Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖
Kilkunastoletni chłopcy, paziowie króla Zygmunta, muszą pamiętać o nienagannym zachowaniu, manierach i honorze, ze względu na pełnioną funkcję. Młodość jednak ma swoje prawa — chłopcy w wolnym czasie nie stronią od żartów i figli.
Ich psoty przyjmowane są różnie — niektórych bawią, innych — zwłaszcza damy — oburzają i przerażają. Czy jednak młodzieńcy zdolni są tylko do naigrywania się z innych? Ich historia nie tylko bawi, lecz także ukazuje dworskie obyczaje i oblicza przyjaźni.
Paziowie króla Zygmunta to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1910 roku, a w 1989 powstał kilkuodcinkowy serial telewizyjny dla dzieci na jego podstawie. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— Przez181 nijakiego wątpienia — zapewnił Zygmunt — lecz gdybyś wasza miłość zażądała mego zdania, radziłbym wysłać z listem do cesarza człowieka wymownego i erudyka182, by ustnie dopowiedział i wyłuszczył, czego by się w piśmie nie dało wyrazić.
— Raczcie mi wskazać takiego człowieka.
— Ksiądz kanonik Stanisław Borek183 odpowie godnie waszemu zaufaniu; mąż to dziwnej przenikliwości, bywalec i polityk wielki, a wymowy niepospolitej i dowcipu bystrego. Jemu zawierz, wasza miłość, a czego by nikt nie zdolił184, on sprawi.
— Dziękuję po stokroć waszej królewskiej mości, zaraz jutro zawezwę księdza Borka. Ale przejdźmy teraz do owego pytania, które mi macie zadać, a któregom ciekawa mocno.
— Chodzi tu o nieporozumienie, a zrządzeniem przypadku pełnię u waszej miłości podobną służbę, jaką u cesarza Karola sprawiać będzie wysłannik wasz, ksiądz Borek.
— Zaiste, zaciekawiacie mnie, miłościwy panie.
— Sprawa jest, zda mi się, jasna: dobra koronne, które wyznaczyłem waszej miłości jako oprawę, a w razie mej śmierci dożywocie wdowie, przynoszą dochody cale znaczne; zda mi się tedy niesprawiedliwością, że zarządcy, z ramienia waszego ustanowienia, gnębią przez wiedzy waszej dzierżawców i czynsze coraz to wyższe wyznaczają. Tak nie ma być... dedecet185! I właśnie po sprawiedliwość przychodzę do waszej miłości, by skarciła samowolę swych sług i zagroziła wydaleniem. Proszę, uczyńcie to dla mnie.
— Słusznie użyliście słowa „nieporozumienie”, miłościwy małżonku — odpowiedziała powoli i dobitnie Bona — lecz istnieje ono li między wami a mną, co zaraz wyjaśnię. Czynsze dzierżawne, za życia ojca waszej królewskiej mości ustanowione, a sądzę, że nie zaręczylibyście mi słowem, czy jeszcze nie za dziada waszego, króla Jagiełły, są śmiesznie niskie. Nakazałam memu pełnomocnikowi Grzymale przed trzema laty, by je podniósł, a w tym roku otrzymał takież samo polecenie i rozkaz, by wolę moją ściśle wypełnił.
Zygmunt zmarszczył brwi i przygryzł usta, lecz nie unosząc się gniewem, mówił łagodnie:
— Niedobry to rozkaz, chciejcie mi wierzyć. Czynszownicy mieli bardzo ciężkie lata ostatnie: grady w zeszłym roku wybiły wszystko, wiadomo wam również, jako tegoroczne srogie mrozy popsowaly oziminy, śniegi do Świątek186 stały na polach, a po wsiach ludzie chwastami się żywili187; nierzadko i pożary się trafiają. Zaliż król jest tyranem, a nie ojcem swoich poddanych?
— Pięknie i rzewnie przemawiacie, najjaśniejszy panie — z lekkim szyderstwem w głosie rzekła Bona — kłamcą byłby ten, który by was lub najmiłościwiej w Bogu spoczywających przodków waszych tyranami ośmielił się mienić. Królowie polscy w ogóle, a wy Jagiellonowie najbardziej, szlachetną wspaniałomyślnością się rządzicie... darowywać na prawo i na lewo, nagradzać, kupować miłość poddanych, nie bacząc na jutro; a gdy to jutro zapuka do skarbca waszego, znajdziecie... klejnoty cnót wszelakich, lecz szkatuły puste.
Nie tak postępują mocarze w moim kraju i nie na waszą modłę mój rozum urabiano. Gdy mam skrzynie pełne pieniędzy, kupuję wojsko i trzymam lud żelazną ręką. Królowie polscy zasię kupują serca, sieją dobrodziejstwa, a zbierają niewdzięczność!
— Tace, fatua!188 — jak piorun padły z ust króla dwa słowa. Pierwszy raz w życiu Zygmunt stracił cierpliwość. Wstał ciężko zagniewany z ławy i rzekł surowym głosem:
— Grzymała pójdzie precz, rządcę sam zamianuję, czynsze wyznaczę. Biada temu, kto mi się na jotę ośmieli sprzeciwić!
Ledwie się drzwi za nim zamknęły, Bona zerwała się z krzesła i czując swą bezsilność wobec twardej woli męża, zapałała gniewem, niemal wściekłością... Nazwał ją głupią i ziemia go nie pochłonęła! Kazał milczeć i ust nie otworzyła. Co się to stało? Gdzie się podział ów mąż wyrozumiały i pobłażliwy? Jeno189 króla srogiego widziała przed sobą.
— I nic nie mogę... nic... muszę słuchać... wszystko się stanie, jako rozkazał... — krzyczała biegając po komnacie jak szalona. Za upokorzenie, za niemoc swoją chciała wywrzeć zemstę na kimś czy na czymś, zadać ból, zranić, podeptać... Szarpnęła oburącz korale na szyi, pękła nić jedwabna, a korale rozsypały się z suchym łoskotem po posadzce...
Damy dworskie miały zawsze łatwy przystęp do królowej; otaczała ona swe rodaczki łaskawością wielką; najstarsze zwłaszcza, Izabela Papacoda i Marina Arcamone, które długie lata na dworze jej matki spędziły i na rękach ją dzieckiem nosiły, cieszyły się przyjaźnią miłościwej pani.
W parę minut po odejściu króla ochmistrzyni weszła do antykamery, ustrojona już świątecznie na sumę do kościoła; korzystając z przywileju przywiązanego do swego urzędu, otworzyła swobodnie drzwi do pierwszej izby — nie było nikogo. Z bawialni dochodził ją niewyraźnie głos królowej. „Zapewne rozmawia z którą z panien” — pomyślała i przyłożyła ucho do drzwi.
„Gniewa się... — szepnęła — krzyczy... łaje... ciekawam, która znów coś przeskrobała... dobrze trafię, jak jest zła, to rada się znęca; za piołun190 wczorajszy wyproszę łacno plagi dla tych łotrów paziów. Ale których obwinić? Ostroróg i Boner... najpewniej oni... zresztą wszystko mi jedno, byle plagi dostali. Ona także nie będzie dochodzeń czynić, zawoła Strasza i każe ich oćwiczyć.
Delikatnie, jak przystało na osobę wykwintnych obyczajów, nie poruszając prawie klamką, wsunęła się do komnaty i ku niemałemu swemu zdziwieniu przekonała się, że królowa jest sama.
Wyczerpana złością, krzykiem i płaczem, Bona stała przy oknie z czołem opartym o szybę — odpoczywała.
Na swe nieszczęście donna Arcamone nie mogła dostrzec jej twarzy; pewna dobrego przyjęcia, odezwała się słodko:
— Najuniżejsze służby moje składam u stóp miłościwej pani.
Milczenie.
„Zamyślona, nic nie szkodzi, zacznę wprost...”
— Ze skargą przychodzę do mej ubóstwianej monarchini... — przerwała.
Lecz nie mogąc doczekać się słówka od królowej, mówiła dalej:
— Paziowie, te nikczemniki zuchwałe, obrazili mnie wczoraj śmiertelnie... racz najjaśniejsza pani wydać wyrok jak najsurowszy.
Bona odwróciła się ruchem gwałtownym od okna i krzyknęła, nie hamując furii:
— Idź precz! Nic mnie twoje strapienia nie obchodzą!... Czego tu stoisz i wytrzeszczasz na mnie te sowie oczy?
— Najjaśniejsza pani...
Bona tupnęła nogą.
— Czy już nawet własnej sługi wyrzucić za drzwi siły nie mam? Precz, mówię!
Jednym skokiem ochmistrzyni znalazła się za drzwiami i padła na ławkę bliska omdlenia.
„Kto mnie oczernił... kto mnie zabił... w niełasce... ja, Marina Arcamone. Dio mio lascia moire!... Czy mi każe natychmiast opuścić pałac? Zawlokę się do mego kąta i tam będę oczekiwać strasznego losu... Jedyna pociecha, że nikt... ach, ulitował się Bóg nade mną... nikt mego poniżenia nie widział. Beatrycze i Lukrecja dokazują z Koniecpolskim, drzwi do antykamery zamknięte, reszta paziów biega po korytarzu; nikt nie widział, nikt nie słyszał”.
