Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖
Kilkunastoletni chłopcy, paziowie króla Zygmunta, muszą pamiętać o nienagannym zachowaniu, manierach i honorze, ze względu na pełnioną funkcję. Młodość jednak ma swoje prawa — chłopcy w wolnym czasie nie stronią od żartów i figli.
Ich psoty przyjmowane są różnie — niektórych bawią, innych — zwłaszcza damy — oburzają i przerażają. Czy jednak młodzieńcy zdolni są tylko do naigrywania się z innych? Ich historia nie tylko bawi, lecz także ukazuje dworskie obyczaje i oblicza przyjaźni.
Paziowie króla Zygmunta to jedna z powieści historycznych dla dzieci autorstwa Antoniny Domańskiej, tworzącej na początku I połowy XX wieku. Utwór powstał w 1910 roku, a w 1989 powstał kilkuodcinkowy serial telewizyjny dla dzieci na jego podstawie. Pisarka zasłynęła jako autorka tego typu utworów prozatorskich, w których przystępną fabułę, bliską dziecięcej rzeczywistości, łączyła z faktami historycznymi.
- Autor: Antonina Domańska
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Paziowie króla Zygmunta - Antonina Domańska (gdzie można czytać książki online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Antonina Domańska
Królowa i jej damy przychodziły w trzy godziny później, a mszę dla miłościwej pani odprawiał ksiądz Battista Trivulzio, nadworny kapelan Bony. Zaś w trzeciej komnacie za sypialnią królowej znajdowała się jej prywatna kaplica, gdzie za dyspensą biskupa krakowskiego dozwolonym było odprawiać nabożeństwo w razie niezdrowia najjaśniejszej pani.
Bona lubiła bardzo tę kaplicę, zaścielała ołtarz pięknie haftowanymi obrusami, przystrajała go co dzień świeżymi kwiatami; w ciężkich srebrnych lichtarzach, o bogatych ornamentach119, paliły się grube świece z najbielszego wosku, a ornaty i inne aparaty kościelne, złotem i perłami wyszywane, były dziełem jej rąk, z małą tylko pomocą dam dworskich wykonanym.
W zagłębieniu za ołtarzem stała bogato rzeźbiona skrzynia z dziwnego drzewa, perłowcem i koralami inkrustowana120 (jeden ze sprzętów wyprawnych Bony), a w niej monstrancja o dwunastu promieniach sadzonych diamentami, ampułki złote, krucyfiks z kości słoniowej misternie rzeźbiony, kielich z wyobrażeniem Przemienienia Pańskiego u góry, a oskrzydlonymi główkami aniołków na podstawie; robota młodego, a już wielkiej sławy mistrza Benvenuta Celliniego. W puzdrze121 skórzanym, wyłożonym purpurowym atłasem, złożona była najcenniejsza perła tego skarbca, relikwie św. Andrzeja apostoła i męczennika, w złotej skrzynce ze szklanym na wieku okienkiem.
Mikołaj Ostroróg, jeden z dwunastu paziów wyznaczonych na dziś do obsługi króla jegomości, stał przy drzwiach i czekał, aż miłościwy pan skończy pożywać gramatkę122, piwną z grzankami, zwykłe swoje śniadanie. Janusz Zebrzydowski karmił ulubioną wiewiórkę Zygmunta I123, a Bogusz, Karnkowski, Drohojowski, Łaski, Gorayski i inni siedzieli w przedpokoju, czekając rozkazów.
— Możesz to zabrać, ale wracaj natychmiast — rzekł król do Mikołki, odsuwając próżny talerz.
— Słucham, miłościwy panie.
Wybiegł na korytarz, oddał naczynie pachołkowi i już był z powrotem.
