Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖
Listy z Brazylii Adolfa Dygasińskiego publikowane w latach 1890/91 na łamach „Kuriera Warszawskiego” to niezwykle interesujące studium problemu społecznego, z jakim mierzyła się ówcześnie duża część Polaków. Utwór ważny jest z co najmniej dwóch powodów: po pierwsze ukazuje nieco zapomniany fragment ludowej historii Polski, po drugie kreśli doskonały portret społeczeństwa z przełomu wieków.
Reporterskie oko Dygasińskiego zdaje się dostrzegać wszystko: biedę i cierpienie polskich chłopów, ale też ich naiwność oraz prostoduszność; zapierający dech w piersiach krajobraz Brazylii, ale i obłudę nią rządzących; całkiem logiczne przyczyny emigracji, jak również jej tragiczne skutki.
Uwaga: geotagowanie nałożone na tekst przez redakcję WL odtwarza trasę przebytą przez Dygasińskiego w jego reporterskiej misji.
- Autor: Adolf Dygasiński
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Adolf Dygasiński
Kiedym poczuł, że istotnie jakieś mocne zakłócenie jest w organizmie, zacząłem przyzywać Murzyna posługującego w hotelu, a skoro się zjawił, prosiłem, aby przyzwał przyjaciela mego, komiwojażera. Jakoż Niemiec w binoklach na nosie i z uśmiechniętą fizjonomią wnet się ukazał na progu mej izby. Opowiedziałem mu o swym stanie zdrowia i o swoich obawach.
— To nic — rzekł — dźwignij się pan i idź do Dragaria e Pharmacia, dadzą jakiekolwiek lekarstwo i po wszystkim.
— Jak to, aptekarz ma mnie leczyć?
— Nie chcesz pan aptekarza, to on panu lekarza sprowadzi; wszystko jedno.
Zebrałem siły i chwiejąc się na nogach, poszedłem na ulicę szukać Dragaria e Pharmacia. Zakładów tych jest dosyć w Brazylii, więc niewiele miałem trudu.
— Potrzebuję lekarza — rzekłem po francusku.
W odpowiedzi na to jegomość z czarną brodą wziął do rąk parę flaszeczek i na migi się wypytywał, jakiego chcę lekarstwa; na etykietach flaszeczek były różne napisy, a między nimi... Oleum ricini119.
— Non, non! — zawołałem. — Medicin!... Médico!120
Pan z czarną brodą spokojnie postawił na półce flaszeczki, a sam wyszedł przed sklep i zaczął głośno wołać na kogoś po imieniu:
— Olimpio, Olimpio!
Zaraz potem rozległ się tętent kopyt końskich, a ja przez otwarte drzwi spostrzegłem zajeżdżającego młodego człowieka, z twarzą przyjemną, ogorzałą. Wyglądał jak polski szlachcic przy gospodarstwie. Był to lekarz, który pod tę porę właśnie konno objeżdżał w rynku swoich pacjentów i stawił się na wezwanie aptekarza. Poszliśmy teraz obaj do kąta, gdzie wywiesiłem język i dałem puls do obmacania. Lekarz mnie zapewnił, iż nie ma żadnego niebezpieczeństwa i zapisał łokciową receptę „para o snr. Dygasinski”121. Wiem, że tam był bizmut, nux vomica, amoniak, rumianek i jalapo, czy jalepo gommoso etc.
Ale bardzo mi się podobała fizjonomia szczera pana doktora i zupełny brak namaszczenia kapłańskiego; więc go stante pede122 poprosiłem jeszcze, aby mi pokazał, gdzie mieszka pan „delegado” kolonizacji ziem w stanie św. Katarzyny.
— Zbierz się pan i pójdź ze mną — rzekł lekarz — podążam w tamtą stronę, więc cię doprowadzę.
Gwarząc ze mną, szedł, a wcale ładnego siwka mierzynka prowadził za lejce. Nareszcie pokazał mi drzwi domu pana delegata.
Wszedłem na pierwsze piętro i zapukałem (dzwonki rzadko gdzie spotkałem w Brazylii; nawet do hotelu du Commerce musiałem się w nocy od ulicy pięściami dobijać). Służący odebrał list od inspektoratu głównego, a ja czekałem na przyjęcie. Pan V. nie dał zbyt długo na siebie czekać, wkrótce wyszedł i poprosił mnie do salonu. Zaraz na wstępie wyraził on zdziwienie, że do Brazylii przybywa tak wielka ilość polskich wychodźców. Na to mu odpowiedziałem:
— Nie wiem, czy rząd brazyliański upoważnia różnych ajentów do wywabiania ludzi z kraju naszego i czy wysoko płaci za te usługi; ale mogę panu zaręczyć, że ajenci owi czynią chłopom polskim tak wygórowane obietnice, iż prostaczek oprzeć się im nie może. Tu więc szukać należy przyczyny tak gęstej od nas emigracji.
Rozmawialiśmy z kwadrans czasu, jeśli nie dłużej, a pan delegat słuchał mnie, jakbym opowiadał rzeczy zupełnie dla niego nowe.
W Brazylii ciągle sobie powtarzałem słowa Jeana-Jackquesa Rousseau: L’homme n’est pas méchant, mais les hommes sont méchants123.
— Wiesz pan co — rzecze V. — jedź do Rio Grande do Sul! — I uderzył się ręką w kolano, a w twarzy jego czytałem pragnienie wyprawienia mnie od siebie. — Polaków tam jest dużo — mówił — będziesz pan miał ogromne pole do obserwacji!
— Może i pojadę później — odparłem, lecz teraz chciałbym jak najprędzej zobaczyć na kolonii takiego chłopa z Polski, który właśnie niedawno przybył do Brazylii, a wiem, że w stanie św. Katarzyny o to jest łatwo.
— No, to rozpatrz się pan tymczasem w Desterro, obejrzyj nasze biuro kolonizacyjne, hotel dla emigrantów, a potem pojedziesz, gdzie ci się podoba.
— Szanowny panie — zawołałem — mnie bardzo pilno!
Pan delegat uśmiechnął się najuprzejmiej w świecie, wzruszył ramionami i rzekł:
— Wszystko, co tylko będę mógł zrobić dla pana, zrobię; ale u nas komunikacja bardzo utrudniona i w podróży trzeba mieć dużo cierpliwości...
Teraz wykupiłem w aptece lekarstwo, wróciłem do hotelu i rozpocząłem kurację. Nie wiem, co źle poskutkowało: wizyta u pana delegata czy lekarstwo — dosyć, że przed wieczorem byłem prawie nieprzytomny wskutek silnej gorączki.
Przebieg mojej choroby nie jest ciekawy dla czytelnika, więc go pomijam; ale ponieważ jest on w związku z moją wyprawą, więc zaznaczam, iż przez cztery dni pozostawałem w łóżku lub na fotelu ciągle. W tym czasie odwiedził mnie parę razy França.
Mój towarzysz komiwojażer miał widać dużo zajęcia i znajomych, bo ciągle przebywał w mieście. Jednego razu przychodzi on do mnie i powiada:
— Wiesz pan, co słyszałem na mieście od ludzi dobrze rzeczy świadomych? Oto, że pan nie wyjedziesz z Desterro, dopóki delegat nie otrzyma telegramu z Rio de Janeiro oraz instrukcji, jak się względem pana zachowywać.
— Ach, nie martw mnie pan złymi wieściami, bo i tak dużo mnie kosztuje zwłoka z powodu choroby. Gdybym był zdrów, to bym musiał jechać bez względu na wolę delegata! — zawołałem.
— Ja panu więcej jeszcze powiem — mówił znowu Niemiec — trzeba się mieć na ostrożności, bo pana uważają za człowieka niebezpiecznego, który podpatruje czynności rządu, a Bóg wie, co za użytek z tego zrobi... Słyszałem to na własne uszy i daję panu ostrzeżenie.
Roześmiałem się z tej ulicznej wieści, a swoją drogą mi się przypominało mądre: timeo Danaos et dona ferrentes124; zerwałem się przeto na równe nogi, wypiłem filiżankę cha (sza), tj. herbaty, ubrałem się i poszedłem do pana delegata. Tu zacząłem wyrzekać, iż w Desterro tracę czas bardzo mi drogi. Pan V., zawsze uprzejmy, prawdziwie po francusku grzeczny, prosił mnie do swego biura, gdzie ważną rzeczą dla mnie były mapy kolonizacyjne stanu św. Katarzyny. Przyglądałem im się ciekawie, a w mojej sceptycznej głowie żyła myśl: „mapa jest tylko symbolem czegoś, co nie wiadomo, jak wygląda w rzeczywistości”.
Następnie pan delegat poznał mnie z podwładnym swoim, Francuzem z urodzenia, a szefem hotelu emigrantów w Desterro.
