Darmowe ebooki » Powieść » Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska



1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 22
Idź do strony:
przekroczył ten surowy zakaz, całymi tygodniami za pokutę bywał wyłączany od zabawy.

Kostuś Gedroyć tymczasem, pogrążony w myślach nad ważnym zadaniem, jakie go czekało, przechadzał się po starym ogrodzie królewskim; zeszedł aż do murów od strony południowej i tam w ciszy a odosobnieniu trapił się, że jakoś żaden, nie tylko świetny, ale nawet wcale pospolity koncept nie przychodzi mu do głowy. „Ach szczęśliwy ten Krystek! — myślał — już swoje zrobił, i powiodło mu się... i nic go nie zdradziło... i Papacodzie zapłacił... czemuż ja nic wynaleźć nie mogę dla tej suchej wierzby z opuszczonym nosem! Jużem jej wczoraj za królewnę ślubował... i dziś rano takoż, ano głowa pęka z tego myślenia i nic.”

— Paniczku wielmożny, usuńcie się krzynę113, jeźli łaska, bo droga wąska, fura ciężka, a osły uparte.

— Mam... mam! Już nic lepszego nie wynajdę... jak matkę kocham! — krzyknął rozradowany paź i poleciał dalej w ogród, jakby go kto gonił. A parobek z furą pełną ziemi popędzał swoje osiołki i rozważał, jakie to dziwactwa u panów trafiają się. „Nawet taki młody, a ot, go mamony obsiadły i wyrozumienie odbierają.”

— Tak, tak, doskonale, wybornie... — powtarzał Gedroyć podskakując jak młody wróbel — ino wszystko trza sprawnie wymiarkować, obmyślić jak się patrzy, coby się udało, aż ha! Ale choćbym Salomonową mądrość posiadł, sam jeden nie dam rady, muszę się zmówić przynajmniej z dwoma. Jędruś najważniejszy, jego mi trzeba.

Zapanował trochę nad swą uciechą i pozornie poważny, przypatrywał się robotnikom kopiącym ziemię i innym, zakładającym rury, którymi miała być prowadzona woda do fontanny w modnym ogrodzie królowej. Jakby spod ziemi wyrósł, stanął nagle Boner po drugiej stronie rowu.

— Kostuś, nie poszedłeś pod Grunwald?

— E... miałem coś ważniejszego do roboty.

Przeskoczył do Bonera i zaczęli szeptać z sobą a śmiać się, w ręce klaskać.

— Słyszeli też panicze, cośmy tu wykopali pod złodziejską basztą? — spytał jeden z robotników.

— Skrzynię ze złotem?

— Bogać ta, bogać... przydałoby się i srebro, a choćby i grosze miedziane.

— Więc cóż takiego?

— Kości ludzkie.

— O rety... a bardzo stare?

— Dosyć ta sczerniałe, ze sto lat mają.

— A trzymały się kupy, czy cale były rozsypane? — spytał Jędrek.

— Jakeśmy kopiąc o nie zawadzili i ziemię potem ostrożnie zebrali, to sobie leżały ze wszystkim, jak cały człowiek. Dwa szkielety były.

— Ino kużden głowę miał pod stopami.

— O święty Hieronimie, poratuj mnie w tej godzinie! A kołki w piersiach mieli?

— Jak mi Bóg miły — szepnął Boner — tej Serczykowej to wszędy pełno. Pani gospodyni coś dobrego w koszyku niesie? — dodał głośno.

— Nowalijka, nowalijka, a jakże: będziecie, paniczkowie, zajadać na obiad. Karafioły, co najmiłościwsza pani wraz z innymi osobliwymi jarzynami ze swego kraju sprowadzić raczyła w przeszłym roku. Z warzywnego ogrodu idę, a jakże. Ale nie bałamućcie, waszmościowie, bo tu o ważniejsze sprawy idzie; więc pytam was powtórnie, Wawrzyniec, zali one kościotrupy miały kołki w piersiach wetkane?

— Lichoż ich wie, miały czy nie miały; może ta i była jak trzaska zbutwiała, kto by się temu przypatrował.

— O ludzie przez upamiętania! — jęknęła gospodyni, stawiając kosz nad rowem i załamując ręce. — Wżdy o spokojność naszą o życie chodzi!

Jędruś słuchał z zajęciem, siwe oczy tryskające wesołością utkwił w twarzy gospodyni, a ta lamentowała dalej:

— Toć pierwszy lepszy nieumiejący114 człek, dziecko nawet wie, że upiorom głowy się kładzie w nogi, coby nie wstawały z grobu i nie straszyły. A dla wszelakiego spokoju i pewności wbija się takiemu kołek osikowy w piersi, to już do sądnego dnia leży cichuśko, jak Pan Bóg przykazał.

— E, niech się jejmość nie boją, już się ano i przez kołków obejdzie; kościska spróchniałe, skrzynkę drewnianą cieśla przyniósł, ksiądz jałmużnik z polecenia najmiłościwszego pana był tutaj, pokropił święconą wodą i poszli spać na powrót pod złodziejską basztę, tam gdzie pierwej byli. Jutro msza na Skałce za ich dusze.

— Święta Urszulo z towarzyszkami! Ileż razy wam gadać jedno i jedno! Pożałujecie wy gorzko takowej letkomyślności; jeszcze się wam one upiory srodze dadzą we znaki, wspomnicie moje słowo, a jakże!

— A wiecie wy, pani gospodyni — zawołał Wojtek ogrodniczek — że to pewnikiem był mąż i żona albo siostra i brat, bo jedno miało głowę wielką i piszczele grubaśne, a drugie takie cieniuśkie niczym patyczki i główkę jak u dziecka.

— Wielką głowę czy małą, proś Pana Jezusa, cobyś jej o północku nie nadybał. Ino tyle ci gadam.

— Święte słowa pani gospodyni — przyświadczył Boner — już ja czuję, że nas ciężkie godziny czekają. — I chwyciwszy wpół Gedroycia, pobiegł z nim w boczną aleję, na dalsze jakieś bardzo ważne konszachty.

Po obiedzie, na którym pani Serczykowa popisała się dwiema nie znanymi dotąd potrawami, a mianowicie zupą pomidorową i kalafiorami podanymi na małym półmisku jak na lekarstwo, rozeszli się dworzanie, chwaląc lub ganiąc nowe włoskie jarzyny, paziowie zaś prosto od stołu pocwałowali do mistrza Ambrożego na lekcję łaciny, która się odbywała w wielkiej izbie szkolnej, ponad archiwum królewskim.

Krystek Czema i Jędruś Boner nie zapomnieli o danym wczoraj słowie szlacheckim, umieli lekcję tak wybornie, że zdumiony bakałarz raz po raz pochylał głowę i spoglądał na nich spoza okularów, jakby chcąc się przekonać, czy mu się nie przesłyszało i czy to naprawdę ci sami roztrzepańcy, z których dotąd nie miał żadnej pociechy.

Po skończonej nauce Jaś Drohojowski zwołał swych sześciu najserdeczniejszych i solennie zaprosił na uroczystość odczyniania uroków u chorego Niemca.

— Pani Szczepanowa radym sercem przyrzekła swoją pomoc, a nawet ma przyjść na górę nie czekając wieczora — mówił — królewna bowiem dziś, tak samo jak wczoraj, ma spędzić parę godzin z robótką przy najmiłościwszej pani.

— A więc śpieszmy, bo już blisko siedemnasta godzina.

— Śpieszmy, śpieszmy!

— Łatwo to powiedzieć, ale mnie jeszcze wielka przeprawa czeka.

— Cóż takiego?

— Stary Krabatius, człek roztropny i uczony, w nijakie uroki nie wierzy; nawet wczoraj, gdy sama królowa o tym napomknęła, ośmielił się zaprzeczyć jej słowom. Chorobę dał w siebie wmówić, poszło jak po maśle, ale teraz ciężka będzie sprawa.

— Nu to jakże? Taki, powiadasz uczony, a o urokach nie nauczył się? Ot, nie wiedzieć co!

— A ty, Dmytruś, wierzysz?

— Takoż pytanie! Co dzień rano, pacierz ino zmówiwszy, jeszcze nim do śniadania zasiedli, babunia nas wszystkich stawiała pod rząd: i rodzica, i matkę, i nas dziewięcioro. Jewdocha przynosiła wodę w dzbanku, węgle, ot, co gadać, wszystko co należy się. A babunia dopiero odczyniała uroki każdemu z osobna. I zaraz my z tego dowiadywali się, komu potrza było, a komu na zapas. Ja dlatego taki zdrów i spokojny, bo tam babunia co ranka o mnie pamięta. Śmiejcie się, śmiejcie, mnie wszystko równo, a tak moja babunia by wam przydała się.

— Dmytruś, serce moje, nie z ciebie my się śmiejemy, nie. Od wczorajsza my z tobą w ogień; ale jak możesz wierzyć w takie brednie?

— Ojce i praojce wierzyli, ja takoż.

— Dajcie mu spokój... łzy ano ma w oczach. Cicho!

— Wszystko to dobrze, ale...

— Nie gadać dużo, a brać się do roboty!

— Chodźmy!

Wbiegli z hukiem i rumorem na schody, ale w korytarzu zwolnili kroku i cichutko, delikatnie weszli do mieszkania pana magistra.

Doktor Johannes Krabatius, pokrzepiony mocnym rosołem, starym winem i trzygodzinnym snem, czuł się o wiele zdrowszym, a wiara jego w geniusz i głęboką wiedzę medyka miłościwej królowej mocno była zachwiana.

Powitał mile siedmiu okrutników, których przychylności tak był pewny, a którzy istotnie z serca już teraz pragnęli naprawić złe żartem popełnione, i wszyscy, a zwłaszcza Jaś Drohojowski, dobrym słowem i usługą przymilali się choremu.

— Więc lepiej, chwała Bogu? Spodziewałem się tego... jutro będzie zupełnie dobrze, a pojutrze uprosimy gospodynię o Sardanapalową115 ucztę na cześć pana magistra.

— I choć król miłościwy sam nijakich trunków nie lubi prócz piwa, może się przecie znajdzie w piwnicach jaki taki gąsiorek z zieloną pieczęcią, gwoli wypicia za zdrowie waszej miłości.

— Dodajecie mi otucha z waszą wesołością; głowa czyni mi straszny ból, dzwonienie uszu bezustanne, usiąść o moich siłach nie zdołam.

— Już ja wam powiadam — mruczał Jaś odwracając się do łóżka plecami — że on gotów trzy tygodnie kawęczyć, gdy raz sobie oną ciężką niemoc umyślił. Jeśli uroki nie pomogą, to chyba mi przyjdzie klęknąć przed łóżkiem i przyznać się do wszystkiego. Ale wtedy...

— Ani się waż! Król jegomość nigdy by ci tego nie darował.

— Panie magister...

— Co, Jasiu?

— Nie śmiejcie się ze mnie i nie mówcie, żem głupi, ino posłuchajcie spokojnie, co wam rzekę.

— Prefacja116 zacna, słucham oracji.

— Tedy krótko i węzłowato: cała wasza chorość to nic inszego, tylko uroki.

— Dzieciństwa pleciesz; wstydziłbyś się!

— Nie wstydzę się, bo słusznie mówię; wasza miłość był zdrów jak rydz, wesół, silny, nic mu nie brakowało, w jednej godzinie przyszła niemoc, a spomnijcie ino, czym się objawiała? Chodź, Montwiłł, gadaj, co się dzieje urzeczonemu?

— Co gadać... taże wiadomo, nasamprzód w głowie kręci się...

— Miałeś waszmość zawrót głowy?

— No tak, ale...

— Cóż dalej, Dmytruś?

— Później ciężkość, nudność, wstręt do jadła.

— Było tak?

— Ależ to nie dowodzi!

— A teraz najważniejsza rzecz: osłabienie i ból głowy. Nad oczyma czy w skroniach?

— I tu, i tu.

— Niechże wasza miłość nie zaprzecza, bo tu ślepy dojrzy, jako są bezecne117, przez człeka zdradliwego rzucone uroki. No, chłopcy... pomagajże mi który... — szepnął ze złością do kolegów — godzinę już kłamię, a wy stoicie jak kukły.

— Tak, tak, słusznie Jaś wam doradza; dajcie sobie odczynić, mój złoty panie! — zapiszczał swym wróblim głosikiem Krystek a Montwiłł dodał:

— Odczyni się wedle przepisanego obrządku, w jednej chwili złe sczeźnie, a pan magister wstanie z łoża, jakby nie chorowawszy.

— Do takie niemądre praktyki nie mogą ja się zgodzić.

— O cóż waszej miłości chodzi? Jeżeli to zabobon, to ani pomoże, ani zaszkodzi; a jeżeli... więc dlaczegóż nie spróbować? Jużeśmy nawet uprosili panią Szczepanową, która jest białogłowa znająca; właśnie tylko co ktoś wszedł do alkierza, pewno ona.

— Ależ, chłopcy... pozwalacie wam za wiele!

— Prosimy, prosimy, wejdźcie do komnaty, nasz biedny chory oczekuje was z upragnieniem!

— Jędruś... dam ja tobie! — jęknął Krabatius.

— Co wasza miłość rozkaże?

Pani Szczepanowa ukłoniła się Niemcowi z szacunkiem, lecz w poczuciu dumy ze swej tajemniczej umiejętności trzymała się trochę sztywno i spoglądała z góry na zgromadzonych.

— Jeśli wasza wielmożność zgadza się, to nie zwlekając możemy rozpocząć, bowiem dłuższego czasu potrzeba na próbę, przekonanie i odczynienie, a ja muszę się kwapić do mojej królewny.

Krabatius milczał, ale siedmiu paziów kręciło się i gadało tyle, że staruszka nie zauważyła tego niemego oporu.

— Proszę o kubek z wodą, ale musi być szklany, bym widziała wyraźnie, jako się urok przydarzył i przez kogo był uczyniony.

