Darmowe ebooki » Reportaż » Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Adolf Dygasiński



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:
odznaczają się pobożnością i przywiązaniem do religii. Powiem panu więcej: są to katolicy lepsi niż sami Brazylianie.

Nie chciałem sam korzystać z owej uprzejmości i poprosiłem kleryka, aby pozwolił również dwom moim towarzyszom obejrzeć świętość. Po wygodnych schodach weszliśmy na wysokość drugiego piętra, od tyłu wielkiego ołtarza. Kleryk odemknął drzwi, później odsłonił kotarę i oczom naszym przedstawił się posąg naturalnej wielkości człowieka, widziany z tyłu; święty miał na sobie bardzo bogaty, złotem przeszywany płaszcz i długie, czarne włosy, zupełnie jak ludzkie, spadały mu na plecy.

— Jest u nas, w Iguapé, zwyczaj — mówił duchowny młodzieniec — że człowiek pragnący szczęśliwie odbyć podróż na morzu lub lądzie, całuje z wiarą skraj szaty świętego i takiemu zwykle dobrze się powodzi.

Ująłem za brzeg sztywnej materii i do ust przyłożyłem ją bez wahania, co też za mną ze skwapliwością zrobił i Murzyn; ale Niemiec na chwilę się zastanowił, jednak wreszcie i on szatę pocałował. Wahanie to spostrzegł widać kleryk, gdyż potem długo mówił o takich, co wierzą, i o innych, którzy nie wierzą.

— A teraz — mówił do mnie — wejdź pan do góry po tych schodkach na prawo, zobaczysz oblicze świętego, uprzedzam atoli, że były już w Iguapé zdarzenia, iż człowiek, niegodny oglądać tego oblicza spadał z rusztowania na kościół.

Jakkolwiek doświadczam wielkich zawrotów głowy, spoglądając na dół z dużej wysokości, zebrałem jednak wolę, aby młodzieńcowi pokazać, że nie należę do niegodnych. Zaćmiło mi się w oczach, kiedym stanął na wąskiej kładce, nie śmiejąc spojrzeć na dół z owej wyniosłości.

Kiedym powrócił, poszedł w moje ślady Murzyn, ów handlarz emigrantów; ale ten miał twarz czarną, na której żadne wzruszenia odmalować się nie mogą. Spojrzę, a tu mój Niemiec bledziuchny i ręce mu się trzęsą; zapowiedź kleryka, iż niewierni stąd karki łamią, wziął biedak do serca. Nakręciłem zaraz rozmowę i zachowanie się całe tak, aby Niemca uwolnić od wchodzenia na owe schodki. Młody duchowny jednak wybadał mego towarzysza, a dowiedziawszy się, że to Niemiec i protestant, wypalił mu ostre kazanie.

— Niemcy protestanci — mówił — szydzą z naszej religii, są ludźmi podłymi i jako tacy nie powinni wchodzić do katolickich świątyń.

Tak ostrej pigułki nie mogłem już niczym osłodzić Niemcowi, który umiał po portugalsku i jeszcze lepiej ode mnie zrozumiał kazanie. Niebawem też gdzieś się ulotnił. Ja miałem do końca łaski u kleryka.

— Zaprowadzę pana teraz — rzekł — do jednego Włocha, który mówi dobrze po francusku i jest bardzo wykształcony. O, od niego dużo się pan możesz dowiedzieć.

I nie czekając na moje zezwolenie, wziął mnie natychmiast pod rękę, prowadził od kościoła przez rynek. Taki żywy, z gorącym temperamentem, bez czapki biegł, gestykulując nieustannie. Murzyna zgubiliśmy gdzieś pod kościołem.

Na rogu rynku i jakiejś wąskiej uliczki kleryk przystanął, wsadził głowę w otwarte okno i zaczął na cały głos wywoływać imię gospodarza. Ja tymczasem sprawdziłem, iż nad drzwiami tego domku był szyld z napisem: Casa de barbeiro e cabeleiro, to jest: mieszkanie takiego, co goli i strzyże. „No, Ameryka — pomyślałem — tutaj ludzie wykształceni mogą być golibrodami”.

Wtem ukazał się mężczyzna barczysty, z krótką szyją i szeroką, miłą twarzą. Przez okno odbyło się przedstawienie, po czym kleryk nas pożegnał, mówiąc, iż obecność jego jest konieczna w kościele. Przybyła i żona Włocha, poprosiła mnie do izby. Usiadłem, lecz, sam nie wiedząc, o czym tu mówić, zacząłem sławić Włochy z powodu Rafaela, Dantego, Petrarki, Galileusza itd.