— Pójdziesz na dół do kancelarii, do pana sekretariusza Rylskiego, powiesz mu ode mnie, by zaraz rozpisał kartelusze foremne do ich miłościów: pana hetmana Tarnowskiego, pana wielkorządcy Bonera, pana marszałka Kmity, do księdza biskupa, do pana Justa Deciusa i do tych wszystkich panów senatorów, o których obecności w mieście miał się za moim rozkazem dowiedzieć. Niech uprzejmie wyrazi w swym piśmie, jako im najłaskawiej przypomina, że jutro o piętnastej godzinie odbędzie się uroczystość poświęcenia dzwonu, po czym przewiezienie go na Wawel, a następnie skromna wieczerza, na której ich wszystkich rad widzieć będę.
— Weź ze sobą — dodał po chwili — Łaskiego, Bogusza i Gorayskiego, poczekajcie w kancelarii, a gdy kartelusze będą gotowe, rozdzielić je między siebie i w tejże godzinie poroznosić gdzie należy. Pana Justa nie szukać na Woli, bowiem dziś rano miał być u księdza biskupa — tam go znajdziecie.
— Słucham, miłościwy panie.
Ostroróg zabrał po drodze wymienionych przez króla paziów i zbiegli ze schodków, nie... zsunęli się po poręczy, jeden za drugim.
Kancelaria królewska mieściła się na dole, w dwóch izbach sklepionych, z oknami na wewnętrzne podwórze. W pierwszej siedziało sześciu pisarków124, ludzi niższej kondycji, umiejących tylko wprawnie władać piórem; tych używano do kopiowania metryk, robienia wyciągów z aktów, przepisywania na czysto listów urzędowych do starostów itd.
Druga komnata równie obszerna jak pierwsza, zastawiona dokoła ścian wysokimi szafami i stanowiąca część archiwum królewskiego, była siedzibą regenta125 kancelarii, jegomości pana Marcina Niemętowskiego, i wicesekretariusza, pana Floriana Rylskiego.
Pan regent lubił się spóźniać, ale podwładni wcale się o to nie gniewali, uważali bowiem, że robota nie ptaszek, nie ucieknie, więc w nieobecności przełożonego bawili się gawędką, opowiadaniem ploteczek dworskich, a najstarszy z nich, pan Łukasz Wiórko, miał nawet zacny schowek za skrzynią z zapasami papieru i pergaminu, gdzie ukrywał wspólną własność panów braci, pękatą kamionkę i kilka kubków.
Gdy pan Niemętowski, przejrzawszy urzędowe pisma i wydzieliwszy każdemu skrybie zajęcie, wychodził do króla po dyspozycje na jutro, wiedziano już z doświadczenia, że nie pokaże się w kancelarii, aż za dwadzieścia cztery godziny. Wtedy upragniony gąsiorek wysuwał się na światło dzienne, w kieszeni każdego kubraka znalazł się chleb z twarogiem lub z kiełbasą i następowała przekąska, zakrapiana wytrawnym miodkiem, co prawda wcale niehojnie szafowana przez pana Łukasza.
Pan Rylski zaś, zamknięty w drugiej komnacie, błogosławił również nieobecność pana regenta i korzystając z chwil swobody, rozczytywał się zapamiętale w jakichś starych jak świat księgach, wyblakłym inkaustem126 pisanych. Foliały te przechowywał pan Florian w większej jeszcze tajemnicy niż pisarze swój niebezpieczny gąsiorek.
Gdy paziowie wbiegli z impetem do kancelarii, wywołali wielkie przerażenie i zamieszanie wśród pisarków, którzy dziś właśnie wyjątkowo przed przyjściem pana Niemętowskiego zamierzali łyknąć po pół kubka na zdrowie pana Wawrzyńca Kotowicza — solenizanta. Imieniny jego były wprawdzie przedwczoraj, ale z powodu zaziębienia i ciężkiej chrypki pan Wawrzyniec dwa dni siedział w domu i dziś dopiero ukazawszy się w biurze, przyjmował życzenia i oracje kolegów.
— A bodaj waszmościów ubito! Napędziliście mnie strachu niemało!... — zawołał pan Łukasz, zatykając gąsiorek. — Ażem zdrętwiał, że to pan regent.
— Nie ma go jeszcze? — spytał Mikołka.
— Ale pan wicesekretariusz Rylski jest już.
— My też ino do niego mamy sprawę.
I weszli do drugiej komnaty.
Na ich widok pan Florian przyrzucił płatem pergaminu księgę, w której właśnie czytał, i odpowiadając uprzejmie na ich ukłony, zapytał, czego by sobie życzyli.
— Od miłościwego pana przychodzimy z poleceniem — rzekł Ostroróg i wyjaśnił, o co chodziło.
Pan wicesekretariusz napisał prędko rodzaj formularza, wydobył z szuflady przyrządzony już pierwej spis senatorów i znaczniejszych osobistości, którym zaproszenia miały być rozesłane, i podał to wszystko, uchyliwszy drzwi, skrybom do jak najrychlejszego przepisania.
— Spocznijcie, waszmościowie — rzekł do paziów — osiemdziesiąt kilka inwitacji127 napisać, to długo potrwa; chociaż ich siedmiu tam siedzi i kwapić się mają, zawżdy to nie palcem przekiwać.
— Za godzinę będzie? — spytał Bogusz.
— Może.
— Toby należało skorzystać z czasu i do sadu skoczyć; mówił mi Kuba, że tam dziś lubaszki128 trzęsą.
— No to lećcie na jednej nodze i wracajcie czwałem129 — rzekł Ostroróg — a mnie tam jaką przygarść niech każdy przyniesie. Boję się odchodzić, bo jakbyście się, broń Boże, zapóźnili, tobym ja jeden prznajmniej zabrał większą część listków, a wy byście mieli mniej do roboty.
— Chodźcie, chłopcy!
— Pomnijcie ino, że rozkaz królewski to nie żarty i wracajcie niebawem.
— Straszniem ciekaw onego poświęcenia dzwonu — rzekł Ostroróg przysuwając zydel130 bliżej stołu pana Rylskiego — mistrz Hans Behem wprawdzie na cały świat słynie jako ludwisarz131 najpierwszy; ino brat jego Tebaldus w Norymberdze może się z nim zrównać, ale... takie odlewanie to zawżdy trafunek. A nuż się forma po brzegi nie wypełni, a nuż bańka z powietrza w którym miejscu ostanie? A nuż nierówno zastygnie albo gdzie rysa, czyli szpara się znajdzie? Gadał mi o tym wszystkim towarzysz z ludwisarni mistrza Hansa i zaręczał, że choć jego pan zna wszelkie sposoby i przepisy tajemne, zawżdy pewności pełnej nie ma i z niepokojem onego jutra wygląda.
— Ino że w pomyślnym miesiącu dzieło poczynał i w dobrym je skończył, tym się może w swej niepewności krzepić — rzucił jakby sam do siebie pan wicesekretariusz.
— Jak to waszmość rozumie?
— Lipiec, miesiąc najprostszego kwitnienia wszelakiej rośliny, miesiąc pszczołom sprzyjający, w łacińskiej mowie miano rzymskiego cezara noszący, pomyślny jest każdemu przedsięwzięciu. Sierpień zasię mianem swym żniwo oznacza, a po łacinie „August” takoż imię cezara. Przeto wiedział dobrze mistrz Behem — zwłaszcza że i gwiazdy najlepiej się ninie132 układają — powtarzam, wiedział mistrz Behem, co czyni, gdy się w takowej sposobnej porze wziął do dzieła.
— Waszmość, jak widzę, astrologię uprawia? — spytał ciekawie Mikołka.
— Po trosze, niewiele — odparł pan Florian — ani czasu, ani ksiąg potrzebnych nie mam; a kupić, choćby się i grosz po temu znalazł, wielce trudno, bo te nowsze pisma, co ich to w każdej typografii dostanie, małą wartość mają i głębokiej nauki w nich nie szukać. A starodawne... na wagę złota.
