zupełnie uprzątnięty. Powinien był stać się jeszcze zamieszkały. Pomagał już w tym ogień na kominku rozpalony przez Banasia, ogień, który wprawdzie długo chybotał anemicznym płomieniem, jakby dawno go tu nie było i teraz zadomowić się nie śmiał, aż wreszcie zaczął huczeć ku górze wesołym czerwonym wytryskiem. W wielkiej misie majolikowej255 potrzebne by były kwiaty. Stecki wyszedł po nie. W drugim dniu natarcia, w górach, widział gdzieniegdzie jakieś norweskie sasanki, ale tutaj nie było ich wcale. W lasku, w którego zielonym, młodziutkim gąszczu siedziały zaczajone czujki (patrole wysłane za Niemcami ciągle natrafiały na nieprzyjaciela), narwał gałęzi z baziami nierozkwitłych pąków jak bazie Palmowej Niedzieli. Zaniósł je mokre od deszczu. Podchodząc do domu pomyślał, że Andrzej może już wrócił. Ale nie, nikt nie przychodził przez ten czas. Powstawiał bazie do misy i pokazał Romanowi.

1 ... 19 20 21 22 23 24 25 26 27 ... 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz