Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖
Listy z Brazylii Adolfa Dygasińskiego publikowane w latach 1890/91 na łamach „Kuriera Warszawskiego” to niezwykle interesujące studium problemu społecznego, z jakim mierzyła się ówcześnie duża część Polaków. Utwór ważny jest z co najmniej dwóch powodów: po pierwsze ukazuje nieco zapomniany fragment ludowej historii Polski, po drugie kreśli doskonały portret społeczeństwa z przełomu wieków.
Reporterskie oko Dygasińskiego zdaje się dostrzegać wszystko: biedę i cierpienie polskich chłopów, ale też ich naiwność oraz prostoduszność; zapierający dech w piersiach krajobraz Brazylii, ale i obłudę nią rządzących; całkiem logiczne przyczyny emigracji, jak również jej tragiczne skutki.
Uwaga: geotagowanie nałożone na tekst przez redakcję WL odtwarza trasę przebytą przez Dygasińskiego w jego reporterskiej misji.
- Autor: Adolf Dygasiński
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z Brazylii - Adolf Dygasiński (nowoczesna biblioteka szkolna .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Adolf Dygasiński
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-6341-5
Listy z Brazylii Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Wstęp I. W wagonie czwartej klasy II. Biwaki w Bremie III. Na okręcie IV. Między zwrotnikami. Przyjazd do portu V VI VII VIII IX X Itajahy (czytaj: „itaża-ii”) XI XII XIII XIV XV XVI XVII Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaW październiku roku zeszłego1 pojechałem był2 do Rybienka3, gdzie mi w domu swoim dawno już ofiarował uprzejmie gościnność pan Kazimierz Skarżyński4. Piękna miejscowość nad Bugiem stanowiła dla mnie dużą podnietę w robocie literackiej: miałem przed oczyma nieustannie wstęgę Bugu, a za nią lasy i sioła5.
Od razu więc zacząłem pilnie pracować. Ale zaledwie tydzień czasu upłynął, kiedy jednego dnia około godziny szóstej po południu otrzymuję taki telegram: „Wyjeżdżam z Warszawy wieczornym pociągiem i czekam pana w Tłuszczu6 — Olszewski7”.
— Sąd honorowy albo pojedynek! — pomyślałem. — Aby pracować i jednej pracy wyłącznie się oddać, trzeba widać o sto mil uciec od Warszawy!
Pan domu właśnie wyjechał konno na objazd gospodarstwa, a z agronomami8 jego nie poznałem się jeszcze tak blisko, ażeby móc prosić o konie. Wysłałem więc służącego na wieś po podwodę9 dla siebie. Nim poseł ów powrócił, wybiła już siódma i dobry mrok panował, a tu do Tłuszcza haniebne trzy mile i przeprawa promem na Bugu.
Nie pojechałem przeto, lecz zaraz napisałem list do redaktora „Kuriera Warszawskiego”:
„Jeżeli chodzi o sprawę bardzo ważną, przybędę do Warszawy; wasz telegram z Tłuszcza przybył tak późno, że się nie mogłem stawić.”
List ten natychmiast pchnąłem na pocztę do Wyszkowa, a sam siadłem znowu do roboty.
Kiedy wieczorem powrócił i pan Skarżyński, dziwił się, że miałem jakieś skrupuły użyć jego koni, a jednocześnie oświadczył, żem dobrze zrobił, bo i najlepsze konie zaledwie na dziewiątą stanęłyby w Tłuszczu, więc tam nie zastałbym już pana Olszewskiego.
— Skoro się tak stało — mówił dalej — to jedźmy w odwiedziny do pana sędziego, gdzie sobie ułożymy polowanie w przyszłym tygodniu.
Pojechaliśmy. Znaleźliśmy tam dwóch jeszcze sąsiadów i na gawędzie o emigracji zeszło do pierwszej w nocy.
Gdyśmy wracali do domu, niebo się iskrzyło gwiazdami i mróz był jakby w grudniu. Zajeżdżamy na dziedziniec, a tu dwór, mimo nieobecności pana, oświetlony.
— Może urzędnicy akcyzy10! — poszepnął pan Skarżyński.
— Kto wie, czy nie Olszewski! — mruknąłem.
Wchodzimy i oczom naszym przedstawia się od razu redaktor „Kuriera Warszawskiego”; był blady i skostniały od zimna, ponieważ w lekkim tylko okryciu wyjechał z Warszawy, a sądząc, że Rybienko jest blisko od Tłuszcza, puścił się na najętej podwodzie w trzymilową podróż z całą lekkomyślnością literata i mieszczucha.
Butelka gdańskiej wódki, druga czerwonego wina, zaledwie zdołały uśmierzyć szczękające zęby redaktora.
— Czy pan wiesz — pytał mnie po chwili pan Olszewski — że w kraju naszym jest nadzwyczajnie wielki prąd emigracyjny?
— Wiem o tym aż nadto dobrze i właśnie dzisiaj przez cały wieczór prowadziliśmy rozmowę u sędziego G. na ten temat.
— A czybyś pan nie pojechał do Brazylii i nie sprawdził, co też za podstawę mają obietnice ajentów11, którzy chłopom przewracają w głowie?
— Nie tylko się zgadzam na podróż, lecz dziękuję panu, że wybór padł na moją osobę. Mam wprawdzie bardzo mi cenne zobowiązania dla poważnej firmy wydawniczej, ale wyższy nad to jest obowiązek społeczny. Zresztą jestem pewny, że firma owa tak samo rzecz pojmuje i nie będzie mi brała za złe zwłoki czterech lub pięciu miesięcy.
— Panie, proszę o zachowanie tajemnicy wyjazdu!
Zawahałem się chwilę, bo jak tu pokazać się w Warszawie i kłamać wobec przyjaciół, a głównie rodziny. Jednakże pomyślałem, że można przyjaciół w tym razie unikać, a rodzinie oszczędzę jedynie troski przez jakiś tydzień, dopóki nie przyślę z zagranicy pierwszego listu.
W Rybienku pan gospodarz zostawił nam całą swobodę dalszej rozmowy i udał się na spoczynek, a ja z panem redaktorem obgadywałem do świtu całe przedsięwzięcie.
Minęła czwarta godzina rano, a my jeszcze nie skończyliśmy rozmowy i daliśmy sobie rendez-vous12w Warszawie.
Nareszcie ubrałem pana Olszewskiego w swój kożuch, palto, czapkę zimową, rękawice i wyprawiłem na pociąg do Tłuszcza.
Taka jest geneza mojej podróży do Brazylii.
Nie wyjechałem z Warszawy jako turysta-podróżnik ani literat, lecz jako obywatel kraju swego. Lekceważę wszelkie przekąsy i drwiny, równie jak lekceważę rozgłos nadany mej wyprawie. Mam przekonanie, żem mało zrobił, lecz się nie podejmowałem niczego więcej. Jedni chcą ode mnie jakiejś statystyki, drugim nie na rękę to, żem mało widział, inni utrzymują nawet, iż dużo pieniędzy zmarnowałem.
Moi panowie, jedźcie do Brazylii i wypełnijcie moje braki, a będzie to miało więcej wartości od waszych krzyków! Jak mi się zdaje, niczym a niczym nie dałem do zrozumienia, żem zrobił rzecz wyższą od prostego obowiązku, dlatego się dziwię przekąsowi oraz niechęci: oby one pochodziły z pobudek szlachetnych!...
Musiało się coś głęboko zepsuć w „królestwie duńskim”13, skoro tu na wszystko brakuje miary. W listach anonimowych, do mnie i do redakcji pisanych, nazywają mnie blagierem, oszustem, łgarzem, ba, nawet zdrajcą; na ulicach pokazują mnie palcami i obiecują kije — to tłum, któremu zaślepienie należy zawsze przebaczyć. Ale dlaczego czoło inteligencji robi mi z jednej strony bezmyślną reklamę, a z drugiej szczypie?
Nie zadowoliłem więc właściwie nikogo: nawet Brazylian. Jest to jedyny rezultat z mojej podróży.
W Toruniu wsiadłem do wagonu czwartej klasy, udając się do Bremy; wagon taki jest to klatka 12 łokci14 długa, 4 szeroka; na ścianie napis opiewa: Normale Besetzung: 30 Sitzplätze, 15 Stehplätze15; ale szranki przepisu przekraczają się i w wagonie naliczyłem 50 osób wraz z dziećmi. Pełno tutaj wilgoci; temperatura taka, jak w cieplarni dla roślin egzotycznych.
Widząc tyle drobiazgu ludzkiego, niemowląt przy piersiach matek, otrzymujesz wrażenie, że w tym gorącu dzieci samorzutnie się rodzą. Na podłodze wszędzie porozlewane jest mleko, woda, pełno okruchów chleba, kości, ściany zamazane masłem, miodem i Bóg wie czym. Na poręczy suszą się pieluchy i pierzynki spod maleńkich dzieci; przy tym aż ciemno od dymu z fajek i papierosów. Tam niemowlę parotygodniowe leży na kolanach rozespanej matki, do połowy się już stoczyło, porusza tłustymi nóżkami i rączkami, a oczy nieruchome wlepia w światło lampy. Gdzie indziej, między worami, zapadłszy w głąb głową, chrapie pięcio- lub sześcioletni chłopiec. Dalej znowu matka, włożywszy dziecięciu pierś w usta, przytłoczyła je całe swym ciężarem i sama zasypia w najlepsze.
Trzeba się poznajomić z sąsiadami. Obok mnie siedzi Wiśniewski, chłop spod Rypina, z Rokitnicy; wyemigrował z żoną i czworgiem dzieci, z których najstarszy chłopiec, Teoś, jest ośmioletni. Człowiek ten ma poczciwy wyraz twarzy, kocha dzieci i pieści się ciągle z nimi, szczególniej z najmłodszym jednorocznym synkiem, któremu do zabawy oddaje ciągle swoją fajkę.
Siedzę na środku wagonu, na stołku składanym, który sobie sprawiłem w Toruniu, i mam po drugiej stronie za sąsiada rzemieślnika, Stanisława
Uwagi (0)