Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖
W zamku Ambrumésy dochodzi do zuchwałej nocnej kradzieży, podczas której ginie sekretarz właściciela, hrabiego de Gesvres. W śledztwo angażuje się nieoczekiwany, błyskotliwy pomocnik policji, który bez trudu znajduje odpowiedzi na kluczowe zagadki. Sprawa okazuje się jednak bardziej skomplikowana, a trop wiedzie w stronę słynnego dżentelmena-włamywacza, Arsène'a Lupin.
- Autor: Maurice Leblanc
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maurice Leblanc
— Tak, wiem... to zwykła metoda... bez wątpienia dobra. Ale ja mam inną... Najpierw się zastanawiam, staram się przede wszystkim znaleźć, że się tak wyrażę, ogólny pomysł na sprawę. Potem wyobrażam sobie rozsądną i logiczną hipotezę zgodną z tą główną myślą. A potem dopiero sprawdzam, czy fakty pasują do mojej hipotezy.
— Dziwna metoda! I piekielnie skomplikowana.
— Metoda pewna, panie Filleul, podczas gdy pańska nie jest pewna.
— Ależ przecież fakty są faktami.
— Wobec byle jakich przeciwników, tak. Ale jeśli nieprzyjaciel jest sprytny, fakty bywają takie, jakie on wybierze. Te wspaniałe poszlaki, na których pan opiera swoje śledztwo, mógł swobodnie ułożyć po swojej myśli. I o ile chodzi o takiego człowieka jak Lupin, widzi pan, dokąd to może doprowadzić, do jakich błędów i głupstw! Sam Herlock Sholmes wpadł w pułapkę.
— Arsène Lupin nie żyje.
— Zgoda. Lecz zostaje jego banda, a uczniowie takiego mistrza są sami mistrzami.
Pan Filleul ujął Izydora za ramię i rzekł, prowadząc go:
— Słowa, młody człowieku. Oto, co jest ważniejsze. Niech pan dobrze posłucha. Ganimard, zatrzymany na razie w Paryżu, przybędzie dopiero za kilka dni. Z drugiej strony hrabia de Gesvres telegrafował do Herlocka Sholmesa, który przyrzekł swój przyjazd na przyszły tydzień. Młody człowieku, czy nie sądzi pan, że przyniosłoby to trochę sławy, gdyby powiedzieć tym dwóm znakomitościom w dniu ich przybycia: „Bardzo nam przykro, drodzy panowie, ale nie mogliśmy dłużej czekać. Sprawa już skończona”?
Nie można było bardziej otwarcie wyznać swojej bezsilności. Beautrelet powstrzymał uśmiech i udając, że dał się zwieść, odrzekł:
— Przyznam się panu, panie sędzio śledczy, że jeśli od razu nie byłem obecny przy pańskim śledztwie, to tylko dlatego, że miałem nadzieję, iż mi pan zechce powiedzieć o swoich rezultatach. Więc cóż panu wiadomo?
— Proszę bardzo. Wczoraj wieczór o godzinie jedenastej trzej żandarmi, których sierżant Quevillon zostawił na straży w zamku, otrzymali od sierżanta kartkę z krótką wiadomością, wzywającą ich czym najprędzej do Ouville, gdzie znajduje się ich oddział. Wsiedli natychmiast na koń i kiedy przybyli do Ouville...
— Stwierdzili, że z nich zadrwiono, że rozkaz był fałszywy i że nie pozostało im nic innego, jak wrócić do Ambrumésy.
— Tak właśnie zrobili, pod dowództwem sierżanta Quevillona. Ale ich nieobecność trwała półtorej godziny i w tym czasie dokonano zbrodni.
— W jakich okolicznościach?
— W okolicznościach najprostszych. Drabinę, wziętą z zabudowań folwarcznych, przystawiono do drugiego piętra zamku. Wycięto szybę, otwarto okno. Dwaj mężczyźni, uzbrojeni w ślepą latarkę, wtargnęli do pokoju panny de Gesvres i zakneblowali ją, zanim miała czas krzyknąć. Potem, związawszy ją sznurami, otwarli cicho drzwi do pokoju, w którym spała panna de Saint-Véran. Panna de Gesvres usłyszała stłumiony jęk, później szamotanie broniącej się osoby. Po minucie spostrzegła obu mężczyzn niosących jej kuzynkę, również związaną i zakneblowaną. Przeszli obok niej i wyszli przez okno. Wyczerpana, przerażona, panna de Gesvres zemdlała.
— A psy? Czy pan de Gesvres nie kupił dwóch prawie dzikich, wielkich psów, które puszczano na noc?
— Znaleziono je martwe, otrute.
— Przez kogo? Nikt nie śmiał się do nich zbliżyć.
— Tajemnica! W każdym razie jest faktem, że obaj mężczyźni przeszli bez przeszkód przez ruiny i wyszli znaną furtką. Przedarli się przez strzyżony szpaler, ominęli dawny kamieniołom. Nie dalej jak o pięćset metrów od zamku, u stóp tak zwanego Wielkiego Dębu zatrzymali się... i wykonali swój plan.
— Czemu, jeśli przyszli z zamiarem zabicia panny de Saint-Véran, nie zrobili tego w jej pokoju?
— Nie wiem. Możliwe, że zdarzenie, który ich do tego popchnęło, zaszło dopiero wtedy, gdy opuścili zamek. Możliwe, że dziewczynie udało się uwolnić z więzów. Otóż moim zdaniem znaleziony bandaż służył do związania jej dłoni. W każdym razie zabili ją u stóp Wielkiego Dębu. Dowody, które znalazłem, są niezaprzeczalne.
— A ciało?
— Ciała nie znaleziono, co zresztą nie powinno nas zbytnio dziwić. Prawdę mówiąc, ślad, za którym szedłem, zaprowadził mnie aż do kościoła w Varengeville, do dawnego cmentarza, położonego na szczycie skalistego brzegu. Jest tam urwisko, przepaść na przeszło sto metrów. A w dole skały i morze. Za dzień lub dwa mocniejszy przypływ wyrzuci ciało na brzeg.
— Oczywiście. To wszystko jest bardzo proste.
— Tak, wszystko to jest bardzo proste i nie sprawia mi żadnego kłopotu. Lupin zmarł, jego wspólnicy dowiedzieli się o tym i chcąc się zemścić, jak to napisali, zamordowali pannę de Saint-Véran. Wszystko to są fakty, których nawet nie trzeba było sprawdzać. Ale Lupin?
— Lupin?
— Tak, co z nim się stało? Najprawdopodobniej jego towarzysze zabrali jego ciało w tym samym czasie, w którym porwali młodą dziewczynę, ale jaki mamy na to dowód? Żadnego. Nie więcej wiemy o tym niż o jego pobycie w ruinach, nie więcej niż o jego śmierci lub życiu. I w tym leży cała tajemnica, drogi panie Beautrelet. Zabójstwo panny Rajmundy nie jest żadnym rozwiązaniem. Przeciwnie, jest komplikacją. Co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwóch miesięcy w zamku Ambrumésy? Jeśli nie rozszyfrujemy tej zagadki, młody człowieku, to przyjdą inni i sprzątną nam gratkę sprzed nosa.
— Którego dnia przyjadą tamci?
— We środę... może w czwartek...
Beautrelet zdawał się coś obliczać w myślach, potem oświadczył:
— Panie sędzio śledczy, mamy dziś sobotę. Muszę wrócić do liceum w poniedziałek wieczorem. Otóż w poniedziałek rano, jeśli pan będzie łaskaw zjawić się tu punktualnie o dziesiątej, postaram się pokazać panu klucz do tej zagadki.
— Doprawdy, panie Beautrelet... tak pan myśli? Jest pan pewny?
— Przynajmniej spodziewam się tego.
— A teraz dokąd pan pójdzie?
— Pójdę badać, czy fakty zechcą zgodzić się z ogólną ideą, którą zaczynam już dostrzegać.
— A jeśli się nie zgodzą?
— O, panie sędzio śledczy, to one nie będą miały racji — rzekł Beautrelet, śmiejąc się — a ja poszukam sobie innych, uleglejszych. Do widzenia w poniedziałek, czy tak?
— W poniedziałek.
W kilka minut później pan Filleul jechał do Dieppe, podczas gdy Izydor wsiadł na bicykl11, którego użyczył mu hrabia de Gesvres, i pomknął drogą do Yerville i Caudebec-en-Caux.
Istniał jeden punkt, co do którego młodzieniec pragnął wyrobić sobie zupełnie jasne zdanie, gdyż właśnie ten punkt wydał mu się najsłabszy u nieprzyjaciela. Przedmiotów o rozmiarach z czterech obrazów Rubensa nie da się zataić. Musiały gdzieś być. Jeśli na razie nie można było ich znaleźć, to czy nie dało się przynajmniej dojść do tego, jaką drogą zginęły?
Hipoteza Beautreleta była następująca: cztery obrazy rzeczywiście przewieziono automobilem, lecz przed przybyciem do Caudebec przeładowano je na inny automobil, który przekroczył Sekwanę powyżej lub poniżej Caudebec.
Pierwszy prom poniżej znajdował się w Quillebeuf, na drodze ruchliwej, zatem niebezpiecznej. Powyżej był prom w Maillerais, dużej, ale odizolowanej wiosce, z dala od głównych dróg.
Do północy Izydor przebył osiemnaście mil, które dzieliły go od Maillerais, i zapukał do drzwi położonej nad wodą gospody. Przespał się tam, a rano wypytywał przewoźników na promie.
Przejrzano księgę pasażerów. Żaden automobil nie przejechał w czwartek 23 kwietnia.
— A więc wóz z końmi? — poddawał Beautrelet. — Wózek? Furgon?
— Także nie.
Izydor kontynuował poszukiwania przez przez cały ranek. Miał już wyjeżdżać do Quillebeuf, kiedy kelner z gospody, w której nocował, powiedział mu:
— Tamtego ranka wróciłem z ćwiczeń wojskowych i widziałem wózek, ale on nie przejechał przez rzekę.
— Co proszę?
— Nie. Wyładowano go na barkę, która była przycumowana przy nabrzeżu.
— A ten wózek skąd przyjechał?
— O, poznałem go zaraz. To jeden z wozów furmana, ojca Vatinel.
— Który mieszka?
— W wiosce Louvetot.
Beautrelet zajrzał do swojej mapy sztabowej. Wioska Louvetot leżała na skrzyżowaniu drogi z Yvetot do Caudebec z małą, krętą drożyną, która szła przez lasy do Maillerais!
Dopiero o szóstej wieczór Izydorowi udało się znaleźć w knajpie ojca Vatinel, jednego z tych starych wilków normandzkich, którzy zawsze mają się na baczności, nie dowierzają obcym, lecz nie potrafią oprzeć się urokowi sztuki złota i wpływowi kilku szklaneczek.
— Tak, mój panie, ludzie z automobilu umówili się ze mną tego ranka na spotkanie o piątej na skrzyżowaniu. Dali mi cztery wielkie sztuki, takie wysokie. Jeden z nich pojechał ze mną i zanieśliśmy te rzeczy na barkę.
— Mówi pan o nich, jakby ich pan już znał.
— Ja myślę, żem ich znał! Pracowałem dla nich już szósty raz.
Izydor zadrżał.
— Powiada pan, szósty raz?... A od kiedy?
— Ależ każdego dnia przed tamtym, jak Boga kocham! Ale wtenczas to były inne kawałki... duże kamieniska, a nawet mniejsze, podłużne, które pozawijali w gazety i przenosili jak sakrament. O! Tych to nie wolno było tknąć... Ale co to panu? Tak pan zbladł.
— To nic... duszno w tej sali.
Beautrelet wyszedł, chwiejąc się. Radość z powodu niespodziewanego odkrycia oszołomiła go. Wrócił zupełnie spokojnie, wieczorem położył się spać we wsi Varengeville, następnego dnia rano spędził godzinę w merostwie12 z nauczycielem i wrócił do zamku. Oczekiwał go tam list „z listami J. W. Pana hr. de Gesvres”. Zawierał te słowa:
Drugie ostrzeżenie. Milcz. Inaczej...
— Ejże — mruknął — trzeba się jakoś zabezpieczyć. Inaczej, jak oni piszą...
Była godzina dziewiąta. Izydor przeszedł się wśród ruin, potem wyciągnął się w pobliżu wielkiej arkady i zamknął oczy.
— Cóż, młody człowieku, zadowolony pan ze swojej wycieczki?
Był to pan Filleul, który przybył o oznaczonej godzinie.
— Zachwycony, panie sędzio śledczy.
— To znaczy?
— To znaczy, że jestem gotów dotrzymać obietnicy... mimo tego listu, który mnie wcale nie zachęca.
Pokazał list panu Filleul.
— Ba, głupstwo! — zawołał sędzie śledczy. — Mam nadzieję, że to pana nie powstrzyma...
— Od opowiedzenia panu tego, co wiem? Nie, panie sędzio śledczy. Przyrzekłem i dotrzymam słowa. Przed upływem dziesięciu minut będziemy znali część prawdy.
— Część?
— Tak, moim zdaniem kryjówka Lupina nie stanowi całego problemu. Daleko do tego. Ale zresztą zobaczymy.
— Nic ze strony pańskiej, panie Beautrelet, nie zdołałoby mnie wprawić w większe zdumienie. Lecz jak pan mógł odkryć?...
— O, całkiem po prostu. Jest w liście pana Harlingtona do pana Stefana Vaudreix, a raczej do Lupina...
— Mówi pan o tym przejętym liście?
— Tak. Jest tam zdanie, które mnie zawsze intrygowało. Mianowicie następujące: „Do wysyłki obrazów może Pan dołączyć resztę, jeśli się Panu uda, w co bardzo wątpię”.
— Istotnie, przypominam sobie.
— Co to była za reszta? Dzieło sztuki, jakaś osobliwość? W zamku nie było nic kosztownego prócz Rubensów i gobelinów. Klejnoty? Jest ich mało i miernej wartości. Więc cóż? A z drugiej strony, czy można było przypuszczać, żeby ludzie jak Lupin, tak nadzwyczajnie zdolni, nie byli w stanie wysłać tej reszty, którą najwidoczniej zaproponowali? Przedsięwzięcie trudne, zapewne, wyjątkowe, nieprzewidziane, zgoda, ale możliwe, więc pewne, ponieważ tego chciał Lupin.
— Tymczasem nie udało mu się: nic nie zginęło.
— Przeciwnie, udało mu się: coś zniknęło.
— Tak, Rubensy, ale...
— Rubensy i jeszcze coś innego... coś, co zastąpiono rzeczą identyczną, jak to zrobiono z Rubensami. Coś bardziej wyjątkowego, coś rzadszego i cenniejszego od Rubensów.
— Więc co takiego? To staje się męczące.
Idąc wciąż wzdłuż ruin, obaj mężczyźni zwrócili się ku furtce i doszli do kaplicy.
Beautrelet zatrzymał się.
— Chce pan wiedzieć, panie sędzio śledczy?
— Czy chcę wiedzieć!
Beautrelet miał w ręku mocną, sękatą laskę.
Gwałtownie, jednym uderzeniem laski roztrzaskał jedną ze statuetek, które zdobiły portal kaplicy.
— Ależ pan zwariował! — krzyknął pan Filleul, wytrącony z równowagi, i rzucił się ku szczątkom statuetki. — Pan zwariował! Ten stary święty był cudowny...
— Cudowny! — rzekł Izydor, robiąc młynka, którym trącił Matkę Boską.
Pan Filleul chwycił go za ramię.
— Ależ nie pozwolę panu popełniać...
Podskoczył jeszcze jeden z magów, potem żłobek z dzieciątkiem Jezus...
— Jeszcze jeden ruch, a strzelę!
To hrabia de Gesvres nadszedł i wyciągnął rewolwer.
Beautrelet wybuchnął śmiechem.
— Niechże pan do nich strzela, panie hrabio... Niech pan do nich strzela... jak na jarmarku... Dalej... w tego człowieka, co trzyma głowę w dłoniach...
Święty Jan podskoczył w górę.
— Ach! — zawołał hrabia, mierząc w niego z rewolweru. — Taka profanacja takich arcydzieł!
— Tandeta, panie hrabio!
— Co? Co pan mówi? — zawołał pan Filleul, usiłując rozbroić hrabiego de Gesvres.
— Tandeta! — powtarzał Beautrelet. — Masa papierowa!
— Ach!... Czyż to możliwe?...
— Pianka! Pustka, nic!
Hrabia schylił się i podniósł kawałek statuetki.
— Niech się pan dobrze przypatrzy, panie hrabio... Gips! Gips patynowany, pokryty sztuczną pleśnią, pozieleniały jak stary kamień... Ale gips, odlewy z gipsu... Oto, co zostało z doskonałego arcydzieła... Oto, co zrobili w ciągu kilku dni!... Oto, co sporządził imć pan Charpenais, kopista Rubensa, rok temu.
Z kolei chwycił za ramię pana Filleul.
— Co pan o tym myśli, panie sędzio śledczy? Czyż to nie piękne? Nie ogromne? Nie gigantyczne? Kaplica skradziona! Cała kaplica skradziona, kamień po kamieniu! Cały ludek posążków wzięty w niewolę i zastąpiony przez poczciwców ze stiuku13! Jeden z najwspanialszych okazów z epoki niezrównanej sztuki skonfiskowany! Słowem, kaplica skradziona! Czyż to nie straszne? Ach, panie sędzio śledczy, cóż to za genialny człowiek!
— Daje się pan ponieść emocjom, panie Beautrelet.
— Nie da się nazbyt ponieść się emocjom, proszę pana, kiedy chodzi o takich ludzi. Wszystko, co
Uwagi (0)