Pokazało się, że dla bardzo wykształconego cyrulika była to najzupełniej terra incognita205. Zmieniłem szybko ów temat rozmowy na inny, popularniejszy. Wyjechałem więc z nazwiskami: Garibaldiego, Cavoura, Wiktora Emanuela206; anim się spodziewał, że to wprawi Włocha w gniew. Zaczął zaraz wymyślać na jedność Włoch, na obecną zależność papieża. Ponieważ nie przyjechałem do Brazylii na dysputy tego rodzaju, a gdym je prowadził, to jedynie robiąc komuś towarzyskie ustępstwo, przeto pożegnałem prędko Włocha i powróciłem na okręt.

Dobrzem zrobił, bo już zdejmowano kotwicę i kto wie, czy nie miano zamiaru zostawić mnie w Iguapé.

— A co, nie widzieliście tutaj polskich emigrantów? — zapytałem chłopów już na pokładzie.

— W tej jednej dziurze, proszę pana, nie błąkali się, ale podobno są tu gdzieś niedaleko na koloniach.

Rzeczywiście, Iguapé jest to straszna dziura! Ocean spławny zacieka tu i kończy się na Iguapé oraz na Cananei, a kto chce jechać dalej na północ ku Rio de Janeiro, musi nazad wracać do Paranaguy. Nieznośna podróż! Dnia dwudziestego dziewiątego grudnia byłem mocno cierpiący, kiedy w Cananei obarczano nasz okręt ładunkiem ryżu, kawy i kukurydzy.

Nie mogłem teraz iść na ląd, gdyż mnie siły tak opuściły, że niepodobna było ustać na nogach; musiałem leżeć w łóżku, a tylko jeden z chłopów o mnie pamiętał, podając czasem szklankę wody lub czarną kawę. Jak przez mgłę stawały mi przed oczyma to lasy, góry, skały i wyspy Brazylii, to znowu tłumy wynędzniałych emigrantów, biwakujących po borach lub nad brzegami morza. Czułem omdlenie w nogach, zawrót w głowie.

Przeszło czternaście godzin płynął okręt z Cananei do Santos, gdzieśmy stanęli rano 30 grudnia. Zwlokłem się z łóżka, dałem dzieciom emigrantów trochę drobnej monety, aby sobie kupiły pomarańcz, bananów, a sam, chwiejąc się na nogach, poszedłem obejrzeć jedno z najgłówniejszych portowych miast Brazylii.

W porcie stały okręty angielskie, francuskie, holenderskie, niemieckie; na brzegu kolej żelazna, tramwaje i liczne wozy, zaprzęgnięte w muły, zabierały wory z towarami.

W Santos znajduje się bardzo dużo emigrantów polskich, takich mianowicie, co już byli we wszystkich dziurach i ostatecznie zwątpili w możność pracy na kolonii; niby to poszukują oni roboty, a tymczasem żebrzą. Na targowisku, gdzie się sprzedają ananasy, fasola, banany, włoszczyzna i ptaki, spotkałem kobietę obszarpaną, która prowadziła za rękę dziecko trzyletnie może, drugie starsze, prawie nagie, biegło z tyłu, a wszystko to wyciągało ręce do przechodniów. W krótkiej rozmowie opowiedziała mi, że do Santos „ma przybyć okręt jeden, który zabierze Polaków i wywiezie z Brazylii; ale ta jeszcze nie przyszedł”.

I ona, i dzieci chciwymi oczyma spoglądały na ręce, które im miały rzucić jałmużnę. Później, we dwa tygodnie jakoś, gdym powracał już do Europy, niemieccy oficerowie parowca „Montevideo” opowiadali mi, iż żebracy ci czatują w porcie na kapitanów i urzędników okrętowych, których błagają o zabranie na statek do Europy.

Poszedłem w jakąś ulicę — wszędzie pełno konsulatów, ajencji żeglugi, biur telegraficznych, domów bankierskich. Wypiłem duży kieliszek koniaku, filiżankę wybornej kawy, którą Santos głównie prowadzi handel, wypocząłem trochę w niewielkim ogrodzie publicznym i powróciłem na okręt, gdzie się znowu musiałem położyć do łóżka. Opadła mnie taka śpiączka, żem przespał kilkanaście godzin.

