Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖
Listy z Brazylii Adolfa Dygasińskiego publikowane w latach 1890/91 na łamach „Kuriera Warszawskiego” to niezwykle interesujące studium problemu społecznego, z jakim mierzyła się ówcześnie duża część Polaków. Utwór ważny jest z co najmniej dwóch powodów: po pierwsze ukazuje nieco zapomniany fragment ludowej historii Polski, po drugie kreśli doskonały portret społeczeństwa z przełomu wieków.
Reporterskie oko Dygasińskiego zdaje się dostrzegać wszystko: biedę i cierpienie polskich chłopów, ale też ich naiwność oraz prostoduszność; zapierający dech w piersiach krajobraz Brazylii, ale i obłudę nią rządzących; całkiem logiczne przyczyny emigracji, jak również jej tragiczne skutki.
Uwaga: geotagowanie nałożone na tekst przez redakcję WL odtwarza trasę przebytą przez Dygasińskiego w jego reporterskiej misji.
- Autor: Adolf Dygasiński
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Adolf Dygasiński
Świerszczenie miliona piewików153, śpiew ptaków rozlegają się dokoła; połyskują barwą piękne kwiaty, przelatują pyszne motyle. Płacę za konia 5 milrejsów154, więc go nie oszczędzam; przedzieramy się przez jakieś ścieżki, strugi, niekiedy konie grzęzną.
W godzinę już byliśmy w miejscowości suchej, nieco wyniesionej ponad doliną. Las i las tylko, lecz las rozkoszny, wonny, gwarny od śpiewów ptasich, pełen ruchu.
Pośpieszając, pierwszą osobą, którą spotkałem, była kobieta na koniu, ubrana w kapelusz, wiozła jakiś kosz i pełno paczek.
Jest to kolonistka, która z miasta wraca do domu ze sprawunkami.
Potem już z gąszczów wynurzała się kolonia za kolonią.
Są to małe domki z oknami bez szyb, a czasem tylko z okiennicami; strzecha czasem z suchych liści palm, czasem dachówka bardzo gruba, czerwona. Około domu ogród, w nim banany, pomarańcze, drzewo kawowe, brzoskwinie; w polu — kukurydza, dynie, fasola i tzw. pataty155, tj. rodzaj kartofli. Żadnych innych zabudowań tu nie ma; krowy, kozy, trzoda chlewna — wszystko koczuje pod gołym niebem.
A poza kolonią znowu las, znowu gąszcze, przez które nieraz trudno się przebić.
Minęliśmy około 20–30 takich kolonii i wydostaliśmy się na przestrzeń, jaką u nas widzieć można po wycięciu lasu. W oddaleniu gdzieniegdzie dym bucha kłębami, pali się — to nowy kolonista na wyznaczonym sobie terytorium rozpoczyna gospodarkę od spalenia wszystkiego, co rośnie na tej dziewiczej ziemi.
Jednocześnie żwawiej pędził teraz koń, naglony przeze mnie, i wnet dotarłem do brzegu lasu. Tutaj w budach, w ruinach jakiegoś starego domostwa, mieszkają jacyś ludzie.
Dosyć być tydzień w Ameryce Południowej, ażeby potem nieomylnie rozpoznawać fizjonomię Polaka.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — rzekłem do jakiegoś człowieka, który stał przy baraku. A ten zdjął czapkę, szeroko otworzył usta i w parę minut byłem tak oblężony przez ludzi, że koń mój kroku zrobić nie mógł.
Nie macie wyobrażenia, ile tu łez popłynęło w przeciągu pół godziny...
Powiedziałem im, że przyjeżdżam z wizytą do nich z Warszawy, aby zobaczyć, jak się mają.
Dopiero jęki rozpaczy, krzyki i płacze!...
Na wspomnienie kraju ludzie rzucają się do mnie, jak szaleni, przeklinają chwilę, w której opuścili ojczyznę, złorzeczą ajentom, doradcom — słowem, mam przed sobą scenę, której słowami nie jestem w stanie oddać...
— Jak pan wróci, niech pan da znać od Józefa Szczepańskiego Adamowi Szczepańskiemu w Drogiszkach przez Mławę, żeby się tu nie ważył przybywać, niech go Matka Boska broni! — woła jeden.
— Panie, panie, zlituj się nade mną, napisz do proboszcza ks. Ociechowskiego w Orlu, stacja Izbica; niech powie ludziom od Józefa Rutkowskiego i Ignacego Hernackiego, od Augustyna Nowaka, Antoniego Więckowskiego i innych, żeśmy strasznie nieszczęśliwi! Żyjemy jak zwierzęta w lasach, ani ludzi, ani kościoła!