Donna Marina uprzedziła swe towarzyszki, że słuchając łaskawej rady miłościwej pani, idzie się położyć, gdyż po wczorajszym przestrachu czuje się bardzo, bardzo słabą.
Minął atoli ranek, minęło południe, zapadł wieczór, żadna wieść hiobowa nie nadchodziła, zbolały duch donny Mariny spoczął w pokrzepiającym uśpieniu.
Nazajutrz, gdy o zwykłej rannej godzinie paziowie wychodzili z kościoła po mszy księdza Wita, pan ochmistrz Strasz, zatrzymawszy ich na podwórzu, przeliczył, czy którego nie brakło, i kazał się stawić w tym samym miejscu zaraz po śniadaniu. Gdy się zeszli, wywołał po nazwisku dwudziestu czterech na codzienną usługę dla miłościwych państwa, resztę zaś posłał do sali szkolnej na naukę; mistrz Ambroży bowiem narzekał bardzo na próżniaków i leniwców i pod tym względem zaprowadzono od tygodnia surowszy dozór.
Zamiast uczyć się jak chcą i kiedy chcą, musieli chłopcy przygotowywać swe lekcje rano, odpowiadać je dziesiętnikom, najpilniejszym i najzdolniejszym spomiędzy wszystkich paziów, wybranym przez pana bakałarza. Dopiero gdy zadania były napisane, a pamięciowe lekcje korepetytorom „wydane”, wolno było bawić się, iść na przechadzkę, z wędką nad Wisłę lub w odwiedziny do znajomych. Po obiedzie zaś półtorej godziny lekcji z mistrzem Ambrożym, potem wspólna zabawa na podwórzu zamkowym, jakieś turnieje, bitwy, zjazdy monarchów itp.
— Gdzie lecisz? Czemu nie na górę? — pytał Jerzy Opaliński Stacha Czarnkowskiego, który zamiast do szkoły, skręcił w bok na korytarz.
— Mam sprawę do kancelarii.
— Ehę, już umykasz, byle się nie uczyć, w mojej dziesiątce jesteś i jak nie będziesz umiał, to na mnie spadnie!
— Jako żywo nie uczynię ci tego; ale, widzisz, i tak strachu mam niemało; miłościwy król wczoraj wieczorem, gdym ze służby schodził, przykazał mi szukać zaraz dziś rano pana wicesekretariusza i zawezwać go na górę, jako jest ważna sprawa, nie cierpiąca zwłoki. A ja w kościele byłem i pośniadałem191, a o rozkazie na śmierć zabaczyłem192. Więc ino pobiegnę, powiem mu i w te pędy do szkoły.
— Tak, to co inszego, muszę cię puścić.
Ostroróg, który idąc obok, słyszał tę rozmowę, aż się za głowę chwycił.
— O Jezu... Jasiek, Jędrek, na pomoc!
— Co się dzieje?
— Musicie radzić. Mówiłem wam wczoraj, jaką sobie krotofilę193 umyśliłem, gwoli194 zadworowania195 z pana wicesekretariusza.
— Aha, z onego196, co to w czary i w magię wierzy?
— Juści właśnie. Jużem wszystko przysposobił pięknie, składnie, nie wiedziałem ino, kiedy mi się nadarzy najforemniejsza chwila. Wżdy rozumiecie, że musi być ułożone tak trefnie, aby się nie poznał przed czasem, że to ino figiel.
— Więc cóż?
— Dziś właśnie taka wyśmienita sposobność się przygodzi, bo posłyszałem tylko co, że pan Rylski do króla jegomości jest wezwany. Pewnikiem jakie ważne pismo ma przysposobić; więc czy szedł będzie do króla, czy wracał, muszę go przypadkiem gdzie po drodze nadybać. A tu nie sposób wyrwać się ze szkoły, bo dziesiętnicy nie puszczają. Was bym obu zabrał jako świadków, i Szydłowieckiego, bo on sędzia.
— To może by się najpierw lekcji nauczyć?
— Co ci się uwidziało? Ani za godzinę nie będziemy gotowi, Rylski nam się wymknie i czekajże dopiero Bóg wie pokąd, zanim go ściągniesz w to miejsce, gdzie potrzeba.
— Wiecie co, Russocki użyczliwy chłopak, w jego dziesiątce wszyscy czterej jesteśmy, ino mu na rozum rzekę, to nas wypuści.
— Myślę, że nie, bo strasznie zawzięty do onej łaciny.
— No to chodźcie, spróbujemy.
