Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖
Kilkunastoletni chłopcy, paziowie króla Zygmunta, muszą pamiętać o nienagannym zachowaniu, manierach i honorze, ze względu na pełnioną funkcję. Młodość jednak ma swoje prawa — chłopcy w wolnym czasie nie stronią od żartów i figli.
Ich psoty przyjmowane są różnie — niektórych bawią, innych — zwłaszcza damy — oburzają i przerażają. Czy jednak młodzieńcy zdolni są tylko do naigrywania się z innych? Ich historia nie tylko bawi, lecz także ukazuje dworskie obyczaje i oblicza przyjaźni.
Paziowie króla Zygmunta to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1910 roku, a w 1989 powstał kilkuodcinkowy serial telewizyjny dla dzieci na jego podstawie. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
Donna Marina Arcamone, wysoka siwiejąca brunetka, złagodziła swe zazwyczaj złośliwe skrzywione usta słodkawym uśmiechem i z wyrazem uwielbienia słuchała słów królowej, rzucając od czasu do czasu jakieś krótkie zdanie dla podtrzymania rozmowy. Orli jej nos, zapewne bardzo kształtny za młodu, zaostrzył się z biegiem lat i począł mieć niejakie konszachty z brodą, która się ku niemu uprzejmie wysuwała. Brwi, podniesione wysoko nad wypukłymi oczami, nadawały jej twarzy wyraz wiecznego pytania. I rzeczywiście pytanie, a raczej badanie i podpatrywanie były treścią jej życia i zajęcia przy dworze. Z lubością wywiadywała się o ważniejszych, mniej ważnych i zupełnie błahych zajściach, snuła domysły, a czasem nawet przędła leciuchne, pajęcze nici intrygi.
— Warto by zajrzeć do nowego ogrodu — rzekła Bona — ciekawam, jak się sprawiają moje pinie54 i cyprysy i co Paolo obsadził dokoła altany.
— Wasza królewska mość raczy sobie skrócić drogę przez wirydarzyk czy woli obejść wzdłuż murów? — spytała Beatrycze de Macris.
— Ach, oczywiście, że lepiej prosto niż kołować — odparła Bona. I całe towarzystwo skierowało się ku ogródkowi księżniczki Jadwigi.
Dziewczynka klęczała właśnie przed krzakiem róży i ostrym nożykiem obcinała przekwitłe kwiatki. W cieniu lipy na ławce darniowej siedziała Szczepanowa i szyła jakąś bieliznę. Na widok przechodzącej królowej staruszka dźwignęła się z trudem i skłoniła pokornie; mała królewna przerwała także swe zajęcie, powstała z klęczek i złożyła ukłon nie przynoszący niestety wielkiego zaszczytu jej wychowawczyni.
Bona skinęła z lekka głową i uśmiechnęła się do signory Arcamone ze wzgardliwą litością. Gdy jednak minęły wirydarzyk, przystanęła, coś sobie jakby przypominając, i rzekła do ochmistrzyni:
— Zechciejcie poprosić królewnę, by się połączyła z nami i przeszła do nowych ogrodów, gdzie zasiądziemy z robotą i słuchać będziemy zajmującej lektury.
Stara dama zawróciła skwapliwie i pobiegła, o ile jej nogi starczyły, do wirydarza.
— Przychodzę z zaproszeniem od najmiłościwszej pani na robótkę i czytanie w nowym ogrodzie — wyrecytowała urzędowym tonem, bez cienia uprzejmości.
Dziewczynka skrzywiła się nieznacznie i spojrzała pytająco na niańkę.
— Proszę pójść za mną, najmiłościwsza pani czeka.
Na twarz Szczepanowej uderzył ciemny rumieniec, płótno zadrżało w jej rękach.
— Czy waszmość panna nie wiesz, jak się przemawia do królewskiego dziecka? Swojej równej gadaj, wasza miłość, „proszę pójść ze mną”. Gdyby król jegomość słyszał podobne zuchwalstwo!
— Nie przyszłam tu po nauki do pani Szczepanowej — odparła ochmistrzyni drwiąco. — Jeżeli się tak rozumiecie na dworskich przepisach, to lepiej nauczcie jej królewską wysokość wytworniejszych ukłonów... bardzo by się to przydało, bo istotnie chyba nikt nie odgadnie, patrząc na nią, że ma z księżniczką do czynienia.
— Cicho, nianiu — głaszcząc staruszkę po rozognionej twarzy, szepnęła Jadwiga i dodała głośniej: — ja nie zważam na mowę tej pani; słyszę ino, że jej królewska mość matka najmiłościwsza prosi do siebie, więc chętnie idę.
Podniosła główkę dumnie, nie racząc spojrzeć w stronę donny Mariny, i wybiegła szybko, ani się na nią oglądając.
Włoszka zbladła i zacisnęła pięści w bezsilnej złości...
Nie ona jedna, zacisnął je także Konstanty Gedroyć, przechodzący w orszaku paziów za królową. Widział i słyszał wszystko i gniewem wezbrało mu serce.
Księżniczka Jadwiga przysunęła się do królowej i szła ciągle tuż przy jej boku, z pogodną twarzyczką, jakby niepomna tylko co doznanej przykrości.
Nowy ogród zawiódł nadzieje Bony: piękne krzewy południowe, z największą troskliwością zasadzone o wczesnej wiośnie, do starannie przyrządzonej i użyźnionej ziemi, strzeżone i pielęgnowane umiejętnie przez ogrodników nie chciały się jakoś przyjąć, wyglądały słabo i wątło, marniały w oczach, a niektóre z nich uschły na dobre i wznosiły w górę nagie, czarne badyle. Królowa spoglądała z gorzkim uśmiechem na biedne karłowate roślinki, obeszła kilka ścieżek, dotknęła ręką więdnących liści, pochyliła się nad grządkami zamorskich kwiatów, wreszcie ruszyła ramionami i rzekła z gniewem:
— Zaiste, martwe stworzenia rozumniej się zachowują od ludzi, nie chcąc żyć w tym kraju bez słońca i ciepła. Stęsknione oczy moje nie ujrzą już pinii rozłożystych ani cytryn o połyskliwych liściach i złotych owocach, ani wysmukłych cyprysów, ani srebrnozielonej oliwy... Ach, co za kraj! Niedźwiedzi i turów ojczyzna... jakże dumną jestem, że danym mi było urodzić się w słonecznej Italii.
— Słowa najmiłościwszej pani znajdują echo w naszych sercach — rzekła z przymileniem donna Arcamone — lecz komu los pozwolił zażyć szczęścia z przebywania w pobliżu waszej królewskiej mości, ten jako żywo nigdy dziwić się nie będzie, że dla kwiatu tak doskonałego ino boska Italia mogła być ojczyzną.
— Gdy sobie spomnę55 — mówiła dalej Bona z łaskawym wejrzeniem na ochmistrzynię — to nasze niebo z ciemnego szafiru, tak przecudne, tę wieczną zieleń i z różnobarwnego kwiecia kobierce, to słońce pełne żaru, te wonne gaje pomarańczowe, a patrzę na smętne szare obłoki, przysłaniające przez połowę roku blade słońce Północy, próżne siły żywiącej, gdy widzę one wierzby i brzozy ze zwieszonymi żałobnie gałęźmi, to mi jakiś lęk serce ogarnia i zda mi się, że nie wytrwam na tym wygnaniu i raczej królowanie porzucę, byle...
— Najmiłościwsza pani... król jegomość przechadza się po tamtej ścieżce z mistrzem Bereccim; zapewne ku nam się zwrócą.
— Lauretta... pojrzyj no, kto jest ten przygarbiony człek, co się tam na ławie w słońcu wygrzewa. Głowę wsparł na ręku, nie widzę twarzy.
— To magister Johannes Krabatius, miłościwa pani.
— On? Przecz56 tak znękany?
— Rozkaże najjaśniejsza pani spytać go?
— Nie trzeba, sama go zagadnę.
Jedną ręką wspierając się na lasce, drugą na poręczy ławki, z ciężkim wysiłkiem powstał stary Niemiec na powitanie królowej.
— Dzień dobry, signore57 Krabatio — rzekła Bona uprzejmie — cóż tam u was słychać?
— Pokorne służby u stóp waszej królewskiej mości składam; ze mną jest bardzo źle.
— Czy kłopot, czy zmartwienie jakie?
— To jest największy kłopot... to jest największe zmartwienie... ja jestem bardzo słaby58.
— Nie trapcie się waszmość; wżdy, jako medyk, łacno zwyciężycie chorobę.
— To jest właśnie największe nieszczęście, że ani przyczyny zrozumieć, ani symptomatów poznać dotąd nie mogłem. Jak piorun to na mnie nagle spadło... wczoraj w południe zdawało mi się, że ja jestem zdrów jak jedna ryba.
— A dziś?
— Na przemian ogień mię59 pali, to jest mi zimno jak lód, głowa chodzi w kółko, żaden apetyt, serca pukanie, ani godzina snu... ach, darujcie mi, najjaśniejsza pani, nadto się rozgadałem; lecz wiadomo: ex abundantia cordis60...
— Życzliwym uchem słucham i chętnie bym ulżyła. Nie próbowaliście żadnych leków?
— Zaraz wieczorem puściłem sobie sześć uncyj61 krwi; dziś południe jeszcze jeden raz tak wiele.
— Powinno się okazać polepszenie; co by to była za chorość? Ni stąd, ni zowąd; czy nie zawianie, a prędzej jeszcze malocchio62... nie macie posądzenia, by was kto urzekł podstępnie?
— Żaden ślad takiej myśli, miłościwa pani! Chorość już z dawna we mnie skrycie musiała tkwić, ino nie dawałem na to uwagi. Przed wieczorem dopiero paziowie, co podle mej sypialni od wczoraj zamieszkali, spostrzegli, że idzie mi źle i wiele mi przychylność okazali. Niech, jak się to nagle objawiło, Szydłowiecki sam powie, prawda? Waszmościowie ze mną sąsiadujecie; ten drugi młodzieniec takoż. Bardzo poczciwe chłopcy.
Gedroyć i Szydłowiecki, na poły zmieszani, na poły rozbawieni widokiem choroby z przywidzenia, którą Jaś Drohojowski jednym niebacznym żartem wywołał, stali zaczerwienieni po uszy i milczeli.
— A czyby nie było dobrze, gdybyś waszmość wyjechał na południe? Często zmiana powietrza gubi chorobę. Ot, wysyłam w tych dniach zaufanego a wielce uczonego męża do Italii, by zakupił dla Akademii Krakowskiej dzieła autorów greckich i łacińskich, świeżo wydane w typografii weneckiej. Moglibyście się wybrać razem.
— Silvius Siculus?
— Tak jest; wyjeżdża w przyszłym tygodniu. Miłym byłby dla waszmości towarzyszem, a podróż do ukochanego kraju mego, ojczyzny wszelkich nauk wyzwolonych, kolebki sztuki i poezji, odświeżyłaby i podniosła ducha waszego. Choćbyście nic więcej widzieć nie mieli, jak najnowsze dzieło mistrza Leonarda, malowidło przedstawiające Wieczerzę Pańską, tuszę śmiele, że od zachwytu dusznego63 zdrowie by wam w pełni powróciło. A tu... czyż w tym barbarzyńskim kraju wiedzą, czują, rozumieją cośkolwiek? Czy tu jest jaka nauka albo sztuka?
— Wdzięcznie przyjmie Akademia wspaniały dar waszej miłości — rzekł król, stając niespodzianie pomiędzy rozmawiającymi. — Cieszyć was będzie, małżonko miła — mówił dalej — gdy spomnicie, że w godne ręce dostaną się one księgi uczone; toć przeszło od wieka szkoła krakowska wydaje męże64 mądrością sławne, a jej uczeń, Mikołaj Kopernikus, nieśmiertelną chwałą polskiego imienia właśnie napełnia świat cały.
Bona słuchała słów męża ze spuszczonymi oczyma, zmieszana i zawstydzona.
— Prośbę mam wielką, miłościwy królu — zawołał znienacka Stańczyk, nieodstępny trefniś Zygmunta I, i pokłonił się do samej ziemi, aż dzwonki u czapki zabrzęczały.
— Cóż tam nowego umyśliłeś?
— Aha, zgadłeś, królu, o nowość mi chodzi. Wybieram się jutro do Włoch; dasz mi pieniędzy na drogę?
— A ty tam po co?
— Po błazeństwo.
— Zaliż65 go mało masz w Polsce? — ostrym głosem spytała Bona.
— Jest ci ta coś niecoś na codzienną potrzebę; lecz gdy wszystko zdaniem pani najmiłościwszej znamienitsze jest w tej krainie wybranej, przeto i błazeństwa nowomodnego, a doskonalszego nie gdzie indziej dostanę. Daj, królu, na drogę; zobaczycie, jakim ja to arcybłaznem powrócę.
Roześmiał się Zygmunt, zachichotali paziowie, królowa skrzywiła usta z niesmakiem, a panny dworskie, znalazłszy się między młotem a kowadłem, stały sztywne, poważne i bez wyrazu, istne lalki drewniane.
— A gdy chodzi o sztukę — mówił król, nawiązując przerwaną rozmowę — nie tak znów ubodzy jesteśmy, byśmy się aż trapić mieli, toć mistrza Wita piękne dzieła nie mają sobie równych. Co się zaś tyczy nowej sztuki, radzi ją w naszym kraju zaszczepimy. Oto właśnie mistrz Bartolomeo wykończył abrysy do budowy nowego pałacu, jaki wasza królewska mość mieć żądasz. Oglądałem to już i właśnie zdania waszej miłości przyszliśmy zasięgnąć, czy krużganki kolumnowe, okalające podworzec, należy dać ino na pierwszym i drugim piętrze, czy takoż i na dole?
Mistrz Berecci rozwinął przed królową plany i tłumaczył, co te lub owe linie oznaczały, a król, zadowolony z delikatnej nauczki, jaką dał żonie za jej niesprawiedliwe mowy, uśmiechał się nieznacznie i w roztargnieniu głaskał po główce małą księżniczkę Jadwigę.
Król Zygmunt, mężczyzna wówczas pięćdziesięciokilkoletni, robił wrażenie człowieka jeszcze młodego, w całej pełni sił męskich. Wyniosłej budowy ciała, szeroki w ramionach, dobrej, lecz proporcjonalnej tuszy, postacią swą uosabiał potęgę i silną wolę. Głowę miał bardzo foremną, profil rzymski, oczy przenikliwe i mądre, ocienione gęstymi brwiami, usta dumnie zarysowane z wysuniętą naprzód dolną wargą, wspólne Jagiellonom dziedzictwo po Elżbiecie austriackiej. Ciemne włosy nosił ówczesną modą długie, lecz dla wygody lub w gorące dni letnie podczesywał je nieco w górę i pokrywał nagłownikiem siatkowym, z cienkich jedwabnych sznurków złocistych plecionym. Toteż dziejopis jego robi wzmiankę, że „w czepcu rad chadzał”66.
Nosił się zazwyczaj ciemno i dziś więc odziany był w szubę67 z cienkiego, cynamonowej barwy sukna, bramowaną68 sobolami69. Nogawice obcisłe, ciemne, ciżmy naturalnego koloru skóry. Tak przedstawiał się król Zygmunt na zewnątrz.
Dusza królewska równie wspaniałe i imponujące miała cechy, jak ciało. Z natury małomówny bardzo, roztropny i sprawiedliwy, nad czynem każdym, jak i nad słowem rozważał długo; za to raz powziąwszy jakiś zamiar lub wypowiedziawszy stanowcze zdanie, trzymał się go uparcie i nigdy nie zmieniał. Gdy co przyrzekł, dotrzymał święcie i za największą chlubę uznawał, jeżeli sprawdził, że na czyimś słowie polegać było można.
Jedyne, co go kiedykolwiek zastraszało, to myśl, czy ten lub ów postępek zgodny jest z prawem i z chrześcijańską uczciwością. Nawet w rzeczach małej wagi pytanie: uchodzi? nie uchodzi? — było mu zawsze probierzem70. Szczęście osobiste, pomyślność kraju niczym mu były, gdyby je przyszło okupić czynem nieprawym. Przysłowiowe wyrażenie „dedecet” (nie uchodzi) często bardzo miał na ustach. Gorliwy chrześcijanin, brzydził się nowatorstwami religijnymi i wzgardę miał dla odstępców od Kościoła rzymskokatolickiego.
Gdy tak stali przy sobie oboje z Boną, tworzyli parę małżonków skończenie piękną i fizycznie jak najdoskonalej dobraną. Rozum i wykształcenie Bony również znakomitymi nazwać można było; jedynie dusza jej i charakter odbiegły od ideału, którego żywym wcieleniem był Zygmunt.
Budowniczy, odebrawszy pewne wskazówki i zanotowawszy sobie życzenia królowej, oddalił się; król pozostał z całym towarzystwem.
— Wybrałyście się, wasze miłoście, jak widzę, z robótkami71 do ogrodu na pogawędkę. Gdzież dziatki? Czy w sadzie?
— Bellina kaszle, a Zygmunta lękam się wypuszczać z komnaty, powietrze za ostre.
— Pieścisz je wasza miłość nad miarę; ciepło, sucho, powietrze zdrowe; ja bym radził nawet Zosieńkę wynosić na parę godzin na słońce, a starsi śmiało po całych dniach bawić się mogą z Jadwisią przy Szczepanowej.
— Obawiam się...
— Pomnijcie, królowo moja, że nie ino włoska, ale i pełna wigoru polsko-litewska krew płynie w żyłach naszego potomstwa. Nie wygrzewać przy piecu, nie chronić od lada powiewu; zdrowe córy chcę mieć i syna dzielnego, a nie panięta z morskiej piany!
— Jutro nie omieszkam spełnić wolę waszej miłości; dziś zda mi się już za późno.
— Zapewne. Aa... księgi na stole! Jejmość panna Beltrani przeczyta nam coć pięknego. Zasiądźmy i słuchajmy.
— Na czymżeśmy to stanęli? — spytała Bona.
— Czytałam wczoraj, jako Rugier zwyciężył Eryfilę dziewięsiłkę i szedł do pałacu Alcyny — odpowiedziała Laura.
— Ariosto? — spytał król.
— Tak jest, proszę waszej królewskiej mości, Orland szalony.
— A Jadwisia rozumie do tyla włoską mowę?
— Przysłuchuję się ciekawie i rozumiem bez mała, najmiłościwszy ojcze — odpowiedziała dziewczynka, całując króla w rękę.
— Zacznijcie, proszę, słuchamy.
Laura szukała chwilę po strofach oczami i tak zaczęła:
— To już było... — przerwała czytanie królowa.
Mrucząc półgłosem, lektorka przebiegła parę strof
Uwagi (0)