Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖
Kilkunastoletni chłopcy, paziowie króla Zygmunta, muszą pamiętać o nienagannym zachowaniu, manierach i honorze, ze względu na pełnioną funkcję. Młodość jednak ma swoje prawa — chłopcy w wolnym czasie nie stronią od żartów i figli.
Ich psoty przyjmowane są różnie — niektórych bawią, innych — zwłaszcza damy — oburzają i przerażają. Czy jednak młodzieńcy zdolni są tylko do naigrywania się z innych? Ich historia nie tylko bawi, lecz także ukazuje dworskie obyczaje i oblicza przyjaźni.
Paziowie króla Zygmunta to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1910 roku, a w 1989 powstał kilkuodcinkowy serial telewizyjny dla dzieci na jego podstawie. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— Raczcie, najmiłościwszy panie — zaczął, jąkając się — raczcie rozkazać, bym został ukarany, bo... to... ja zawiniłem.
— Ty? Wszak ochmistrz...
— Jam to uczynił; przyznaję się waszej królewskiej mości.
— Dwadzieścia pięć korbaczów94! — krzyknęła, nie hamując swej złości, Bona.
— Dlaczegożeś to zrobił? Powiedz szczerze.
Montwiłł milczał.
A Stańczyk, wsparty na poręczy ławy królewskiej, rzucał badawcze i przenikliwe spojrzenie w twarz klęczącego chłopaka.
— Wiedziałżeś, że to koń miłościwej pani, gdyś mu obcinał ogon? — spytał.
— Jak możecie posądzać mnie nawet o podobne bezeceństwo! — krzyknął paź z oburzeniem. — Obciąłem ogon, to prawda, ale mniemałem, że to wierzchowiec panny de Opulo; te siwki takie do siebie podobne.
— Wstań i pójdź bliżej — rzekł król łagodnie.
Położył rękę na ramieniu Dymitra i spytał:
— Dlaczego kłamiesz?
— Ja... praw...
— Kłamiesz. Przyznajesz się do winy, a wcale nie wiesz, o co chodzi. Konie wszystkie zdrowe, żadnemu ogona nie brakuje. Przecz95 skłamałeś?
Chłopak milczał.
— A to Litwin uparty! — szepnął król do Stańczyka. — Jeżeli powiesz prawdę, choćbyś i winien był, nie spotka cię kara. Nie chcesz, to cię każę natychmiast odesłać rodzicowi.
— O panie najmiłościwszy... najlepszy... tak już powiem. Jego miłość pan ochmistrz, jego miłość pan bakałarz przyszli do naszej izby, a zbudziwszy mnie nagle ze snu, rozpytywali, a trapili, a wyciągnąć ze mnie duszę chcieli, aż mnie z tego wszystkiego w głowie zakręciło się. Dopiero, kiedy się zabrali z komnaty, jasność mnie ogarnęła... chyba gdzie niektóry z paziów co przeskrobawszy. Także ja rzekę do siebie: „I nic nie zrobisz dla dobrych kolegów, Montwiłł? Choćbyś i bicie dostał, nu to i co? Lepiej tobie wytrzymać, coś twardy i zęby ściśniesz, niż Boże broń na słabszego by padło”. Tak ja i przyszedł przyznać się najmiłościwszemu panu jedno bieda, że nie wiedział do czego.
I znowu runął do nóg królowi.
Zygmunt spojrzał przeciągle na żonę i rzekł:
— Zbyt pochopne sądy najczęściej okazują się mylnymi.
A gładząc dobrotliwie płową czuprynę Dmytrusia dodał:
— Zaiste warto paziem zostać, by zyskać takiego przyjaciela!
Nazajutrz rano w izbie paziów żywa toczy się rozmowa przy ubieraniu.
— Wiesz, Jędruś — zagadnął Kostuś Gedroyć Bonera — że o włos, o pajęczynę, a byłoby się wszystko wydało.
— Juści, jakim sposobem?
— Sprawiliśmy się tajemnie: zrzynki, strzępki, szmatki pozmiatałem własną ręką i do cna spaliłem na kominie; popiół nawet rozgarnąłem aż do samej głębi.
— A miednicę z wodą, cośmy sobie ręce z farby myli — dodał Czema — wyniosłem na strych i het porozlewałem po polepie96.
— Co nas miało zdradzić? Ciekaw jestem — puszył się Boner.
— Zaraz ci powiem: pani Szczepanowa.
— Ona? Aniśmy jej nosa nie widzieli.
— Za to ona widziała wasze oba i koszyk, i Kupidynka. Zahaczyliście o wirydarzu królewny; babina tam siedziała cichuśko, no i miała sobie najpiersze miejsce w onym teatrum, jakieście Papacodzie sprawili.
— Rety... — wyrzucą nas ze służby! — wrzasnął Krystek.
— Z jednej ręki strapienie i z tejże otrzymacie pociechę! — zadeklamował Gedroyć. — Gdyśmy z ogrodu wracali po niefortunnym śledztwie, królowa jejmość kwaśna i nachmurzona, panny złe, jak jędzonki, a król i my wszyscy rozmiłowani w Montwille na umór...
— Masz gadać co mądrego, to gadaj, a pleść nie wiedzieć jakie głupstwa, to lepiej...
— Wżdyś chyba nie zapomniał, jako cię miłościwy pan pięknie pochwalił? A żeśmy cię dopiero wczoraj naprawdę poznali, że nasze serca k’tobie97 się kłonią, to i mówić nie trzeba... każdy to czuje.
— Et... nie marudziłbyś. Cożeś zaczął o Szczepanowej?
— Ano, wyszła naprzeciw nas po królewnę Jadwigę, a skorom ją mijał (szedłem w ostatniej parze), szepnęła mi na ucho: „Kłaniaj się waść ode mnie panom malarzom i doradź, coby na drugi raz pilniej się strzegli, bo gdyby tak kto inszy, a nie stara Szczepanowa, toby było krucho”. „Dla Boga, nie wydajcie ich!” szepnąłem. Zaśmiała się, machnęła ręką: „Śpijcie spokojnie”. I rozeszliśmy się.
— Prawdziwa łaska boska, że to ona była, a nie na ten przykład wielebna dzwonnica Serczykowa.
— Ale co tam rozmyślać o przeszłorocznym śniegu! Dobrze było, udało się, nie wydało się, po całym ogrodzie huczek poszedł, miłościwy pan przykazał szukać pilnie onego mistrza od piesków malowania, więc też pilnie szukają... wiatra98 w polu. A waszmość panowie, sercem umiłowani, radujcie się, iże Andrzeja Bonera macie pośród siebie, jako chwałę i piękną ozdobę stanu paziowskiego.
— Zarozumialec jakiś! — żachnął się Czema. — Wżdy pieska ja sam, przez twojej rady umyśliłem.
— A byłbyś co wskórał, matusina kukiełko, gdyby nie ja? Po dziesięćkroć dałbyś się złapać na uczynku.
— Słuchaj no, Jędrek — przerwał mu Ostroróg — nie masz się z czego bucić99, bo do figlów i psot wszyscyśmy skorzy, ilu nas tu jest, i gdy ino zechcemy dokazować, to starego Odmiwąsa w żółtaczkę wpędzimy.
— Oho, w gębieście mocni, robotym nie widział!
— To zobaczysz. Słuchajcie wszyscy, zali wam się zda, co powiem.
— Pst!
— Czego chcesz?
— Coś się szmera za drzwiami...
— Podejdźmy wszyscy na palcach... dość już tego podsłuchiwania, trza ptaszka złapać.
— Ty, Szydłowiecki, stań przy oknie i gadaj głośno, niby że to rozmawiamy ze sobą, co by się w izbie cicho nie zrobiło, bo gotowo uciec.
Gedroyć na przedzie, tamci za nim, podsunęli się ostrożnie do drzwi, otwarli je znienacka... Signora Marina Arcamone w czepcu nocnym na głowie i luźnej kwiaciastej sukni stała w korytarzu o pół kroku ode drzwi i tak złapana niespodzianie, że nawet odskoczyć nie miała czasu.
Ostroróg, Montwiłł, Czema, Drohojowski i Boner parsknęli śmiechem szyderczym, a Gedroyć pokłonił się w pas jak przed królową.
— Cóż za niewysłowiona i niczym nie zasłużona łaska, że czcigodna pani ochmistrzyni raczy nawiedzić marnych paziów o tak rannej dobie?
— Prosimy, prosimy! — wrzasnął chór jednogłośnie.
— Schiocchi senza vergogna! Somari!100 — drżąc z wściekłości, zapiszczała dama i pobiegła do swej komnaty.
— A tośmy babę przyhaczyli! Cha, cha, cha...
— Nieprędko się chyba drugi raz odważy.
— Dobrze jej tak, niech nie myszkuje.
— A co tam wygadywała na nas? Nie słyszałeś, Pawełku?
— Przezwała nas niewstydnymi głupcami i osłami — przetłumaczył Szydłowiecki.
Gedroyć uderzył silnie pięścią w stół.
— Poczekaj, stara sowo! Jużem ci wczoraj nakarbował w pamięci za królewnę Jadwigę, dziś znowu... osły! Doznasz ty mojej wdzięczności, aż ci one osły bokiem wylezą!
— A teraz zasiądźcie spokojnie i posłuchajcie — zaczął znowu Ostroróg.
— Słuchamy pilnie.
— Jędruś Boner się szczyci, że ino on jeden ma głowę do trefnych figli; ja zasię twierdzę, że nie ma w tym nijakiej sztuki, a przy dobrej woli każdy z nas mu dorówna abo i prześcignie.
— Powtarzam swoje: w gęboście mocni!
— Tedy ustanówmy związek alboli101 bractwo i niech każdy własnym pomysłem, własnymi siłami popisze się, jako zdoła najlepiej.
— Figlikowe turnieje! — zawołał Gedroyć.
— A po włosku jak?
— Nie wiem: concorso102 chyba.
— Jak się zwie, tak się zwie, ja przystępuję do bractwa! — zawołał Jaś Drohojowski.
— Nu, to i ja — zawtórował dziwnie ożywiony od wczoraj Montwiłł.
— Ja także!
— I ja! — wołali wszyscy.
— Ale poczekajcie, to jeszcze nie koniec; zrobimy siedem gałek z chleba, sześć jednakich, a siódmą usmarujemy sadzą, coby była czarna. Będziemy je wszyscy ciągnąć, a który dostanie czarną, nie należy do współzawodów, ino będzie naszym sędzią.
— Ojoj!
— Czyją on sprawkę uzna za najtrefniejszą, ten zostanie naszym hetmanem na cały rok.
— E... ja tak nie chcę...
— Wielka mi łaska być sędzią...
— Ale zaszczyt nie lada!
— A to ci go darujemy!
— A gdyby tak sędziego do pomocy w robocie wołać?
— O, nie wolno! Sprawiedliwy sędzia nie może się w takie rzeczy wdawać.
— Rety... cobym to ino ja nie był!
— Róbcie gałki, śpieszcie się!
— Już są.
— Czarna także?
— Juści, o... niczym diabeł.
— Ale, ale, jedną odrzucić, bo Krystek już wczoraj swoje spełnił.
— No, wsyp je do kołpaka, przykryj połą, a wy nie patrząc ciągnijcie.
— Biała!
— Biała!
— Biała!
— Biała!
— O nieszczęsna godzino! — jęknął Szydłowiecki.
— Taj dosyć, bo mnie na ostatku takoż biała znalazła się.
— Więc, Czema, ad acta103.
— Szkoda!
— Kto co ma do powiedzenia? — rozpoczął z powagą swe urzędowanie Szydłowiecki.
— Ja — rzekł Drohojowski. — Upraszam pokornie waszą wielmożność, miłościwy sędzio, coby mi przyznane było prawo zakończenia sprawy z Niemcem. Gdy za moim to jednym słowem stało się, iże ów medyk znamienity legł powalon ciężką chorością, tedy niech go już do końca operuję, za czym zdrowego i wesoluchnego waszym miłościom okazać nie omieszkam.
— Przyzwalamy! Pierwszy tedy numerus: Krzysztof Czema, drugi: Jan Drohojowski. Kto się zgłasza dalej?
— Ja proszę o trzecie miejsce.
— Konstanty Gedroyć. Już wpisane.
— Zapisz wasza wielmożność: Mikołaj Ostroróg — czwarty.
— Tażeż mnie nie pchajcie na sam koniec! Cierpliwemu zawżdy krzywda! Niechajże będę choć piąty... — narzekał Montwiłł.
— A ja tam nie żalę się — skromnie oczki spuszczając, cichym głosem odezwał się Boner. — Przyjmuję najpośledniejsze miejsce. Od dzisiejszego dnia zacznę się ćwiczyć w pokorze.
— O, ty Judaszu!
— Pan sędzia nie wierzy?
— Mikołka, chodź ze mną do Krabatiusa; wczoraj mu już wszelakie niemoce dolegały, godzi się odwiedzić biedaka.
— A my?
— Was się później przywoła albo sami z własnej woli zgłoście się do pielęgnowania. No chodźże!
Przebiegli na drugą stronę korytarza, zapukali do drzwi. Słabym głosem odpowiedziano „proszę”.
— Przychodzimy zapytać, jak zdrowie waszej miłości — zaczął Drohojowski.
— Zawsze gorzej... zawsze gorzej; już mnie ostatnia nadzieja opuszcza — jęknął Niemiec.
— Niech pan magister daruje moją śmiałość, ale czy nie pomnażacie swej słabości imaginacją?
— Żadną drogą. Przytomność mam, Bogu dzięki, stale pełną i z każdego uderzenia pulsu zdaję sobie sprawę... bije coraz słabiej.
— Przyczyną tego, łacno zrozumieć, jest krwi puszczenie. Jako medyk, wiecie lepiej od nas, że takowy środek siły odbiera.
— Ale zarazem i chorość wigor swój traci. Najjaśniejsza pani raczyła w jej wielkiej łaskawości przysłać mi własnego doktora.
— Signora Bisantizzi?
— Tak jest; a bawiący tu w przejazdu signore Giulio di Santa Croce nawiedził mnie również z własna przychylność. Uczoność tych mężów zdumieniem mnie napełnia. Wyjrzyjcie ino, chłopcy, w antykamera104 i zobaczycie, jak wiele mi leki signore Bisantizzi przysposobił; zda się niepodobieństwem, by najsroższa febris tylu specyfikom oprzeć się miała.
Zaciekawieni paziowie skoczyli do alkierzyka (pracowni Krabatiusa) i teraz dopiero Jaś Drohojowski zdrętwiał na myśl o możliwych skutkach swego płochego żartu: na okrągłym drewnianym stole w pośrodku izby stała cała bateria flaszek, puzderek, słoiczków itd.; było tego około trzydziestu sztuk.
Rzucili okiem dokoła... półki z księgami i rękopisami piętrzyły się przy dwóch ścianach; długi, wąski stół pod samym oknem zarzucony był instrumentami lekarskimi, retortami do badań chemicznych; na ścianie nad stołem wisiały dwie wagi, jedna na pospolitszy użytek, druga maluchna aptekarska. Moździerz czarny, marmurowy, do ucierania proszków, drewniana forma do kręcenia pigułek, zioła suszone w ogromnych pękach, słowem, laboratorium alchemiczne i lekarskie.
Ale te mikstury czerwone, białe, zielone, brunatne! Te jakieś driakwie czy balsamy... Zaliż to wszystko miał spożyć nieszczęsny chory z urojenia?
Jasiek jednym susem wrócił do sypialni i stanął przy łożu Krabatiusa.
— O kochany panie magister... miejcie litość nad sobą! Nie tykajcie tych podłych leków! Ino leżcie spokojnie, krwi już więcej nie puszczajcie, my wam z kuchni samego króla miłościwego dostarczymy rosołu i kurczątka w polewce lub wędliny świeżej. Wypoczynek, zdrowe jadło, to najlepsze leki. Chciejcie mi wierzyć!
— Ty jesteś dobre dziecko — odparł chory wzruszonym głosem — ale się tyle znasz na medycyna, co ja na teologia. Chorość moja tkwi w żołądku, podkrada się ku pluc; chce zająć moje nerki i moja wątroba, zanieczyszcza żyły. To wszystko jasno i uczenie wyłożył mi doktor Bisantizzi; ano i ja sam, o ile mnie wybadać mogę, te symptoma rozumiem nie inaczej.
Odpocząwszy chwilę, chory mówił dalej żałośnie:
— Przeto najpierw organismus należy skrupulatnie wyczyścić, co, dzięki uczynność tego zacnego męża, nad wyraz dokładnie uskuteczniłem. Następnie mamy się wziąć do każdej wnętrzności z osobna; Bóg miłosierny ulitował się nade mną zsyłając mi taką jedną przemądrą pomoc. Może choć powoli odzyskam moje zdrowie.
— Na Boga was zaklinam, dobry panie Krabatius... wstrzymajcie się choć do jutra z tą straszną kuracją! Wspomnicie moje słowo, że się wam polepszy jak amen w pacierzu, ino nie pijcie tych bezecnych jadów ani kropelki.
— A ten drugi medyk nic wam nie zalecił? — spytał Ostroróg.
— Santa Croce? O, to jest jeden mąż także niepomiernej nauki! Ale jego metoda jest cale jedna inna; przepisał mi ciepłe kataplazmy105 na całe ciało, twierdzi bowiem, że wszelakich dolegliwości przyczyną są wilgotne wapory, dają się które wyprowadzić i precz usunąć przez gorące jedynie okłady.
— No, to chyba nieszkodliwe — szepnął Jaś do Mikołki i zaraz tonem pełnym przekonania prawił:
— Taki lekarz to prawdziwa gwiazda
Uwagi (0)