— Marek, mójeś ty, poczwórna suplika197 do ciebie idzie.
— Nijakiej supliki nie słucham, znam się na waszych wykrętach, zabierajcie się do roboty!
— Słuchajże, musisz nas wypuścić na dwie godziny koniecznie.
— Ani myślę.
— Nie przerywajże, póki nie skończę. Słowem szlacheckim ci ręczę, że nim na obiad zadzwonią, odpowiemy ci lekcję bez zająknienia i pensa napiszemy, jeno przejrzysz, czy dobrze.
— Mamli zawierzyć?
— Niech no byś nie wierzył!
— Zatem zgoda; ale podajcie każdy rękę. Teraz idźcie!
— Bóg zapłać; nie zrobimy ci wstydu.
— Wiecie, chłopcy, gdzie nam będzie najskładniej? Na wielkich schodach; tamtędy iść musi, a trudno by było szukać go i czyhać po komnatach.
— Oj, licho nadało Serczykową!
— Uciekajmy!
— Paniczki miłe... gdzie tak pilno? A to biegną na złamanie karku... Stójcież! Okropności się dzieją!
— Posłuchajmy — szepnął Boner — jakieś nowe bajki baba umyśliła.
— Dobrze, ino stańmy tuż przy schodach, coby dawać pozór198.
— Niechże pani gospodyni mówi, co się stało?
— Ano, jakem rzekła... okropności; ale nie dziwota, gdy ludzie sami na siebie nieszczęście sprowadzają, to ono i przychodzi, a jakże. Ino za co ja niewinna pokutuję, to ani mój stróż anioł tego nie wie.
— Gadajcież raz!
— Wżdy nie co inszego robię, ino gadam. Łaska boska, że mi jeszcze mowy nie odjęło. A głupie dwa kołki osikowe i byłby człek miał noce spokojne. Ale czy to taki jeden z drugim posłucha dobrej rady?
— O cóż pani Serczykowej chodzi?
— Jeszcze paniczek nie wyrozumiał, że o upiorach gadam?
— Przeszkadzają? Naprawdę?
— Powiadam paniczkom, Sodoma, Gomora, a jakże! Wszędy tego pełno... w biały dzień na strych idę, to ci tak coś piszczy za mną nad samym uchem, że się odwrócić nawet nie śmiem.
— Szczury.
— Uhum, szczury; z piekła rodem. Idę z dziewką do wędzarni po kiełbasy, buch... jak nie wytnie drzwiami...
— Przeciąg naturalnie.
— Cóżem to dziecko trzyletnie, cobym nie wiedziała, kiedy przeciąg, a kiedy niesamowite sprawki? Bez podwórze wieczorem do krów idę, oho, popod nogi się plącze...
— Nie wiecie to, że pełna psiarnia młodych szczeniąt? Wyrwie się które z szopy, to i biega, dokazuje, łasi się człowiekowi, a jejmość ze strachu zaraz upiory upatruje.
— Jaja mędrsze od kury... ja bym ino chciała, coby pana Pawełka tak za nogawice szarpało, jak mnie wczoraj zapaskę chciało urwać. A w nocy... myślałam, że ranka nie dożyję.
— Do izby wlazły?
— A niedoczekanie ich! Toć kropielniczka we drzwiach, palma nad łóżkiem, przecie się boją świętych rzeczy. Choć i to nie zawsze pomaga. Ale się tłukły do okna, że niech ręka boska broni!
— Tłukły się? Ojoj...
— A jakże; strasznie ciemna noc była i wicher niesłychany... taka pogoda najlepiej im się udaje. Słyszę, coś oknem łomoce, przeżegnałam się, otwieram oczy, stoją oba w oknie!
— Jakżeście widzieli, kiedy ciemno było?
— Juści ta musieli jakim diabelskim ogniem przyświecać, bom widziała. Ten wielki trzymał głowę w rękach i bębnił nią w szyby, omal nie potłukł, a to małe, co gadał ogrodnik, że siostra alboli żona onego, trzęsło głowisią na wszystkie strony, klekotało zioberkami, a oblizywało się, widno mu srodze ludzka krew pachniała.
— Jak to... miało język? Widziała pani Serczykowa?
— Tak, jak pana Jędrusia przed sobą widzę. Ozór czerwony i pełna gęba ognia. Co się dziwić, że takowe piekielne upały chce świeżą krwią przygasić.
— No i jakże się skończyło?
— Zapaliłam gromnicę, zmówiłam trzy „zdrowaś” za dusze zmarłych, kur zapiał na to szczęście i gdzieś się podziały. Ino się łyskało kilka razy i spokój.
— Całą noc
Uwagi (0)