— Siadajcie panowie teraz obaj w czółno125 — mówił V. — i popłyńcie do hotelu emigrantów.
„Ha, dobre i to!” — pomyślałem.
Kiedyśmy szli nad brzeg morza, przyłączył się do nas kapitan França, ten zacny bankrut126 idei demokratycznych i republikańskich. Oświadczył on gotowość zwiedzenia hotelu dla emigrantów.
Jak na Desterro, gdzie prócz przyrody nie ma nic a nic pięknego, hotel ów jest to z daleka przyjemny dla oka budyneczek; biały dom na wzgórzu i nad morzem. Im bliżej, tym bardziej znikają wdzięki, a gdy już wejdziesz wewnątrz, powiadasz sobie: i to bogate państwo w stolicach swoich stanów buduje takie budy, aby w nich przyjąć swych pracowników, obywateli? Nie opisuję, co tam jest, ponieważ brakuje wszystkiego.
Godną widzenia była jedna tylko rzecz: garstka samotnych polskich emigrantów, wysiadujących w tej pustce. Przed kilku właśnie dniami znaczną liczbę polskich wychodźców wyekspediowano z Desterro do kolonii, a w hotelu emigranckim pozostało wszystkiego pięcioro ludzi. Był tu siedemdziesięciopięcioletni starzec i osiemdziesięcioletnia kobieta. Starzec wyemigrował do Brazylii ze synem swoim Michałem Cieślikiem z guberni grodzieńskiej, powiatu białostockiego, a włości zawykowskiej. Cieślik ma żonę i bardzo ułomną, bo prawie w kabłąk garbatą, siostrę.
Naturalnie, przywitałem ich po naszemu i zaraz w całym tym gronie pojawiła się radość, a obok tego — utyskiwania na losy.
— Niech nam pan napisze list do naszych, niech im pan doniesie, że nam tu okrutnie ciężko, nie do wytrzymania! Po „żebrach” chodzić127 u siebie lepiej, niż prowadzić życie takie, jak nasze!...
— Co oni do pana mówią, zapewne się uskarżają? — zapytał przełożony hotelu emigranckiego.
— Są nieszczęśliwi! — odpowiedziałem z niechęcią, a zwróciwszy się do kapitana França, powtórzyłem mu dosłownie w przekładzie francuskim skargę Polaków.
— Na kolonii, przy pracy, odzyskają duchową równowagę, smutek ich zniknie — rzekł szef hotelu.
Nawiasem dodaję, że od różnych urzędników kolonizacji przez cały czas słyszałem ten sam frazes, jakby się wszyscy umówili.
— Powiedzcież mi, do kogo mam list napisać? — pytałem emigrantów.
— Kiedy się pan ofiaruje, to niechże pan napisze do Michała Puziuka albo do Józefa Cieślika, wszystko jedno!... Prosimy pana o to bardzo, bo oni też, jako krewni, wybierają się na tę emigrację z przyszłą wiosną... A niechże ich przynajmniej Pan Jezus uchroni od nieszczęścia!
Wszyscy, przeciągając z litewska, mówili bardzo poprawną polszczyzną.
— Ja napiszę o was w gazetach, ostrzegę wszystkich Polaków, bo to moja powinność. Moi ludzie, uciekać z kraju zawsze jest brzydko, a w dodatku: wielkie nieszczęście, gdy się emigrant w nowej ojczyźnie dużo spodziewa, a nic nie znajduje!
— Święte słowa! — powtarzali, a głównie mi przytakiwała garbata, jak uważałem, bardzo inteligentna dziewczyna.
Emigranci nasi mają w Brazylii piękne palmy, około hotelu w Desterro rosną: pomarańcza, kawa z białym kwiatem, banan; morze im szumi, góry dokoła panują, uwieńczone lasami; często mogą widzieć wspaniałe wschody i zachody słońca. Ale wlecze się za nimi smutek straszny, nędza ostatnia, co ich czynią najnieszczęśliwszymi na świecie. Dajcie im za to wszystko kawałek bodaj piasku na ojczystej ziemi; pokażcie im niebo, bodaj pochmurne, lasy swoje; dajcie im naszą wierzbę, topolę, sosnę, zagon kartofli, a drugi taki, co to na nim i marchew, i mak, i słonecznik, i kukurydza... Toby zamieniło ich ciężką niedolę na szczęście; bo ojczyzna jest jak zdrowie: „kocha ją ten, co ją stracił”.
