Darmowe ebooki » Powieść » Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska



1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 22
Idź do strony:
piętnastą, już wszystkie miejsca na trybunie gości królewskich były pozajmowane. Straż miejska i służba grodzka utrzymywały porządek wśród tłumu, nie dając mu podsuwać się zbyt blisko i utrzymując szeroką drogę, aż pod samą górę wawelską.

— Jadą już, jadą! — dały się słyszeć okrzyki.

Wszystkich oczy zwróciły się ku zamkowi, skąd istotnie widać już było zbliżający się orszak królewski. Paziowie jeno i przyboczni dworzanie szli pieszo; królowa, damy dworskie i duchowieństwo jechali w lektykach, król i starszyzna dworska konno.

Okrzyki powitalne, wołania: „Niech żyje miłościwy król”, „Niech żyje miłościwa pani!” — rozbrzmiewały w powietrzu i ucichły dopiero, gdy oboje najjaśniejsi państwo zasiedli na swych krzesłach.

Olśniewający przepychem strój królowej pociągał ku sobie oczy wszystkich; zdumiewano się, zachwycano; ci, co lepiej widzieli, opowiadali z cicha tym, którzy dojrzeć nie mogli, niewiasty zwłaszcza gorzały uwielbieniem.

— Gadajcie, kumosiu144, boście wy między nami niczym bocian między kaczkami... gadajcie, ino nie zmylcie, wszystko za porządkiem, cóż ma na głowie?

— Cieniuchne, białe, ni czepiec, ni rańtuch145, widno włoską modą uczynione... opaską złotą przytrzymane, a co na niej kamyków iskrzących... ognie się ino migocą! Na szyi łańcuch złoty i krzyż diamentowy.

— Dźwignijcież mnie krzynę, boście mocna, niech aby raz okiem rzucę... Jezu! Szata jak samo słońce! Wżdy nie ze złotej lamy146, bo cale inaczej świeci niż suknia miłościwego pana.

— A nie, to jedwab taki przedni i barwa o wiele jaśniejsza niż u króla w żupanie147.

— Kwiaty po niej aksamitne, na podobieństwo żółtych róż.

— Przyjrzyjcie się dobrze, Kasprowa, czy mi się ino widzi, czy w osnowie nić fiołkowa wmieszana, bo się ano mieni raz żółto, a raz jak malwa ciemna.

— Juści prawda.

— Córeczka po nieboszczce stoi wedle niej za krzesłem.

— Ta bledziuchna, w niebieskim aksamicie?

— Aha, a przy nogach na poduszce to jej rodzona, królewna Izabela. To zasię po lewicy, maluśkie...

— Gdzie, gdzie?

— E, nie dojrzycie. To będzie chyba synuś najukochańszy... ani chybi królewicz Zygmunt. Najmiłościwszy pan rękę na główce mu położył.

Chwilę jeszcze trwały rozmowy, szmery, falowanie głów ludzkich, wreszcie wszystko umilkło, nastała cisza, lecz cisza pełna niepokoju i oczekiwania.

— Tak mi serce wali... czegoś się boję... — szeptał Krystek Czema do Jasia Drohojowskiego.

— A mnie w uszach dzwoni i huczy.

— A mnie ręce i nogi drżą — rzekł Szydłowiecki.

— Mnie z tego czekania tak nudno, aż spać się zachciało.

— Montwiłł, zmiłuj się, nie ziewaj tak głośno!

— Taże nie obraza majestatu. Ot, patrzaj, sam ksiądz biskup tak sobie ziewnął, aż strach, a wedle148 króla siedzi.

— Cicho! Już się zaczyna...

Czeladź mistrza Behema usunęła deski zasłaniające otwór „gruby”; w głębi ukazało się ogromne ucho, wysoko sterczące ponad sam dzwon. Zadzierzgnięto w nie dziesięć lin, które sam mistrz poplątał w misterne węzły, a te węzły jeszcze osobnymi sznurami pościągano i omotano.

Każdy koniec liny chwyciło sześciu muskularnych chłopów. Hans Behem wstąpił na belkę od zewnątrz rusztowania sterczącą, podniósł obie ręce w górę i zawołał:

— Baczność!

Sześćdziesiąt par oczu wlepionych w twarz jego czekało znaku.

Opuścił ręce z krzykiem:

— E — hej!

Dziesięć lin wyprężyło się równocześnie, a w głębi „gruby” coś zaszemrało.

— E — hej! E — hej! — powtarzali teraz chórem robotnicy, wytężając ramiona, chyląc żylaste karki i rozstawiając szeroko nogi.

— E — hej! E — hej! — powtarzał tysiącem głosów lud zgromadzony, pracując myślą, wolą, całą duszą razem z nimi.