— Ja zasię słyszałem, że uczeni mężowie powiadają, jako właśnie one dawne astrologie, alchemie, magie ino kłamstwa i bałamuctwa szerzyły i że człek oświecony ku zabawie tylko a rozweseleniu odczytywać je może.
— Brednie... jako żywo... bez133 nieuków a zarozumialców głoszone. Nie wierz waszmość temu! Ino w zaufaniu wam się zwierzę, zatrzymajcie to przy sobie, ja sam cośkolwiek się na magii rozumiem, ale to nauka tak wielka i nieprzystępna, że całego żywota nie starczy, by ją zbadać, a nie tych marnych kilka lat, jakie jej dorywczo poświęcam.
„Oho, bratku, toś ty taki!... — przeleciało, jak iskra, przez głowę Mikołki — to mi woda na mój młyn!” — Nie obawiacie się grzechu, czcigodny panie? — spytał strojąc zalęknioną minę.
— Ach, grzesznego w tym nic nie ma; zaraz ci to wyjaśnię. Starożytni Persowie, Medowie, Egipcjanie znali już tę naukę, którą magią zowiemy, stąd sobie imaginuj134 i eksplikuj135, że nie lada mędrcy zgłębiali swymi umysłami tajemnice niewidzialnego świata.
— Niewidzialnego świata?! — krzyknął paź.
— Strachasz się136 waszmość? To zaprzestanę; w istocie, za młody jeszcze jesteś.
— Nie, nie, mówcie śmiele, to ino pierwsza chwila.
— Tedy, przez137 długich wstępów, ino co się tyczy grzechu, powiem ci, że dwie są magie: czarna, czyli związek ducha człowieczego z duchem złym, pakta zawarte z piekłem, mocą których całe plemię diabelskie staje na służbę człowiekowi — to jest grzechem śmiertelnym i potępieniem wiecznym. Biała zasię magia, gdzie ino uczy się człowiek przenikać siły przyrody i poznawać duchy pośrednie.
— Cóż to za jedne?
— To są... jak by ci rzec... duchy ludzi jeszcze nie narodzonych; nie ich miejsce w niebie, gdyż na nie zasłużyć nie miały czasu. Do czyśćca im się takoż iść nie należy, a już najmniej do piekła, gdyż nie popełniły wcale grzechu. Tych duchów smętnych a błędnych są między niebem a ziemią niezliczone roje i one to właśnie chętnie poddają się woli naszej, służą nam i wszelakie nasze rozkazy spełniają.
— Rozumiem — kiwając poważnie głową, rzekł Mikołka — z samego uprzykrzenia a nudów, aby ino nie latać z kąta w kąt.
— W tym atoli cała sztuka, by je umieć zagarnąć pod swoje panowanie i tego uczy biała magia.
— Rety!... Gdzież ja miałem głowę! — zawołał chłopak, bijąc się w czoło. — Chyba to jakie mamidła, iżem tak na śmierć zabaczył138... wżdy ja mam takową księgę! U rodzica na strychum ją znalazł, ino żem nijakiej wagi do onych bredni nie przywiązował.
— Nie pomnisz waść tytułu?
— Zaraz... aha, na pierwszej karcie stało napisane:
— Czy być może? Co za zrządzenie losu!... Nigdym o takiej księdze nie słyszał... musi być bardzo stara?
— Okropnie.
— Przynieś mi ją waszmość zaraz jutro.
— Oho, ho, ani myślę — butnie sprzeciwił się Ostroróg — pierwej sam spróbuję onych zaklęć, może mi się uda przywołać jakiego ducha.
— Ależ dziecko nierozważne, bez długoletnich przygotowań nic nie sprawisz, a ja już niejedną tajemnicę zgłębiłem.
— Nie, za darmo jej nie dam; coś przecie za tak wielki skarb w zamian muszę dostać.
— Więc gadaj waszmość, ile chcesz?
— Pieniędzy mi nie trza, mam ich dość od rodzica. Dajcie mi ten wasz pierścień z rubinem.
— Co? Podarunek najmiłościwszego pana? Nigdy!
— Dziwny z was człek; wżdy nauczywszy się czarów, tysiąc takich pierścieni na dzień mieć będziecie.
— Zaiste, prawdę mówisz; więc księga za pierścień, pierścień za księgę, słowo?
— A co... wróciliśmy na czas? Patrz, ile śliwek! Nastaw połę! — wrzeszczeli jeden przez drugiego, Łaski, Gorayski i Bogusz, wpadając do kancelarii.
Pan Łukasz wścibił głowę przeze drzwi.
— Kartelusze gotowe; mogą waszmościowie zabrać.
Pokłonili się grzecznie i wylecieli jak wicher.
— Żeby ino chycić140 onego czarodzieja na wędkę! — mruczał pod nosem Mikołka i pobiegł w miasto z zaproszeniami.
*
Powyżej klasztoru oo. Franciszkanów, wzdłuż murów miejskich, cisnęły się tłumy ludu nieprzeliczone; z każdej strzelnicy, z każdego okienka baszt wyzierały głowy i główki ciekawych. A było czego się cisnąć, było za czym wyglądać! Toż to dziś właśnie, dziś, za pół godziny, z formy do ziemi wkopanej i przed tygodniem wrzącym spiżem napełnionej, wyłonić się miał na powierzchnię ziemi, ukazać po raz pierwszy słońcu złocistemu i królewskiemu majestatowi, dzwon wspaniały, jakiego dotąd jeszcze Polska nie widziała141.
Niedaleko murów, między Basztą Prochową a Basztą Iglarzy, stały duże trybuny bogato przyozdobione. Wchodziło się na nie po trzech stopniach czerwonym suknem wysłanych. Mniejsza, przeznaczona dla rodziny królewskiej, okolona była z trzech stron barierą takimże czerwonym suknem obitą. Na wzorzystych kobiercach ustawiono trzy krzesła, pod adamaszkowym szkarłatnym baldachimem, dla miłościwego króla, jego małżonki i dla biskupa. Za nimi w głębi opierała się o barierę szeroka ława dla panien dworskich. Na stopniach od przodu mieli siedzieć paziowie. Drugie wzniesienie, o wiele obszerniejsze od królewskiego, przeznaczone było dla zaproszonych senatorów i wysokich urzędników państwa.
Tuż ponad „grubą” (tak się nazywało miejsce, gdzie sprawa odlewania dzwonu się odbywała) pobudowali cieśle rusztowanie wysokie, kształtem do wieży podobne. Były to wkopane na kilka stóp w ziemię, pokrzyżowane i skośnie o siebie oparte tramy142 ze stuletnich dębów, przybite jedne do drugich bretnalami143 i hakami kilkucalowej długości, prócz tego spięte gęsto żelaznymi klamrami. Potężnej bowiem wytrzymałości musiały być ramiona, które bodaj na czas krótki miały piastować olbrzyma. Na bloku w samym szczycie rusztowania zarzucone liny grube, kręcone z konopnych powrozów, zwieszały się podwójnymi końcami ku ziemi.
Tuż obok stał Hans Behem z czeladzią i z sześćdziesięcioma ludźmi wypróbowanej siły, którzy mieli dzwon wyciągać do góry. Po wyrazistym obliczu rzemieślnika-artysty przesuwały się kolejno blaski i cienie... obawa, radość, duma, niepewność, zwątpienie, a w końcu spokojna ufność i mocne przekonanie, że wielkie dzieło, którego się podjął, nie było wcale zadaniem nad jego siły i że dzień dzisiejszy nazwisko jego nową sławą okryje.
Oparł głowę o jedną z potężnych belek rusztowania i czekał.
Zanim strażnik z wieży mariackiej otrąbił na cztery strony świata godzinę
Uwagi (0)