Smutny powróciłem do hotelu, gdzie kelner, Murzyn, nudził mnie z najwyższą grzecznością, pytając nieustannie, czy czego nie potrzebuję. Przez trzy czy cztery dni z rzędu odpowiadałem regularnie:
— Canja e muito, muito cha! 128
Mam się lepiej, czuję w sobie siły, zdrowie i nadzwyczajną ochotę podróży. Ale jakże z wyspy wygnania uciec? Już mi przyszła myśl, ażeby nająć porządne czółno i z rybakiem puścić się wzdłuż wybrzeży; ale jestem tchórz do wody, a żaden też z rybaków nie miał do tej wyprawy ochoty. Więc nachodzę pana delegata nieustannie, za każdym razem przepraszam za natrętność, ale jestem bardzo natrętny — oto moja polityka. On jest zawsze grzeczny, zawsze powiada:
— Pan nie możesz być dla mnie natrętny.
Pozostaje mi dosyć wolnego czasu, przeto błądzę po bezdrożach, po górach, po lasach dziewiczych wyspy, uczę się botaniki i zoologii Brazylii. França niekiedy udziela mi objaśnień.
Brazyliańskie komary tak mi ścięły twarz, ręce, nogi, że chodzę opuchnięty.
W Desterro oswoiłem się nieco z dziką, a niezwykle piękną przyrodą. Ale przecież nie po to pojechałem do Brazylii, aby się oddawać estetycznemu sybarytyzmowi129.
Zaczyna mi się wreszcie mocno nie podobać to zwlekanie pana delegata, który powiada mi:
— Niedługo pan już będziesz mógł jechać, bo (jak wiem) okręt, na który wsiądziesz, przybył do portu Laguna.
Desterro ma trzy dzienniki, cztery kościoły; jest to miasto niebrukowane, a chodniki ma tylko tu i ówdzie. Porządek robią tutaj ptaki zwane urubu130, sępy czarne, które chodzą po ulicach, jak u nas na wsi kury, gęsi, indyki, i pożerają nieczystości. Urubu jest dla Brazylianina rodzajem Murzyna sanitarnego.
Przy stole w hotelu zabieram131 znajomość z panem Henrykiem Rupp, właścicielem fazendy132 w tak zwanym Campos Novos; hoduje on dużo bydła rogatego, koni, zakupuje w Urugwaju muły, podpasa je i sprzedaje. Opowiadał mi, że w San-Bento133 są Polacy dawno osiedli, że im się dobrze powodzi, a zwłaszcza dwom braciom Géry-Kamińskim.
Poznałem się także z pastorem protestanckim, który przez jakiś czas przebywał w Rosji; ale odsuwam się od niego, gdyż jest zbyt konfidencjonalny, klepie mnie np. po ramieniu i mówi:
— Bester Herr Daschinsky134. — Użyłem fortelu mego przyjaciela Her. Be., który w takim razie powiedział komuś: „Przepraszam pana, ale mnie tu boli”; nic nie pomogło i pastor na drugi dzień chciał mnie pogłaskać pod brodę.
Uwagę moją zwraca także człowieczek niski, dosyć gruby, z głową wyrastającą spomiędzy ramion; mówi tylko po portugalsku, często się do mnie zwraca przy stole, a rzadko kiedy jest trzeźwy. Razem ze mną przyjechał z Rio de Janeiro na tym samym okręcie, stanął w tym samym hotelu. Opowiadają mi, że to jest geometra, który odmierza kolonie dla polskich emigrantów. Ma być synem dużego jenerała; wygląda szujowato, palce mu z butów wyszły, bardzo brudny i ciągle się urzyna cachasem (napój z trzciny cukrowej), a przy tym o niczym innym nie mówi, tylko o płci pięknej.
Listy delegata do dwóch szefów kolonizacji. — Konsul brazyliański w Niemczech. — Znowu Cieślik. — Jak mnie przyjął pan szef? — Baraki emigranckie w municypium Itajahy. — Moja rozmowa z emigrantami. — Legenda o mojej bytności w barakach. — Szef kolonizacji w Blumenau. — Zjadliwy artykuł w gazecie o mnie i o „Kurierze Warszawskim”. — Co mi mówiono, gdym wrócił do Rio de Janeiro? — Osada Blumenau. — Za kogo mnie mylnie wzięto? — Henryk Rosentreter z fabryki pana Szajblera w Łodzi.
Tak zeszedł mi
Uwagi (0)