Cały dzień i całą noc płynęliśmy do Rio de Janeiro z Santos. Kiedyśmy wjechali nad ranem do portu, obudził mnie ów oryginalny sygnał „Alexandrii”; porwałem się czym prędzej, chcąc zobaczyć, która też godzina; ale daremnie poszukiwałem kamizelki, a w niej zegarka. Narobiłem zaraz w izbie gwałtu, wezwałem gospodarza okrętu, kelnerów i zażądałem, aby o fakcie kradzieży natychmiast zawiadomiono kapitana okrętu. Wszyscy poszukiwali mojej kamizelki i nareszcie znaleziono ją, a także krawat, na pokładzie za beczką z jajami.

Gdym później zrobił przegląd rzeczy, pokazało się, że nadto brakuje mi noża i woreczka z drobnymi pieniędzmi. Na śledztwo przyszedł pierwszy oficer, który mnie wysłuchał tak, jak gdybym był oskarżonym raczej o jakiś występek, a nie oskarżającym. Powiedziałem mu, że ponieważ odzyskałem złoty zegarek dosyć kosztowny, przeto mniej stoję o resztę. Uśmiechnął się złośliwie i odszedł.

Miałem wprawdzie ofiarowaną sobie gościnność u pana Pinto da Rocha w Rio de Janeiro, lecz, gdy mi powiedziano, że jestem sponiewierany w gazetach i trapiony przez policję, nie chciałem nikogo narażać na jakieś nieprzyjemności i znowu zamieszkałem w hotelu du Commerce.

Jeszcze tego samego dnia (1 stycznia) otrzymałem bilet doktora Clearly, który się zgłaszał do mnie z zapytaniem od północnoamerykańskiego dziennika „New Heralda”207, czy bym mu nie służył korespondencjami. Rozgłos mi więc zrobiły dzienniki brazyliańskie. Naturalnie, propozycji nie przyjąłem, ponieważ miałem zobowiązanie tylko dla „Kuriera warszawskiego” zużytkować swoje obserwacje i zebrany materiał.

Nazajutrz, 2 stycznia 1891 r., największy dziennik w Rio de Janeiro, „Journal de Comercio”208, czerpiąc wzmiankę z „Gazety Kolońskiej”209, mówi o mnie, a raczej o mojej drugiej z rzędu korespondencji do „Kuriera Warszawskiego”: Contrastâo as declaraçôes do sr. Dygasiński com linguagem acostumada da imprensa polaca”210. A potem: „Z wielką ciekawością oczekujemy od tegoż autora korespondencji o emigrantach w Brazylii... To, co napisał o przyjęciu emigrantów polskich w Bremie, świadczy, iż się ten korespondent nie da sprowadzić z drogi prawdy”.

Mówiono mi, bom nie czytał, że najgwałtowniejszy przeciw mnie i „Kurierowi Warszawskiemu” artykuł, na jakie 12 dni przedtem, pomieścił właśnie ten sam dziennik.

Nie myślę tu przedstawiać czytelnikom wielu różnych szczegółów doznanych przykrości; notuję fakta zupełnie pewne, mające całą rękojmię prawdy, pomijając to, co mi się mogło zdawać lub co można by inaczej tłumaczyć; pomijając nawet i to, com słyszał o traktowaniu naszych emigrantów w Brazylii, a co mi się wydało nieprawdopodobne.

W niedzielę byłem zaproszony na śniadanie do pana Franklina Alvaresa Juniora, któreśmy zjedli w jego pięknej willi za miastem, a w poniedziałek o 8 rano popłynąłem do stojącego w porcie parowca „Montevideo”, należącego do hambursko-południowoamerykańskiego Towarzystwa Żeglugi Parowej; ten okręt właśnie najwcześniej do Europy odchodził, inne odpływały 10 i 12 stycznia.

Gdym się już znalazł tutaj, spostrzegłem wśród foteli wystawionych przed kajutą I klasy na jednym napis: „Luiz Guimarâes ministro do Brazil — Lisboa211”. — „No będę miał Brazylię jeszcze do Lizbony!” — pomyślałem.

Po dwóch dniach żeglugi, wjechaliśmy do portu Bahii, gdzieśmy nocowali. Gazety tego miasta rozpisały się o panu Guimarâes jako o poecie i autorze licznych pereł w literaturze portugalskiej. Zachęciło mnie to do zabrania znajomości i okazało się, że Guimarâes przekładał z francuszczyzny na język portugalski parę utworów Mickiewicza, którego bardzo wysoko ceni jako poetę. Nie obwijając nic w bawełnę, opowiedziałem mu ze wszelkimi szczegółami, jak się do Brazylii Polaków sprowadza i jak się ich tutaj traktuje. Był bardzo zadziwiony, a na większą część moich uwag zgadzał się zupełnie.