— Całe życie będę służył darmo! — woła jakiś chłop szpakowaty, lecz tęgi jeszcze. — A niech kości na swoim cmentarzu złożę.
W ekstazie dziwnej jakiejś tłoczą mi się do rąk, do nóg, do szyi, nie mogę sobie dać rady z rozżalonymi i nieszczęśliwymi ludźmi.
— Panie, dzieci mi wymarły! — woła jakaś kobieta, która w miejscu oczu ma tylko dwa czerwone doły.
— Stasia umarła — wykrzykuje ktoś znów. — Niech pan da znać do Smolan przez Mławę do Jana Szczepkowskiego od brata Leona.
Tu znowu Jan Gawroński ciśnie się do mnie przez tłum i woła:
— Z nieba cię tu Pan Bóg zesłał, mój panie, napisz ode mnie do proboszcza Smoleńskiego w Drobinie, opowiedz mu o naszej strasznej nędzy!... Boże, mój Boże!
Nie skończyłbym wyliczać wszystkich próśb, błagań, zaklęć, które wyszły z ust tych nieszczęśliwych.
Czemuż nie jestem bogaty, bardzo bogaty, abym mógł ziomków swoich wyprowadzić z niewoli brazyliańskiej! Stracili kraj i w cierpieniu nauczyli się go kochać.
Rozrzuciłem trochę monety, papierosy swoje i ze ściśniętym sercem puściłem się ku drugim takim samym barakom. Tłum biegł cwałem za moim koniem i przy drugich barakach ta sama scena. Byli tutaj także emigranci Hiszpanie; ci wychodzili przed baraki, w pasach swoich, kaftanach i z podziwem przyglądali się scenie.
Co robią tutaj ci ludzie? Oto, dano im możność wybrania sobie prowincji, czyli stanu; ale gdy przybywają na miejsce, spotyka ich zawód: ziemia albo jest jeszcze niewymierzona albo wcale niezdatna na kolonie; więc ich trzymają miesiąc, dwa i dłużej potem posyłają gdzie indziej, gdzie się powtarza to samo.
Sądzę, że moich ziomków powinno by to, co tu piszę, nauczyć przezorności. Nie ja dziś mówię, lecz sami emigranci chłopi.
Jutro wyjeżdżam stąd do najbardziej podobno kwitnących kolonii około Blumenau w stanie św. Katarzyny, skąd następnie pojadę do stanu Parana.
12 grudnia 1890 r.
Przepowiednia właściciela hotelu. — Wieści w agencji żeglugi parowej. — Moi towarzysze i podróż. — Jens Jensen i Wolff. — Droga do Massaranduby. — Zarobki emigrantów i koszt ich życia. — Obrachunek i wypłata. — Baraki emigranckie w Massarandubie. — Barak, gdzieśmy nocowali. — Moje ranne odwiedziny u emigrantów. — Rozmowa z pomocnikiem szefa. — Kolonie bez domów i kolonie z domami. — Obywatel w Europie i w Brazylii. — Pomoc, której rząd udziela emigrantom. — Co mówią chłopi o ziemi w Brazylii? — Gdzie mieszka kolonista? — Porządek niemiecki. — Podczas wypłaty. — Prośba na piśmie emigrantów polskich.
Na drugi dzień wstałem rano o godzinie czwartej; deszcz ciągle lał jak z cebra. „Nic nie pomoże — myślałem — jechać i tak muszę, trzeba raz koniecznie zobaczyć, jak się wylęga ta kolonia polska i co z niej wyrasta potem”.
Cztery konie zaprzągnięte do wehikułu przypominającego bryczkę naszą oczekiwały przed hotelem, którego właściciel, Niemiec, przepowiadał mi ciągle drogę, jakiej jeszcze w życiu nie widziałem.
— Masz pan jechać do Massaranduby — mówił — jest tego wprawdzie czterdzieści kilometrów wszystkiego, ale po gościńcu europejskim łatwiej przejechać trzy razy dłuższą przestrzeń: błoto, urwiska, brak mostów... alles wild!156
Zanim opuściłem Blumenau, poszedłem przedtem do agencji żeglugi parowej, ażeby się wywiedzieć, czy i kiedy w tych czasach przybywa do Itajahy jaki statek parowy (Blumenau ma tylko małe parowce, które kursują po rzece Itajahy Assù157 i komunikują ją z oceanem).
Musiałem się z tym liczyć, znając komunikacje brazyliańskie, ażeby nie pozostać bez możności wyjazdu przez przeciąg jakich dwóch tygodni.
W agencji zarządzanej przez kobietę, Niemkę, powiedziano mi, że 21 grudnia, stosownie do otrzymanych wiadomości telegraficznych, przybywa do Itajahy taki a taki statek parowy, a jeśli na nim teraz nie odjadę, to będę musiał na inny czekać aż do 2 stycznia.
Ponieważ to była data 15 grudnia, byłem więc panem czasu i w podróży swej mogłem się odpowiednio stosować.
Jadę nareszcie do upragnionej przez siebie Massaranduby! Towarzyszy mi pan L. de M., pomocnik szefa kolonizacji i młody człowiek, pomocnik pomocnika. Są to ludzie z najlepszymi chęciami, ale niezdary — kanceliści i nic więcej, a ostatecznie tacy wykonywają w Brazylii dzieło kolonizacji.
Błoto tutaj większe aniżeli u nas w okolicy Buska, Wiślicy, Proszowic, Skalbmierza. Na promie, przypominającym okręciki, które w Warszawie puszczają dzieci po rynsztokach, przeprawiliśmy się przez rzekę Itajahy Assù (wielką), a około dziesiątej przybyliśmy do miejscowości zwanej Itapavo158, gdzie się przy drodze znajduje oberża niemiecka Jensa Jensena. Nie powtarzam tu swej rozmowy z urzędnikami, gdyż płytkość jej kwalifikuje się do zatracenia na wieki, o ile chodzi o kolonizację i emigrację. Wysiadałem za to z wehikułu, zbierałem rośliny szczególne, wypytywałem o nazwy i obyczaje spostrzeganych ptaków, owadów itd. Odpowiedzi bywały często wątpliwe.
Jens Jensen, właściciel oberży w Itapavo, przed 25 laty zbiegł z okrętu jako majtek i przybył tutaj, jak mówią, zaledwie w butach; dzisiaj jest to człowiek bardzo zamożny: posiada znaczny majątek w ziemi, zwierzętach domowych, w dobrze zaopatrzonym sklepie i w gotówce.
Wszystkiego u niego dostaniesz: czarnej fasoli, masła, kukurydzy, mąki, różnych nasion, rzemienia, tkanin bawełnianych, lnianych, wełnianych, jedwabnych, mięsa, obuwia, kulbak, papieru, książek do nabożeństwa, elementarzy, nawet tablic do nauki poglądowej, a wszystko niemieckie. Oglądałem jego zasobne gospodarstwo i widziałem skrzętną pracę całej rodziny; każdy jej członek coś robi. Naturalnie, każdy przedmiot kosztuje tutaj najmniej trzy razy tyle, co w Europie.
Przed samym wieczorem zajechaliśmy do innej jeszcze oberży, położonej wśród dzikich gór i lasów, a należącej do Wolffa, także Niemca.
Zmęczone konie wytchnęły tutaj nieco i potem, późnym już wieczorem, dobiliśmy się nareszcie do nowych kolonii w Massarandubie.
Jest to szczery bór porastający na górach. Rósł przez długie wieki, a człowiek nigdy się tu jeszcze nie zapuszczał z toporem.
Ach, co za drogi! Nic łatwiejszego jak kark skręcić lub utonąć w błocie.
W najnowszych czasach drogę Massaranduby wykończali i ulepszali polscy emigranci; chciano tych ludzi zająć, aby im złe myśli nie przychodziły do głowy, a przy tym dać zarobek. Rząd płacił za dzień roboczy 1 milrejsa i 400 rejsów159, co wynosi prawie 1 rs. 50 kop160.
Dla nas wydaje się to bardzo dobrą zapłatą; trzeba jednak pamiętać, że za te pieniądze chłop z rodziną zaledwie się tutaj wyżywić nędznie może, jedząc czarną fasolę, kraszoną starym szmalcem i kawałek lichego chleba.
Pomocnik szefa przywiózł wory drobnych pieniędzy, miedziaków, niklaków, ażeby polskim robotnikom wypłacić zarobki ich za listopad. Przeglądałem listę płacy i widziałem, że niektórzy zarobili około 40 milrejsów. Zwracam tu uwagę, iż kobiet nie przyjmuje się do roboty, a młodzież męską dopiero prawie od 20 roku życia.
Robotnik pracuje i podczas pracy żyje na kredyt, biorąc od miejscowego oberżysty wszystko, co mu jest do życia potrzebne.
Z tego rośnie dług, który często bywa większy od zarobku, zważywszy, iż ów kolonizacyjny oberżysta K. jest bez konkurencji i nielitościwie obdziera emigrantów.
Do oberży Wolffa, a tym bardziej Jensena, chłopi mają za daleko; mimo to łączą się solidarnie i od czasu do czasu wyprawiają dwóch lub trzech spomiędzy siebie, aby ci przynosili żywność od Wolffa. W czasie, gdy urzędnik odbywa obrachunek i wypłaca zarobki, przychodzi do dużych awantur, oberżysta bowiem jest tu w takich razach zawsze obecny i z rąk urzędnika zabiera pieniądze za to, iż żywił emigranta. Trzeba słyszeć te skargi, przekleństwa i wyrzekania chłopów na zdzierstwo i oszustwo oberżysty K. Tłumacz rządowy porozumiewa się wtedy z tłumaczem emigranckim (obaj są Niemcy i stronę oberżysty zwykle trzymają), po czym urzędnik sprawę rozstrzyga, oddając oberżyście jego należność, a chłopa odprawia się zwykle z kwitkiem.
Muszą mi panowie urzędnicy brazyliańscy przyznać, żem protestował przeciw nadużyciu i zwracałem uwagę nie tylko podwładnych, lecz pana szefa i pana delegata. Rzecz prosta, nie powtarzam tu plotek rozsiewanych, ponieważ mi nie chodzi o skrzywdzenie cudzego honoru; piszę o tym jedynie, co widziałem. Czy gazety brazyliańskie i konsulowie brazyliańscy teraz także cisną mi w oczy frazes: „Brazylia ma prawa!”?
Byłem w barakach, gdzie emigranci wyczekują na kolonie. Pan pomocnik szefa chciał złagodzić moje wrażenie na widok owej budy bez ścian i o bardzo lichym dachu z liści palmowych; podobało mu się kilkakrotnie nazwać zabudowania tego rodzaju: „une maison rustique”161. Psy u nas w daleko lepszych budach sypiają!
— Nasz klimat — mówił pan pomocnik — wymaga tego, aby w domu było dużo przewiewności! Chodzi o zdrowie owych ludzi.
„A bodaj ciebie kartacze biły, idioto! — pomyślałem. — Ludzie gniją w błocie, a on mi prawi o przewiewności!”
I my także mieszkaliśmy w baraku, w którym przez dach gwiazdy widać, a ściany zrobione są ze szczebli, jak w klatce; o suficie, podłodze, oknach — mowy nie ma. Ale dla nas to było sportem czasowym, a nadto mieliśmy na czym i przy czym usiąść, do spania służyły nam tak zwane tarimy, to jest cztery kołki, wbite w ziemię i na nich ułożona rama, czyli drabina, poprzeplatana sznurkami cipao (czytaj: „sipo”); jest to roślina pasożytna, która wyłazi na drzewa, ssie je, a z ich wierzchołków opuszcza się na dół długimi sznurami.
Prawie całą noc nie spałem; zdrzemnąłem się tylko trochę około godziny drugiej po północy, a przed wschodem słońca, mimo słoty, byłem już w lesie, aby widzieć zjawiska miejscowej przyrody. Następnie udałem się samotny do emigranckich baraków, gdzie właśnie baby pod gołym niebem zaczynały rozniecać już ogniska. Wszcząłem rozmowę z nimi i wnet usłyszałem skargi, żale, utyskiwania. Było tam dużo chorych dzieci: jedne cierpiały na krwawą biegunkę, inne miały po całym ciele bąble z powodu upałów; oprócz tego dużo widziałem chorych na oczy.
Rozmawiam ja tak z rodakami o ich teraźniejszej doli, wypytuję sposób życia — spojrzę, a tu pomocnik pana szefa stoi za mną w zabłoconych pantoflach i w płaszczu, którego użył jako szlafroka. Ach, to nic, to nadzwyczajna uprzejmość tego pana, grzeczna troskliwość, aby mnie nie zostawiać samego!...
— Obrigado! — rzekłem po portugalsku (znaczy: dziękuję).
— Co oni też panu mówią?
— Powiadają, że już od kilku miesięcy przyjechali do Brazylii, a władze rządowe trzymają ich w lesie i dotąd nawet nie są odmierzone dla nich kolonie.
— Ziomkowie pańscy, przyznać trzeba, są ludzie pracowici; ale jacy pretensjonalni! Nieustannie się na coś skarżą i czegoś wymagają!
— Brakuje im, jak widzę, wszystkiego: zdrowia, szczęścia, są obdarci, głodni i nie mają gdzie głowy schronić! W naszym kraju po powodzi, po pożarze, mogą się ludzie znaleźć w takim położeniu, lecz przez krótki czas tylko.
— Czy pan znajdujesz, że rząd nasz działa ze złą wolą dla tych ludzi?
— Wola rządu
Uwagi (0)