— W alkierzu na półce stoją szklane kielichy — z westchnieniem rezygnacji objaśnił chory szukającego po kątach Jasia.

— Wszystko inne przyniosłam z sobą; oto ręcznik, proszę stół nakryć i zapalić dwie woskowe świece.

— Gdzie świece, panie magister?

— W alkierzu na oknie — jęknął męczennik.

— Teraz proszę być cicho i nie kręcić się po izbie.

Szczepanowa z miną kapłanki, rozpoczynającej modły do jakiegoś złowrogiego bóstwa, patrzyła badawczo w szklankę z wodą, postawioną na białym ręczniku, między dwiema świecami. Ostrożnie, by wody nie poruszyć, wpuściła kawałek węgla do szklanki i szepcząc jakieś tajemnicze zaklęcie, trzymała nad nią lewą rękę zaciśniętą mocno; po skończonym egzorcyzmie otworzyła ją nagle i wyprężyła palce.

Następnie wrzuciła kawałek chleba i znów powtórzyła te same słowa i ceremonię z ręką, ale już nie lewą, lecz prawą. Wreszcie oparła się łokciami na stole, małe palce obu rąk przyłożyła do skroni i znowu patrzyła w wodę, a patrząc mówiła cicho:

— Jest urok... oj, jest; węgiel wypłynął, chleb opadł, niewiasta urzekła, a nie mąż. Chleb obrócił się skórką do góry... wielka pani. Węgiel stuknął o szklankę, tu gdzieś blisko... zda się, ktoś ze dworu chyba. Kiedy już tyle powiedziało, powie i więcej; ino jeden raz karty rozłożę: 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1, aha... nie mówiłam? Stara niewiasta... tuz118 czerwienny pod nią, więc pod tym samym dachem... dwójka żołędna z prawej strony, to znaczy, co jest wysoka a chuda... tuz dzwonkowy po lewej stronie... wielki urząd piastuje.

— Ochmistrzyni dworu? Panna Arcamone? — krzyknął Krabatius, zapominając na śmierć, że w zabobony nie wierzył.

Szczepanowa skrzyżowała ręce na piersiach i spuściła oczy, a zagadkowy półuśmiech poruszył na jedno mgnienie oka jej pomarszczoną twarz:

— Niechże mnie Bóg broni... wżdy nie wymówiłam niczyjego nazwiska... nie wiem nic. A teraz niech wasza miłość napije się z tej szklanki trzy razy, ino prędko, bo skuteczność w powietrzu się rozpłynie. Pijcie, pijcie, nie ociągajcie się... raz... i dwa... no, jeszcze kropelkę... teraz wam prysnę w oczy lewą ręką... ot tak, a wasza miłość otrzyjcie się rąbkiem własnej koszuli. Bardzo ślicznie! Aha... byłabym zabaczyła; jeszcze jedno, żeby trojakie siły w wasze ciało wstąpiły.

Tu Szczepanowa złożyła koniec swego fartucha w trzy grube fałdy, stanęła przed chorym i biorąc kolejno jeden fałd po drugim w palce, mówiła:

— Święta Zofia trzy córki miała... jedna przędła, druga motała, a trzecia — tu rozciągnęła wszystkie fałdy naraz — świętym pańskim uroki odczyniała, amen. Wasza miłość może teraz jeść i pić, ile się żywnie podoba, a jutro raniuchno wstać i świętej Zofii za zdrowie podziękować. Mnie zasię nie dziękujcie, boby urok dziewięcioraki spadł na mnie. Ostańcie z Panem Jezusem!

— Jasiu... jakoś mi dziwnie lekko i wesoło... tak bym coś zjadł... — mówił Niemiec.

— Biegnę, lecę, zaraz coś dobrego przyniosę!

Wszyscy chłopcy wybiegli na korytarz za Jasiem, a on śmiał się, aż się za boki trzymał.

— Biedaczysko! Z głupstwa zachorzał, błazeństwem się uleczył... ot i koniec krotofili...

A Krabatius, rozważając w samotności wieszcze słowa wyroczni, mruczał potrząsając głową:

— No, no, ale ta Arcamone... zawsze mówiłem, co ta baba brzydko na mnie patrzeć.

Rozdział III. Figiel Konstantego Gedroycia

Król Zygmunt wstawał zazwyczaj wcześnie i skoro się tylko ubrał, szedł na czczo do kościoła krytymi schodkami, które wiodły wprost z komnat królewskich do kaplicy Przenajświętszego Sakramentu, dziś zwanej kaplicą Batorego.

Tam usiadłszy na krześle tronowym z różowego marmuru, słuchał z wielką pobożnością

1 ... 3 4 5 6 7 8 9 10 11 ... 22
Idź do strony:

Darmowe książki «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz