Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖
Kilkunastoletni chłopcy, paziowie króla Zygmunta, muszą pamiętać o nienagannym zachowaniu, manierach i honorze, ze względu na pełnioną funkcję. Młodość jednak ma swoje prawa — chłopcy w wolnym czasie nie stronią od żartów i figli.
Ich psoty przyjmowane są różnie — niektórych bawią, innych — zwłaszcza damy — oburzają i przerażają. Czy jednak młodzieńcy zdolni są tylko do naigrywania się z innych? Ich historia nie tylko bawi, lecz także ukazuje dworskie obyczaje i oblicza przyjaźni.
Paziowie króla Zygmunta to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1910 roku, a w 1989 powstał kilkuodcinkowy serial telewizyjny dla dzieci na jego podstawie. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
— Lećmy na miłość boską w te pędy, bo mi się zda, że już wszyscy goście zauważyli, że nas na sali nie ma.
— Bo ci się rozum ze strachu miesza; ani pół godziny cała robota nie trwała.
— Słuchaj, Drohojowski, ja się nie mogę narażać na przyłapanie, bom się już pierwej dość wedle Arcamony kręcił; idź więc ty, trzymaj torbę pod nasuwniem, a przechodząc podle jej zydla, upuść z letka na powłok i nie oglądając się cale, wolnym krokiem stąpaj dalej. Zaś Kostuś chyci się Koniecpolskiego lub Korybuta, który z nich będzie pod ręką, i niby niechcący pokaże mu oną torebkę na podłodze. Pierwej by się ziemia zapadła, zanimby który z tych dwóch był o jaką psotę posądzony.
Wśród gwarnej rozmowy, wśród śmiechów i toastów, wśród bieganiny służby, nikt, nawet czujny jak Argus166 pan ochmistrz Strasz, nie zauważył nieobecności trzech chłopców ani ich powrotu na salę. Bawiono się jeszcze z godzinę przy stole, na wety167 obnoszono słodkie dania i marcypany, wreszcie królowa jejmość powstała z krzesła, dając znak do rozejścia się. Oboje królestwo żegnali najłaskawiej każdego ze znamienitych gości jakimś uprzejmym słówkiem, przy czym król Zygmunt przypominał, że jutrzejsze święto Wniebowzięcia Matki Boskiej nowy dzwon o szóstej rano swym śpiewem powita.
Pogaszono światła, sześciu paziów nocną służbę pełniących poświeciło królowi do jego komnat, drugich sześciu odprowadziło królową.
Bractwo figlikowych turniejów pobiegło czwałem do swej sypialni, by nie zapalając w niej światła, stać u przymkniętych drzwi, czyhać na przejście panien dworskich i widzieć powitanie panny Arcamony z ukrytym w jej komnacie osłem. Szydłowiecki, i jako sędzia i przełożony związku, troskał się o bezpieczeństwo swoich braciszków.
— Słuchajcie no, chłopcy — rzekł — pamiętaliście też o tym, by was ciągle przy obsłudze widziano, a krótkiej wycieczki nie spostrzeżono? Bo na tym właśnie sztuka. Taką już mamy złą sławę (Bogiem a prawdą168 cale zasłużoną), że i dzisiejszej psoty autora, czyli sprawcy, najpewniej między nami szukać będą. Choćby ino dlatego, że tutaj mieszkamy, a tamci daleko, a po wtóre, żaden by tu nawet nie trafił w one zakrętasy i zakamarki, jeszcze by które z paniątek nóżkę złamało. Więc ja najstarszy i sędzia zapytuję was, jakieście się sprawili.
— Ja — rzekł Gedroyć — bez caluśką wieczerzę, aż do samych kurcząt, stałem na jednym miejscu, bo tak najroztropniej.
— A kto znamienity może zaświadczyć, że cię widział?
— Ano, niech wasza wielmożność osądzi: stałem za krzesłem pana Firleja i miłościwa pani dwa razy do mnie przemówiła, bym mu coś tam podał. Nalewałem piwa królowi jegomości, gdy pił zdrowie swego imiennika, i umyślnie przelałem wierzchem, a miłościwy pan odwrócił głowę i połajał: „Uważaj, co robisz!” A gdym z oślej wyprawy powrócił, znowu skoczyłem na to samo miejsce i ani drgnąłem już do końca wieczerzy. Zali dobrych mam świadków? Sam król i królowa!
— A ja posługowałem z całego serca pannie ochmistrzyni — roześmiał się Jędruś — aż jej nudno było, takem wedle niej skakał. Nie moja wina, że mi się noga na onej powłoku169 skręciła i z piętnaście skibek chleba na ziemię spadło. Rzuciłem się wyzbierać, a ta jeszcze mruczy, że jej suknię depczę; jakożbym inaczej mógł wstęgę rozwiązać i torebkę uszczknąć... chi, chi, chi...
— A nie zauważyła?
— Ani krzty.
— No, a ty Drohojowski?
— Ja się razem z Krystkiem uczepiłem krzeseł panien de Macris i de Opulo i wyprawialiśmy krotofile170, aż się pokładały ze śmiechu.
— Ja zasię — rzekł Ostroróg — trzymałem się duchownych osób; księża biskupi obaj mogą przysięgać, jako ich na jeden pacierz nie odstąpiłem.
— No, a mnie także niezgorzej się działo — dodał Szydłowiecki — bo sama panna Papacoda przyzwała mnie do siebie i prosiła, bym się nie oddalał, bowiem ze służbą nie umie się zgadać, a ja po włosku rozumiem. To i stałem trzy godziny wedle niej. A ty, Dmytruś, nie boisz się posądzenia?
— Tażeż ja niczym dziecko przy matce stał sobie podle samego Strasza i coraz to do niego ręce składał, żeby mnie puścił co niebądź przespać się. Niech no on powie, czy mnie przy nim nie było.
Korybut, Koniecpolski, Stadnicki i Łaski, najwykwintniejsi z paziów, ofiarowali swe usługi damom dworskim; w starym korytarzu bowiem, którędy miały iść do swych tymczasowych sypialni, ceglana posadzka bardzo była nierówna, powybijana, niespodziewane schodki i zakręty utrudniały drogę po ciemku, bo jedna świeczka w ręku ochmistrzyni nie rozjaśniała ponurych ciemności. A że korytarz był wąski, więc po dwoje iść mogli i to z wolna, ostrożnie, uważając na nierówności i dziury w podłodze. Korybut z Łaskim szli ze świecami przodem, Koniecpolski ze Stadnickim na ostatku.
— Co to tak zgrzypi czy jęczy? — spytała Hipolita de Opulo wzdrygając się.
— Gdzie? Nie słyszę.
— Aha, jakieś dziwne głosy, niby w samym końcu korytarza — rzekł Stadnicki.
— Co? W samym końcu? — zawołała Laura Beltrani. — To ja kroku dalej nie idę.
— Coś krzyczy... co za ryk piekielny!
— Niechże się wasze moście nie boją, to może z podwórca jakie głosy dochodzą; przecie w korytarzu nie ma żywego ducha prócz nas.
— W istocie nic teraz nie słychać.
— Zupełna cisza.
— Zresztą, przystaniemy tu, póki wasze miłoście do swoich komnat nie wejdą.
Panna Arcamone włożyła klucz do zamku171; żaden szmer złowrogi nie ostrzegł jej o grożącym niebezpieczeństwie.
— Dobrej nocy życzymy waszym miłościom!
— Grazie, grazie172, pomówię jutro z miłościwą panią, opowiem jej, jako waszmościowie uprzejmi byliście dla nas i jako na całą zgraję trutniów i zuchwalców bezczelnych wy czterej tylko to prawdziwe panięta i veri gentiluomini173. Buona notte174!
„Ehe, ehe, pogadasz ty o niejednym jutro z miłościwą panią...” — szydził z niej w duchu Gedroyć, wyzierając przez szparkę.
Ochmistrzyni obróciła klucz dwa razy, otwarła drzwi i weszła do swej komnaty.
Signora Papacoda żegnała się jeszcze z paziami, a Beatrycze szukała w torebce klucza od sąsiednich pokoi, gdy nagle stanęli wszyscy jak gromem rażeni... z ciemnej antykamery biegła cofając się donna Arcamone, z lewą ręką sztywnie przed siebie wyciągniętą, jakby coś wstrętnego odpychała, podczas gdy prawą bezustannie i prędko kreśliła krzyże w powietrzu.
— Congiuro te... va via! va via175! — zatoczyła się i padła w objęcia Lauretty i Stadnickiego, którzy stali najbliżej.
— Co wam jest? Czy złodziej? Czy przywidzenie jakie? — pytali ze współczuciem.
— Może niemoc nagła? — szepnął Korybut do Beatryczy, pokazując palcem na czoło.
— Idźcie, kto w Boga wierzy!... wygnajcie go... święcona woda przy drzwiach.
— Od rzeczy gada; uderzenie do głowy. Uspokójcie się, wasza miłość.
— Nie uspokoję się, póki... on... tam jest!
— Kto?
— Diabeł? Ahi me... diabeł najstraszniejszy... łeb ogromny, rogaty...
Nie domówiła ostatnich wyrazów, zagłuszył je wybuch niczym nie hamowanego, nieokiełznanego, spazmatycznego śmiechu... Łaski aż przysiadł na ziemi, Korybut wił się, jakby go tarantula ugryzła, Koniecpolski i Stadnicki tupali nogami i kwiczeli nieludzkim głosem, a panny skakały jak piłki w górę...
Spokojnie, z namysłem i rozwagą kroczyło ku nim niewinne długouche zwierzątko, przyczyna całego zamieszania.
— Znowu oni! — zdławionym od wściekłości głosem wyszeptała ochmistrzyni.
Donna Izabela, która od niepamiętnych czasów, czyli od lat młodości, zawsze pozostawała na skrycie wojennej stopie z donną Mariną, klasnęła w ręce:
— A to ucieszni krotofila! E veramente176 una wyśmienita figla! Osioł nella camera177 pani okmiczini... barzo wesola zabawka!... cha, cha, cha...
— Równie wesoła zabawka, jak z pieskiem waszej miłości; ino że wtedy myśmy się śmiały, a kto inny płakał. Panie Koniecpolski, zechciejcie wyprowadzić to bydlę — dodała z udaną obojętnością.
Osiołek tymczasem szedł sobie wcale swobodnie przez korytarz, a na widok wesołego i hałaśliwego towarzystwa uczuł się również mile podnieconym, zadarł łeb zuchwale i ryknął, jakby go żywcem obdzierano ze skóry.
— Hi haaaau!
Nazajutrz król Zygmunt wstał raniej niż zwykle. Ledwie doczekał wschodu słońca, tak mu pilno było dostać się na wieżę i własną ręką zbudzić do życia śpiącego olbrzyma.
Przed godziną szóstą wyszedł z przedpokoju królewskiego Aleksander Chodkiewicz, jeden z paziów, i spiesznie biegł najkrótszymi drogami do mieszkania kościelnego Marcina Grudy, by go zawiadomić, że król jegomość kończy się ubierać i za małą chwilkę będzie na wieży.
Marcin ze swojej strony zawołał czterech pachołków, bo wczoraj jeszcze pouczył go mistrz Behem, że co najmniej czterech lub pięciu ludzi trzeba do rozhuśtania dzwonu.
Miłe było zdziwienie króla, gdy wyszedłszy po stromych schodkach na dzwonnicę, zastał tam nie tylko mistrza Hansa, co było zupełnie naturalnym, a nawet koniecznym, ale hetmanów: Tarnowskiego, Firleja i marszałka Kmitę.
— Witajcie waszmościowie, z wielkim rozradowaniem was widzę — rzekł król łaskawie.
Przypatrzył się z bliska napisowi, biegnącemu dokoła dzwonu, i pięknym wypukłorzeźbom, które wyszły w odlewie nader ostro i czysto, i rozpytywał ludwisarza z wielkim zajęciem, jakie kruszce wchodzą w skład spiżu, czy długo się mieszanina owych metali roztapia, zanim jest gotową do wlania w formę, jak długo trwa ostyganie. A mistrz Behem odpowiadał szczegółowo na pytania, tłumaczył cały przebieg ciężkiej tej pracy, której pomyślnego wyniku nigdy nie można oczekiwać na pewno, i dodał w końcu:
— Ot i dziś jeszcze wątpliwości z serca nie wygnałem... dzwon odlany jest wprawdzie bez błędu ni skazy, przyjął wszystkie ozdoby najdokładniej, na pozór w niczym nie chybia, a jednak... jeszcze to nieme stworzenie... dopiero odetchnę swobodnie, gdy przemówi.
— Czegóż się obawiacie? — pytał król.
— Wiele się lękam, miłościwy panie; może być trafunkiem rysa i to niejedna w ścianach dzwonu, warstwą napływającego spiżu po wierzchu zalana. Ja jej nie widzę okiem, ale wszelkie ucho ją pozna, bo dzwon niejednolicie odlany głucho a chrypliwie dźwięczyć178 będzie.
— Więc po co się długo dręczyć? Zaczynajmy w imię Boże!
I król dał znak pachołkom, by zaruszali dzwonem.
Stanęli czterej rzędem, ujęli za liny i pociągnęli co sił... ani drgnął.
Kościelny, chłop setny, wyższy nawet od króla jegomości, skoczył im na pomoc — nie dał rady.
A mistrz Behem, oparty plecami o mur, chwycił rękoma za skronie i zapatrzył się rozmiłowanym wzrokiem w swoje dzieło, o bożym świecie niewiedzący.
— Hej, panie! — zawołał Gruda, pociągając go za rękaw. — Nie chce się ruszyć; czy posłać po więcej chłopów?
— Posłać?... gdzie... a tak... to jest nie... nie trzeba, pomogę. Raz, dwa, wszyscy razem... trzy!
Zatrzeszczały belki, dzwon usłuchał rozkazu i zakołysał się ku górze. Jeszcze raz... i jeszcze raz...
Gdy już za każdym pociągnięciem lin wznosił się regularnie i opadał, król skinął ręką na pachołków, ustąpili na bok, a sam pan miłościwy, trzej jego najwierniejsi przyjaciele i mistrz Hans z natężeniem sił swoich pociągali za sznury w coraz szybszym tempie, by zmusić serce do uderzenia.
I uderzyło! Dzwon przemówił!
Zatrzęsło się wiązanie, zadrżały mury... ze spiżowej paszczy dzwonu buchnął huragan dźwięków. Tętniące fale głosu przeniknęły wszystkich aż do wnętrza, gromko dudniły im w uszach, muskały ich po twarzach niby powiew brzmiący przedziwną harmonią. Cała wieża pełna była śpiewu, który na skrzydłach wiatru porannego popłynął ku miastu. Zdawało się niemożliwym, doprawdy niepodobnym, by te akordy tak bogate, ten chór jakby cudnie dobranych instrumentów muzycznych był... tylko głosem dzwonu.
Hans Behem płakał.
Oddano sznury dzwonnikom; król stanął w oknie zwróconym wprost na miasto, słuchał modlitwy dzwonu, patrzał...
Patrzał na baszty obronne, na wieżyce kościołów, na strzelającą wysoko pod niebo, najwyższą w Polsce wieżę mariacką, dalej poza miastem widział wioski gęsto rozsypane, łąki zielone, pola ze zbożem w kopy poskładanym i czarne szmaty lasów na horyzoncie, widział mrowisko ludzkie zdążające drogami i ścieżkami na nabożeństwo do miasta...
Widział tym oknem całe dziedzictwo swoje, dwa ludy niegdyś obce sobie i wrogie, związane nie przemocą i orężem, lecz wiarą i miłością w jeden naród. Widział ten naród zdążający pod jego błogosławionym berłem do światła, szanowany przez sąsiadów, straszny wrogom, swobodny, szczęśliwy; czuł, że imię jego przechodzić będzie z pokolenia na pokolenie, jasne jak słońce, potężne jak słońce... i dziękował w pokorze Bogu, że go uczynił wielkim królem.
Z powodu uroczystego święta, miłościwy pan, oprócz zwykłej cichej mszy, wczesnym rankiem odprawionej, był jeszcze na wotywie179 o dziewiątej godzinie przed ołtarzem Wniebowzięcia Matki Boskiej, po czym wstąpił do zakrystii zapytać księdza Krzyckiego o wrażenia, jakich doznał słuchając po raz pierwszy głosu „Zygmunta”. Ksiądz Krzycki, biskup przemyski, lecz mniej na swej stolicy niż w Krakowie przemieszkujący, był człowiekiem uczonym i dworakiem wytrawnym; rozwodził się nad arcydziełem mistrza Behema i chwalił je wymownymi słowy, a zakończył pochlebnym zwrotem:
— Godzien jest król dzwonów nosić wasze imię, najmiłościwszy panie.
Wychodząc spostrzegł król we drzwiach zakrystii nieznajomego szlachcica, który błagalnym wzrokiem nań spoglądał i pokornie się kłaniał.
— Z prośbą? — spytał krótko Zygmunt.
— O sprawiedliwość! — równie krótko odpowiedział szlachcic.
— Idź waszmość za mną; wysłucham i rozważę.
Weszli do kaplicy Przenajświętszego Sakramentu i krytymi schodkami wprost do komnat królewskich.
W pół godziny później szlachcic z otuchą w twarzy wychodził z zamku, a Starowolski, paź dyżurny, biegł do królowej jejmości z zapytaniem, czy może przyjąć odwiedziny miłościwego pana. Oznajmił się w antykamerze pannie de Macris, która zajrzawszy do bawialni, gdzie miłościwa pani listy nadeszłe z Włoch odczytywała, przedstawiła jej życzenie króla.
— Uprzejmie proszę! — rzekła Bona i żywo przebiegła do sypialni poprawić uczesanie przed zwierciadłem i zapiąć na szyi sznur wielkich bladoróżowych korali, w których wyglądała uroczo a skromnie, co najjaśniejszemu jej małżonkowi najbardziej się podobało.
— Dnia dobrego waszej miłości z serca życzę — rzekł król wchodząc, a przybliżywszy się do żony, powitał ją powtórnie i ucałował.
— Czemu lub komu zawdzięczam tak miły dnia początek, że waszą królewską mość u siebie widzę?
— Zapytać was chciałem w pewnej sprawie, ale to później; cóż pisze wicekról Neapolu?
— Powołuje się na cesarza i przyrzeka zastosować się do
Uwagi (0)