Dźwignął się olbrzym leniwie, jakby mu żal było opuszczać swoje łoże podziemne, i z wolna, zrazu niedostrzeżenie, wznosił się ku otworowi „gruby”. Nareszcie ponad powierzchnią ziemi ukazało się ucho oplątane linami, za czym szary, lśniący kopulasty grzbiet dzwonu.

Dalej trwały nawoływania, wyżej podnosiło się spiżowe dzieło mistrza Behema.

A on stał na rusztowaniu z rękoma wzniesionymi w górę, krople potu wystąpiły mu na czoło... jego praca była w tej chwili najcięższą.

Gdy nareszcie cały dzwon oparł swe krawędzie na czterech głazach, u stóp rusztowania ustawionych, puścili robotnicy liny i dysząc ciężko, odpoczywali.

Wtedy ksiądz biskup Tomicki, odziany w złotolitą kapę i infułę149 św. Stanisława, zbliżył się tuż; za nim asystujący księża nieśli kociołek ze święconą wodą i dwie złote puszki ze świętymi olejami.

Biskup odmówił najpierw przepisane do tej ceremonii psalmy, po czym wodą, do której wmieszał szczyptę święconej soli, umył cały dzwon z zewnątrz, a asystenci otarli go ręcznikami. Nastąpiły nowe modlitwy i biskup olejem świętym dla chorych namaścił dzwon w siedmiu miejscach znakiem krzyża.

Gdy się pierwsza część obrzędu skończyła, wyciągano dalej na rusztowanie. Zaś po raz drugi zbliżył się doń ksiądz biskup, umył wnętrze jego tak samo, jak to czynił poprzednio z wierzchu, oraz namaścił krzyżem świętym cztery razy i rzekł donośnym głosem:

— Błogosławię cię i poświęcam ku czci świętego Zygmunta, w Imię Ojca i Syna, i Ducha świętego, Amen. Pokój tobie!

W szeroką przestrzeń między tramami rusztowania wjechał wóz przemocny150, umyślnie ku temu zbudowany; opuszczono liny i w samym środku na grubej pościeli ze słomy ustawiono dzwon.

Wspaniała procesja, w której uczestniczyło całe duchowieństwo krakowskie, zakonne i świeckie, z biskupem na czele, ruszyła ku zamkowi; następnie szedł król z rodziną, dygnitarze, senatorowie, dwór cały, potem wóz umajony gałęziami, wiozący nowo ochrzczonego, i wreszcie cała prawie ludność Krakowa. Dwanaście par wołów ciągnęło z wysiłkiem wielkim ten ciężar niezmierny pod górę. Z nie mniejszym, jak powyżej opisany, trudem zawieszono dzwon w nowej wieży, od dnia tego Zygmuntowską nazwanej.

Ostatecznym zakończeniem ceremonii poświęcenia, czyli chrztu dzwonu, jest akt uderzenia weń sercem po raz pierwszy, która to czynność przypada jako zaszczyt w udziale fundatorowi lub ojcu chrzestnemu. Tutaj jednak musiano odłożyć ten obrządek do jutra, ponieważ mimo pośpiechu i wytężonej pracy robota na wieży przeciągnęła się aż do późnego wieczora, a serce, na osobnej podwodzie przywiezione, zawieszone zostało zaledwie po północy.

Najjaśniejsi państwo i ich goście nie mogli czekać tak długo; po skończonej tedy procesji i nabożeństwie w katedrze udał się król z zaproszonymi do swych pokoi, przykazując surowo służbie kościelnej, by nikt nie ważył się tknąć dzwonu jutro rano, póki on sam na wieżę nie przyjdzie.

Niebawem podano wieczerzę, która, ze względu na opróżnione i skazane na zburzenie wschodnie skrzydło zamku, nie mogła się odbyć w wielkiej sali stołowej, lecz w izbie Syreny, nazwanej tak z powodu złocistego świecznika, wiszącego na trzech łańcuchach u stropu, a przedstawiającego Meluzynę o rybim ogonie, z bukietem świec woskowych w każdej ręce.

Pan ochmistrz Strasz wydał rozkaz, by wszyscy paziowie stawili się zaraz po zachodzie słońca w antykamerach151 najmiłościwszych państwa, by mieli przysposobione świece do przeprowadzenia dostojnego towarzystwa przez ciemne korytarze do sali jadalnej, a potem stali za krzesłami gości, gotowi do posług i baczni na każde ich skinienie.

Prócz królowej i jej dam sami tylko mężczyźni zasiedli do stołu; miłościwa pani wyraziła dzień przedtem życzenie, by żadnej z niewiast bywających u dworu nie zapraszano, przeczuwa bowiem, że nadto będzie znużoną, by uczestniczyć w wieczornym przyjęciu. Tymczasem wspaniała uroczystość jakoś jej wcale nie zmęczyła, owszem w wyjątkowo dobrym usposobieniu i wesołym humorze weszła na czele gości swego małżonka do komnaty Syreny.

— No i co ja pocznę, nieszczęśliwy — szepnął Kostuś Gedroyć do Bonera — tak wszystko wybornie ułożyliśmy, nawet i ta wieczerza była jakby li dla naszej wygody umyślona, a tu jak na złość Odmiwąsowi strzeliło do głowy spędzić nas tu wszystkich co do nogi.

— Ot, zamiast lamentów i wyrzekań, radować się ano powinieneś — odmruknął Jędrek — ale nie każdego Pan Jezus roztropnością obdarował.

— Co gadasz?

— Cichaj; pan hetman po sól sięga, muszę mu podsunąć.

Na pierwsze danie wniesiono ozory z polską podlewą, do tego makaron włoski, który z rozkazu miłościwej pani całymi pakami sprowadzany, co dzień musiał być na stole; następnie sześciorakie jarzyny, dzięki włoskim ogrodnikom królowej od roku uprawiane w ogrodach, a mianowicie: kalafiory, szpinak, pomidory, kalarepę, fasolkę szparagową i karczochy. Ksiądz biskup Tomicki odchwalić152 się nie mógł tych nowalijek i coraz to sobie dobierał, a miłościwa pani łaskawym okiem poglądała na niego i na wszystkich, co w onych przysmakach gustowali.

Signora Papacoda, bardzo jeszcze mizerna po przebytych cierpieniach moralnych, siedziała smętna obok starego Bonera i choć ją namawiał a częstował, ledwie jak ptaszek dzióbnęła dwa listeczki karczocha i jeden strączek fasoli. Za to panna Arcamone z Justusem Deciusem szermowała zawzięcie językiem, lecz przy rozmowie nie zapominała o żołądku i jadła za dwie. Inne damy dworu siedziały poniżej i... uczyły się po polsku od swych młodych sąsiadów.

— No, gadajże, coś miał gadać — zaczął znów Gedroyć do Bonera, który się ku niemu nieznacznie podsunął.

— Cóżem miał gadać? Wżdy jasne jak słońce, że nas dwustu, a gości ani połowy przy stole, tedy łacno dwom, trzem, a nawet i czterem wymknąć się choćby na pół godziny.

— Zabaczyłeś153, letkomyślniku bezmierny, jakoś mi sam wczoraj ze srogim umartwieniem zwiastował, że Arcam...

— Koniecznie ci potrza na głos wszystkie nazwiska wykrzykować154?

— Ale gdzieżby słyszała!

— Więc cóż z tego, że klucz od swej sypialni w torebce nosi? Zali torebka przykuta? Wżdy na wstędze uwiązana wisi. Czasem przy posłudze spadnie sztuciec na ziemię, trza go podnieść, niechże trafunkiem wstęga... się... sama rozwiąże, no i tego... A za jakie pół godziny Konstanty Gedroyć spostrzeże zgubę; nie... lepiej Koniecpolski, bo ten mydłek u całego fraucymeru155 w łaskach; on tedy zobaczy kieszonkę na ziemi (już się taki najdzie, co mu palcem pokaże), oczywiście skoczy na wysługi, podniesie, z dwornym ukłonem odda — i sprawa skończona.

— A dasz radę?

— Jużem wymiarkował, co ino koniuszek leciuchno pociągnąć, to się samo rozwiąże.

— Klucz weźmij, na mnie mrugnij...

— A ty Drohojowskiego z sobą zabierz!

— Ostroroga nie trzeba?

— E, wystarczy nas trzech.

Rozmowa przy stole coraz bardziej się ożywiała; nie tykano spraw poważnych, żartobliwe ino anegdoty i opowieści sypali biesiadnicy jak z rękawa, a pan hetman Tarnowski prym trzymał. Słuchano go z zajęciem, czasem nawet z niedowierzaniem, bo niejedno mniej wykształconym z biesiadników pomieścić się w głowach nie mogło. Czego ten człowiek nie widział, gdzie nie bywał, iloma językami mówił! I Paryż znał prawie jak Kraków, i na hiszpańskim dworze długie miesiące spędził, i Włochy zjeździł całe!

O Wenecji, cudnej oblubienicy morza, umiał pięknie rozpowiadać156, w Padwie u grobu św. Antoniego złote serce zawiesił, florenckich mistrzów znał osobiście, z Leonardem da Vinci przyjaźń zawarł, w Rzymie papieskiej mszy słuchał, pod Neapolem górę ziejącą ogniem widział. Czy na tym koniec? Gdzie zaś — do Afryki się przeprawił, a że o ciemnoskórych Maurach zasłyszał, to mu ich na własne oczy oglądać pilno było.

Król umyślnie rzucał pytania, by zmusić przyjaciela do tych zajmujących opowieści.

Aż tu wniesiono kurczęta ze śmietaną i włoską soczystą sałatę.

— Wszelkie uciechy na jeden dzień! — zawołał Zygmunt wesoło. — Czy jest na świecie lepsze jadło, jak kurczęta ze śmietaną157? Strzeżcie się, waszmościowie, byście głodno od stołu nie wstali, bo gdy tę potrawę uwidzę, niemal o wstrzemięźliwości zapominam.

— Zakonotuję158 te słowa waszej królewskiej mości — rzekł biskup Tomicki z uśmiechem — bo ano pora wielka wypić za zdrowie mego chrześnika, najmłodszego z Zygmuntów. Wznoszę kielich i piję w ręce wasze, miłościwy panie!

— Tak że mi przewielebność wasze źle życzycie? — z udanym żalem zawołał król. — Wiadomo wam, że wina dla zdrowia nigdy nie pijam159.

— Gotów jestem do ustępstw: zmieszamy je z wodą.

— Ustąpcie jeszcze krzynę160, księże biskupie... zali moje ulubione piwo piotrkowskie nie stanie za wino z wodą?

— Uważaj waść! Daru boskiego nie umiesz uszanować — oburknęła zgryźliwie ochmistrzyni Jędrusia Bonera, który tuż przy jej krześle upuścił koszyczek z nakrajanym chlebem.

— To niechcący, raczcie wasza miłość darować; pośliznąłem się ino — przepraszał paź pokornie — wyzbieram co do okruszynki.

Rzucił się na kolana i również niechcący sparł się jedną ręką na powłoku donny Arcamone, by ciągnąc suknię, mógł odwrócić uwagę od lekkiego szarpnięcia przywiązanej na wstędze torebki.

— A cóż za niepolityczny161 chłopak! Teraz mi znowu suknię z fałdów wyrywa; usuńże się waść!

— Już, już idę po świeży chleb do kredencerza162.

I pobiegł ku drzwiom od sieni.

— I cóż? Jest? — spytali z biciem serca Gedroyć i Drohojowski.

— O! — lakonicznie odparł Jędruś, uchylając poły.

— O rety... po cóżeś wszystko zabierał? Nie lepiej ino klucz?

— Aha, miałem ci klęczeć i rozpinać torebkę, za powrotem znowu padać na kolana przed starą sową i chować klucz na swoje miejsce? Toć by ślepa i głucha być musiała, żeby nie zmiarkowała, co się święci.

— Hola! hola! nie czas na rozhowory163; musimy się sprawić piorunem.

Zbiegli ze schodów, potem chyłkiem, muru się trzymając, w sam kąt ku stajniom, od których wozowniami oddzielona stała szopa niewielka, na nocleg dla osłów naprędce z desek zbita.

— Szmaty grube masz?

— Starą derkę ze strychu zabrałem.

— Podrzyj na czworo.

— A nie wierzga?

— Oślica zła, kąsa i wierzga, ale osioł cale164 łaskawy; chleba pół bochenka capnąłem, będę łamać i bez165 całą drogę podawać, to ani piśnie.

— Owińcież mu kopyta starannie, coby szedł cicho po kamieniach i po schodach.

— Ja sam poprowadzę — rzekł Kostuś — ty mu podawaj chleb.

I znowu z całą ostrożnością, boczkiem, chyłkiem, przekradli się do niezamieszkanego wschodniego skrzydła i do starych schodów obecnie również nie używanych. Gedroyć trzymał osła za grzywę i prowadził pod górę; gdyby nie chleb, ciężko by się dał uparciuch nakłonić, a tak co parę stopni dostawał przysmaczek i jakoś wcale prędko wdrapali się na drugie piętro. Obrócili się w swój kochany ustronny korytarz, dotarli do drzwi pokoju ochmistrzyni i...

— Święci patronowie, ratujcie!... A Krabatius w drugiej izbie... ino drzwi dzielą; usłyszy nas...

— On? Jeszcze mu się nieco chorość przywidywała, dałem mu przed wieczorem dwa kubki starego wina, śpi ano, aż chrapi. Słyszycie?

— No, to otwieraj na gwałt, bo czas ucieka!

— Już?

— Już.

— A nie będzie ryczał?

— E, ciemna izba, ciepło, najadł się, pewnikiem zaśnie.

— Na dwa spusty muszę zamknąć,

1 ... 5 6 7 8 9 10 11 12 13 ... 22
Idź do strony:

Darmowe książki «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz