Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖
W zamku Ambrumésy dochodzi do zuchwałej nocnej kradzieży, podczas której ginie sekretarz właściciela, hrabiego de Gesvres. W śledztwo angażuje się nieoczekiwany, błyskotliwy pomocnik policji, który bez trudu znajduje odpowiedzi na kluczowe zagadki. Sprawa okazuje się jednak bardziej skomplikowana, a trop wiedzie w stronę słynnego dżentelmena-włamywacza, Arsène'a Lupin.
- Autor: Maurice Leblanc
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maurice Leblanc
— Ale nie pojechał z odkrytą głową?
— Wyjął z kieszeni czapkę i założył na głowę.
— Czapkę?
— Tak, zdaje się z żółtej skóry.
— Z żółtej skóry? Ależ nie, przecież ona jest tutaj.
— Istotnie, panie sędzio śledczy, lecz jego jest podobna.
Zastępca prokuratora zachichotał kpiąco.
— Bardzo śmieszne! Ogromnie zabawne! Są dwie czapki... Jedna, która była prawdziwa i która stanowiła nasz jedyny dowód, odjechała na głowie rzekomego woźnicy! A drugą, która jest fałszywa, pan ma w ręku. Ach, ten zuch dobrze z nas zadrwił.
— Chwytajcie go! Sprowadźcie go! — wołał pan Filleul. — Sierżancie Quevillon, dwu pańskich ludzi na koń i w cwał!
— Teraz jest już daleko — rzekł zastępca prokuratora.
— Niech będzie daleko, jak chce, trzeba ścigać.
— Tak myślę, lecz zarazem sądzę, panie sędzio śledczy, że nasze wysiłki powinny przede wszystkim skupić się tutaj. Proszę przeczytać papier, który właśnie znalazłem w kieszeni płaszcza.
— Jakiego płaszcza?
— Płaszcza woźnicy.
I zastępca prokuratora podał panu Filleul złożony we czworo papier, na którym widniało tych kilka słów, napisanych ołówkiem, pismem dosyć pospolitym:
Biada panience, jeśli zabiła pryncypała7.
Wywołało to pewne poruszenie.
— Mądrej głowie dość pałką... ostrzegają nas — mruknął zastępca prokuratora.
— Panie hrabio — podjął tok rozmowy sędzia śledczy — błagam, niech się pan nie niepokoi. A pani również. Ta groźba nie ma żadnego znaczenia, gdyż organa sprawiedliwości są na miejscu. Zostaną zarządzone wszelkie środki ostrożności. Odpowiadam za bezpieczeństwo państwa. Zaś co do panów — dodał, zwracając się do obu reporterów — liczę na dyskrecję panów. Jedynie dzięki przesadnej uprzejmości z mej strony byliście panowie świadkami tego śledztwa i źle byście mi się panowie odpłacili...
Tu przerwał, jak gdyby go uderzyła jakaś myśl. Obejrzał obu młodych ludzi po kolei i zbliżając się do jednego z nich, zapytał:
— W jakim dzienniku pan pracuje?
— W „Journal de Rouen”.
— Czy ma pan legitymację?
— Proszę, to ona.
Dokument był w porządku. Nie było co mówić. Pan Filleul zapytał drugiego reportera:
— A pan?
— Ja?
— Tak, pytam pana, do jakiej pan należy redakcji.
— Mój Boże, panie sędzio śledczy, pisuję w wielu dziennikach... po trosze wszędzie...
— Pańska legitymacja?
— Nie mam żadnej.
— Ach! Jakże to?...
— Żeby dziennik wydał legitymację, trzeba pisać w nim stale.
— A więc?
— A więc ja jestem tylko współpracownikiem okolicznościowym. Posyłam na prawo i na lewo artykuły, które mi drukują lub odrzucają, zależnie od okoliczności.
— A w takim razie pańskie nazwisko? Pańskie papiery?
— Moje nazwisko nic panu nie powie. A co do papierów, nie mam ich wcale.
— Nie ma pan żadnego świstka, który by potwierdzał pański zawód?
— Nie mam żadnego zawodu.
— Ależ w końcu, mój panie — zawołał sędzia z pewną brutalnością — nie może pan oczekiwać, że zachowa swoje incognito, skoro się pan tu wśliznął podstępem i podchwycił tajemnice sprawiedliwości!
— Pan będzie łaskaw zauważyć, panie sędzio śledczy, że o nic mnie pan nie pytał, kiedy przybyłem, i że wobec tego nie miałem co mówić. Zresztą pańskie śledztwo nie wydaje mi się wcale tajne, skoro wszyscy byli przy nim... nawet jeden z winnych.
Mówił łagodnie, tonem nieskończonej grzeczności. Był to zupełnie młody człowiek, bardzo wysoki i bardzo szczupły, odziany bez najmniejszej kokieterii w zbyt krótkie spodnie i za ciasny surdut. Miał cerę różową jak dziewczyna, szerokie czoło, przesłonięte wiechą włosów, i jasną brodę, nierówną i źle przyciętą. W jego żywych oczach jaśniała inteligencja. Nie zdawał się wcale zakłopotany i uśmiechał się sympatycznym uśmiechem, w którym nie było żadnego śladu drwiny.
Pan Filleul oglądał go z wzrastającą nieufnością. Dwaj żandarmi postąpili naprzód. Młodzieniec zawołał wesoło:
— Panie sędzio śledczy, najwidoczniej podejrzewa mnie pan, że należę do winowajców. Lecz gdyby tak było, czyż nie wymknąłbym się w stosownej chwili za przykładem swego rzekomego towarzysza?
— Mógłby pan spodziewać się...
— Wszelka nadzieja byłaby tu głupia. Proszę się zastanowić, panie sędzio śledczy, a zgodzi się pan ze mną, że logicznie rzecz biorąc...
Pan Filleul spojrzał mu prosto w oczy i rzekł oschle:
— Dosyć tej zabawy! Pańskie nazwisko?
— Izydor Beautrelet.
— Pański zawód?
— Uczeń klasy maturalnej liceum Janson de Sailly.
Pan Filleul wytrzeszczył zdumione oczy.
— Co mi pan tu plecie? Uczeń klasy maturalnej...
— W liceum Janson, rue de la Pompe, numer...
— Ejże! — zawołał pan Filleul. — Pan sobie kpi ze mnie! Niech pan skończy tę zabawę!
— Wyznaję panu, panie sędzio śledczy, że pańskie zdumienie mnie dziwi. Cóż stoi na przeszkodzie, żebym był uczniem klasy maturalnej w liceum Janson? Może moja broda? Zapewniam, że moja broda jest fałszywa.
Izydor Beautrelet oderwał kilka kosmyków swej brody i jego twarz okazała się jeszcze młodsza i bardziej różowa, prawdziwa twarz licealisty.
Dziecięcy uśmiech odsłonił jego białe zęby, kiedy mówił:
— Cóż, teraz jest pan przekonany? Czy trzeba panu jeszcze dowodów? Proszę, niech pan przeczyta adres na tych listach mojego ojca: „Pan Izydor Beautrelet, wychowanek liceum Janson de Sailly”.
Przekonany czy nie, pan Filleul miał minę, jakby mu ta historia nie przypadała do smaku. Zapytał szorstkim tonem:
— Co pan tu robi?
— No... uczę się.
— Na to są licea... pańskie...
— Zapomina pan, panie sędzio śledczy, że dziś dwudziesty trzeci kwietnia i że jesteśmy w środku ferii wielkanocnych.
— Więc?
— Więc mam wszelkie prawo wykorzystywać ferie, jak mi się podoba.
— A pański ojciec?...
— Ojciec mój mieszka daleko, w głębi Sabaudii, i to on mi doradził małą wycieczkę po wybrzeżach La Manche.
— Z fałszywą brodą?
— O, to nie. To mój pomysł. W liceum wiele rozmawiamy o tajemniczych przygodach, czytujemy powieści policyjne, w których się ludzie przebierają. Wyobrażamy sobie mnóstwo strasznych i zawiłych spraw. Otóż chciałem się zabawić i przylepiłem sobie tę fałszywą brodę. Poza tym miałem to szczęście, że brano mnie na serio i udawałem paryskiego reportera. W taki sposób wczoraj wieczorem, po nieznaczącym ponad tygodniu, miałem przyjemność poznać swego współtowarzysza z Rouen, który dziś rano, dowiedziawszy się o zdarzeniu w Ambrumésy, zaproponował mi bardzo uprzejmie, żebym mu towarzyszył i na spółkę wynajął z nim powóz.
Izydor Beautrelet mówił to wszystko ze swobodną, trochę naiwną prostotą, której wdzięku nie sposób było nie odczuwać. Sam pan Filleul, choć zachowywał nieufną rezerwę, słuchał go z przyjemnością. Zapytał go mniej opryskliwie:
— I jest pan zadowolony ze swej wycieczki?
— Zachwycony! Tym bardziej, że nigdy nie byłem obecny przy sprawie tego rodzaju, a ta jest bardzo zajmująca.
— I nie brak jej tych tajemniczych komplikacji, które pan tak ceni.
— A które są takie fascynujące, panie sędzio śledczy! Nie znam silniejszego wzruszenia, niż widzieć wszystkie fakty wyłaniające się z mroku, żeby tak rzec, grupujące się jedne przeciw drugim i formujące powoli przypuszczalną prawdę.
— Do tej przypuszczalnej prawdy szybko pan zmierza, młody człowieku! A może ma pan już gotowe swoje małe rozwiązanie zagadki?
— O, nie — odparł, śmiejąc się Beautrelet. — Tylko... zdaje mi się, że są takie punkty, z których wytworzyć sobie jakieś zdanie nie jest rzeczą niemożliwą, a nawet inne do tego stopnia dokładne, że wystarczają... do wniosków.
— Ależ to staje się bardzo ciekawe, nareszcie się czegoś dowiem. Bo wyznam panu, ku swemu wielkiemu wstydowi, że nic a nic nie wiem.
— To dlatego, panie sędzio śledczy, że pan nie miał czasu się zastanowić. Rozważać to rzecz główna. Rzadko się zdarza, żeby wypadki nie mieściły same w sobie swego wyjaśnienia!
— I według pana, wypadki, które stwierdziliśmy, noszą same w sobie swoje wyjaśnienie?
— A czy to nie jest pańskie mniemanie? W każdym razie nie stwierdziłem innych niż te, które zanotowano w protokole.
— Cudownie! Więc gdybym pana zapytał, jakie przedmioty skradziono z tego salonu?
— Odpowiedziałbym panu, że wiem jakie.
— Brawo! To szanowny pan wie o wiele więcej niż sam właściciel! Pan de Gesvres ma swój rachunek, pan Izydor Beautrelet go nie ma. Brakuje trzyczęściowej biblioteczki i jednego posągu naturalnej wielkości, którego nikt nigdy nie zauważył. A jeślibym pana zapytał o nazwisko mordercy?
— Odpowiedziałbym panu również, że je znam.
Wszyscy obecni podskoczyli. Zastępca prokuratora i dziennikarz zbliżyli się. Pan de Gesvres i dwie młode dziewczyny słuchały uważnie, wszyscy pod wrażeniem pewności i spokoju Beautreleta.
— Pan zna imię mordercy?
— Tak.
— I może także miejsce, w którym on się znajduje?
— Tak.
Pan Filleul zatarł ręce:
— Cóż za szczęście! To złapanie zbrodniarza będzie chlubą mojej kariery. I pan może mi w tej chwili podać te piorunujące rewelacje?
— W tej chwili, tak... Albo raczej, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, za godzinę lub za dwie, kiedy zostanę do końca przy śledztwie, które pan prowadzi.
— Ależ nie, ależ nie, natychmiast, młody człowieku...
W tej chwili Rajmunda de Saint-Véran, która od początku tej sceny nie spuszczała oczu z Izydora Beautreleta, podeszła do pana Filleul.
— Panie sędzio śledczy...
— Czego pani sobie życzy?
Przez dwie lub trzy minuty wahała się z oczyma utkwionymi w Beautreleta, a potem zwróciła się do pana Filleul:
— Proszę zapytać tego pana o powód jego wczorajszej przechadzki po zagłębionej drodze, która dochodzi do furtki.
Była to zdumiewająca niespodzianka. Izydor Beautrelet zdawał się zmieszany.
— Ja, pani? Ja? Pani mnie wczoraj widziała?
Rajmunda zamyśliła się, z oczami ustawicznie wbitymi w Beautreleta, jak gdyby usiłowała utwierdzić się w swoim przekonaniu, i powiedziała spokojnym tonem:
— Wczoraj o czwartej po południu na zagłębionej drodze spotkałam młodego człowieka wzrostu tego pana, ubranego jak on i z taką samą brodą... i miałam bardzo wyraźne wrażenie, że starał się ukryć.
— I to byłem ja?
— Nie mogę tego stwierdzić stanowczo, gdyż moje wspomnienie jest trochę niejasne. Jednak... jednak zdaje mi się... inaczej to podobieństwo byłoby zbyt dziwne...
Pan Filleul zakłopotał się. Już wywiedziony w pole przez jednego z winowajców, czyż miałby także dać zakpić z siebie temu niby licealiście? Trzeba przyznać, że zachowanie się młodzieńca przemawiało na jego korzyść, ale nigdy nie wiadomo...
— Cóż pan na to powie?
— Że ta panienka się myli i że tego łatwo dowiodę jednym słowem. Wczoraj o tej godzinie byłem w Veules.
— Trzeba będzie to sprawdzić, trzeba. W każdym razie sytuacja się zmieniła. Panie sierżancie, jeden z pańskich ludzi będzie towarzyszył temu panu.
Oblicze Izydora Beautrelet wyrażało żywy sprzeciw.
— Na jak długo?
— Dopóki się nie zbierze potrzebnych informacji.
— Panie sędzio śledczy, błagam pana, żeby je pan zebrał jak najszybciej i z możliwą dyskrecją...
— Czemu?
— Mój ojciec jest stary. Kochamy się bardzo... i nie chciałbym, żeby się o mnie martwił.
Płaczliwy nieco ton prośby nie podobał się panu Filleul. Trąciło to trochę sceną z melodramatu. Niemniej przyrzekł:
— Dziś wieczorem... najdalej jutro rano będę wiedział, czego się trzymać.
Minęło popołudnie. Sędzia śledczy wrócił do ruin starego klasztoru i zakazał wchodzić tam wszystkim ciekawskim. Cierpliwie, metodycznie, dzieląc teren na kolejno badane cząstki, sam kierował poszukiwaniami. Lecz z końcem dnia nie odnotował żadnych postępów i oświadczył przed armią reporterów, która tymczasem najechała zamek:
— Panowie, wszystko każe nam przypuszczać, że zraniony jest tutaj, prawie w naszych rękach; wszystko prócz rzeczywistości faktów. Dlatego, według naszego skromnego zdania, musiał on się wymknąć i znajdziemy go na zewnątrz.
Jednak dla ostrożności w porozumieniu z sierżantem żandarmerii zorganizował straż w parku i po ponownym zbadaniu obu salonów i przetrząśnięciu całego zamku, zgromadziwszy wszelkie konieczne wyjaśnienia, wrócił do Dieppe wraz zastępcą prokuratora.
Przyszła noc. Ponieważ buduar miał zostać zamknięty, przeniesiono ciało Jana Daval do drugiego pokoju. Strzegły go dwie wiejskie kobiety w towarzystwie Zuzanny i Rajmundy. Na dole pod bacznym okiem posterunkowego młody Izydor drzemał na ławie dawnego oratorium8. Na zewnątrz żandarmi, dzierżawca i tuzin wieśniaków rozmieścili się między ruinami a murami.
Aż do godziny jedenastej było całkiem spokojnie, lecz o jedenastej dziesięć z drugiej strony zamku rozległ się strzał.
— Uwaga! — zawołał sierżant. — Dwaj zostają tutaj... wy, Fossier... i wy, Lecan... Reszta za mną, biegiem!
Rzucili się wszyscy i okrążyli zamek z lewej strony. W cieniu przemknęła jakaś sylwetka. Zaraz potem drugi strzał pociągnął ich dalej, prawie na skraj folwarku. Kiedy przybyli gromadą do płotu okalającego sad, nagle na prawo od domu dzierżawcy zabłysnął płomień, a inne płomienie dołączyły do niego, łącząc się w grubą kolumnę. To paliła się stodoła, wypchana słomą po szczyt.
— Łotry! — krzyczał sierżant Quevillon. — To oni podłożyli ogień. Pędźmy za nimi, chłopcy. Nie mogą być daleko.
Lecz ponieważ wiatr obracał płomienie na główny budynek, należało przede wszystkim zapobiec niebezpieczeństwu. Zabrali się do tego wszyscy z tym większą gorliwością, że pan de Gesvres przybiegł na miejsce nieszczęścia i zagrzewał ich obietnicą nagrody. Kiedy opanowano pożar, była druga rano. Wszelki pościg byłby daremny.
— Zobaczymy za dnia — rzekł sierżant. — Z pewnością zostawili ślady... znajdziemy je...
— Chętnie poznałbym — dodał pan de Gesvres — powód tego napadu. Podkładać ogień pod stodołę ze słomą wydaje mi się czymś bezcelowym.
— Proszę pójść ze mną, panie hrabio, a może podam panu powód.
Przybyli razem do ruin klasztoru.
Sierżant zawołał:
— Lecan?... Fossier?...
Pozostali żandarmi szukali już swych towarzyszy, zostawionych na straży. Odnaleziono ich w końcu w pobliżu furtki. Leżeli na ziemi, związani, zakneblowani, z opaskami na oczach.
—
Uwagi (0)