XV

Brazylię opisują Europejczycy. — Bogactwo przyrody. — Beja-flor. — Zimorodki. — Piguar. — Aguapé. — Frechas. — Jasminmanga i ixora (czytaj: „iszora”). — Banan. — Pomarańcza. — Kawa. — Peri. — Ananas leśny i piri. — Motyle. — Maracuja i inga. — Palmity. — Sabia i ticu-ticu. — Capu. — Świetliki. — Bagu-assu, imba-upa, sosna brazyliańska, takuare i drzewa budulcowe. — Rośliny pasożytne. — Pospolitsze ptaki. — Jakas, saputiny, drzewo tykwowe i kamforowe. — Japuticaba. — Zwierzęta pana de Paula Ramoz. — Indianie. — Nieprzyjaciele kolonisty. — Jaguar i węże. — Żółta febra i beri-beri.

Brazylianie nie mają ani opisów swego kraju, ani dobrych kart geograficznych; robią to za nich w Europie cudzoziemcy. Ale, przyznać trzeba, mają oni ojczyznę piękną w całym znaczeniu tego słowa. Jakże tu bogata jest przyroda! Od barw i kształtów roślinności cudzoziemiec oka oderwać nie może, a ucho jego napawa się nieustannie śpiewem ptaków i tą długą, nigdy nieustającą muzyką piewików212, którą w dzień i w nocy zdaje się ze siebie wydawać urocza ziemia Brazylii. Malownicze góry, rozkoszne doliny, bory dziewicze, rojące się życiem — wspaniałe rzeki i strumienie, ocean, jego wyspy, piękne porty i słońce, co choć pali, tworzy arcydzieła!

Przyroda zgromadziła wszystkie najbogatsze barwy, aby w nie ubrać kwiaty, motyle i ptaki Brazylii. Nie potrzebujesz długo szukać, bo w małym ogródku przed pierwszą lepszą chatą, a nawet: na podwórku, łatwo spotkać jakiego beja-flor213 (kolibra), który się cały mieni od barw, a gdy płyniesz po rzece, spotykasz olbrzymie zimorodki214 wielkości naszych gołębi lub stada wysmukłych, pięknych, białych czapli; czarny piguar nieco podobny do naszej kaczki, przygląda ci się zdziwiony i daje nurka — już go nie zobaczysz. Na wodzie przy brzegu w wielkich kępach rośnie aguapé215 z okrągłymi liśćmi i dużymi gronami fioletowych kwiatów, a na brzegu, jeśli nie ma gąszczu drzew i krzewów, to porasta prechas, rodzaj trzciny wyrastającej wyżej aniżeli u nas tak zwany koński ząb; tu i ówdzie piękna płacząca wierzba o długich, drobniutkich, jasnozielonych listkach.

Czasem, opodal od brzegu, widzisz jakąś kolonię, to cały ten domek jest w kwiatach: możesz tam znaleźć jasmin-manga216 z upajającą wonią, szkarłatną ixorę217, którą tak obsypały kwiaty, że spodnich liści prawie nie widać; zwykle zaś między nimi, jakby olbrzymi snop, rośnie banan z porozszczepianymi, podartymi liśćmi, z kwiatem ciemnym, zwieszonym na dół w kształcie serca lub z gronem owoców mogącym dobrze nakarmić pięciu ludzi. Nie brakuje też tam zwykle drzew pomarańczowych i świecą się z daleka w słońcu liście kawy lub widać jej kwiat, jakby ziarna białego grochu nawiązane na gałązki.

Jeśli się znajdujesz blisko ujścia rzeki do morza, to po brzegach pełno peri, to jest sitowia, z którego się wyrabiają bardzo dobre maty. Zresztą trawa w pas, zaledwie wśród niej możesz dojrzeć rogate głowy pasącego się tu bez żadnych pasterzy bydła.

Możesz przeklinać złą drogę, straszne wertepy, jeśli odbywasz podróż na lądzie pieszo, konno lub wozem; ale nie powiesz nigdy, że to była miejscowość monotonna, nużąca oko i umysł. Po drodze pełno wszędzie czerwonych ananasów leśnych, pełno pięknych, wonnych białych kwiatów piri, przypominających nasze lilie. Przelatują wielkie, piękne motyle — jaki Menelaus218, Automedon219 lub

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz