Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖
W zamku Ambrumésy dochodzi do zuchwałej nocnej kradzieży, podczas której ginie sekretarz właściciela, hrabiego de Gesvres. W śledztwo angażuje się nieoczekiwany, błyskotliwy pomocnik policji, który bez trudu znajduje odpowiedzi na kluczowe zagadki. Sprawa okazuje się jednak bardziej skomplikowana, a trop wiedzie w stronę słynnego dżentelmena-włamywacza, Arsène'a Lupin.
- Autor: Maurice Leblanc
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maurice Leblanc
Teraz ja z kolei zacząłem się śmiać.
— O, to naprawdę pan, i tym razem o wiele weselszy niż tego dnia, w którym miałem przyjemność widzieć pana zeszłego roku... Winszuję panu.
Uczyniłem aluzję do jego ostatniej wizyty, wizyty, która nastąpiła po sławnej przygodzie z diademem, po zerwaniu przez niego małżeństwa, po jego ucieczce z Sonią Krisznow i strasznej śmierci młodej Rosjanki. Owego dnia widziałem Arsène’a Lupin, którego nie znałem, słabego, przygnębionego, z oczyma zmęczonymi płaczem, szukającego odrobiny współczucia i sympatii...
— Niech pan o tym nie mówi — rzekł. — Przeszłość jest daleko.
— To było rok temu — zauważyłem.
— Dziesięć lat temu — powiedział. — Lata Arsène’a Lupin są dziesięć razy dłuższe od innych.
Nie upierałem się i zmieniłem temat rozmowy.
— Jakże więc pan tu wszedł?
— Mój Boże, jak wszyscy ludzie, drzwiami. Potem, nie widząc nikogo, przeszedłem przez salon, wszedłem na balkon i oto jestem.
— No dobrze, ale klucz do drzwi?
— Dla mnie nie istnieją drzwi, przecież pan wie. Potrzebowałem pańskiego mieszkania i wszedłem.
— Do usług. Czy mam pana opuścić?
— O bynajmniej, nie będzie pan wcale zbyteczny. Mogę panu nawet powiedzieć, że wieczór będzie zajmujący.
— Czy pan kogoś oczekuje?
— Tak, wyznaczyłem tutaj spotkanie na dziesiątą...
Wyjął zegarek.
— Dziesiąta. Jeśli telegram doszedł, to ten człowiek się nie spóźni...
Odezwał się dzwonek w przedpokoju.
— Co powiedziałem? Nie, niech się pan nie trudzi... Pójdę sam.
Z kim, do diabła, mógł się umówić? I jakiej sceny, dramatycznej czy komicznej, mam zostać świadkiem? Skoro sam Lupin uważa ją za interesującą, sytuacja musiała być cokolwiek wyjątkowa.
Po chwili wrócił i odsunął się na bok, żeby zrobić miejsce młodemu człowiekowi, szczupłemu, wysokiemu i bardzo blademu.
Bez jednego słowa, z pewną uroczystością w ruchach, która mnie niepokoiła, Lupin zapalił wszystkie lampki elektryczne. Pokój zalała powódź światła. Wówczas obaj mężczyźni spojrzeli sobie w głęboko oczy, jakby całym wysiłkiem swych płomiennych oczu starali się przeniknąć jeden drugiego.
Był to niezrównany widok: ci dwaj ludzie, stojący naprzeciw siebie, poważni i milczący. Lecz kim mógł być ten nowo przybyły?
Już się domyślałem, dzięki jego podobieństwu do świeżo opublikowanej fotografii, kiedy Lupin zwrócił się do mnie:
— Mój drogi przyjacielu, przedstawiam panu pana Izydora Beautreleta.
A zaraz potem, zwracając się do młodego człowieka:
— Powinienem panu podziękować, panie Beautrelet. Po pierwsze za to, że pan zechciał wskutek mego listu odłożyć swe rewelacje na czas po obecnym spotkaniu, a następnie, że pan był łaskaw nie odmówić mi tego spotkania.
Beautrelet uśmiechnął się.
— Tylko zechce pan zauważyć, że moja łaskawość polega przede wszystkim na posłuszeństwie wobec pańskich rozkazów. Groźba, którą mi pan przesłał w tym liście, była tym bardziej rozstrzygająca, że nie odnosiła się do mnie, tylko godziła w mego ojca.
— Dalibóg — odparł Lupin, śmiejąc się — działa się, jak się może, i używa środków działania, które się posiada. Wiedziałem z doświadczenia, że pańskie osobiste bezpieczeństwo jest panu obojętne, ponieważ oparł się pan argumentom imć pana Brédoux. Został pański ojciec, którego pan tak gorąco kocha... Zagrałem na tej strunie...
— I oto jestem — potwierdził Beautrelet.
Zaprosiłem ich gestem, by usiedli. Zajęli miejsca i Lupin mówił dalej tym tonem nieuchwytnej ironii, który mu był właściwy.
— W każdym razie, panie Beautrelet, jeśli pan nie przyjmuje moich podziękowań, nie odtrąci pan przynajmniej moich przeprosin.
— Przeprosin! I czemuż to, panie?
— Z powodu brutalności, z którą zachował się wobec pana imć pan Brédoux.
— Przyznaję, że ten postępek był dla mnie zaskoczeniem. To nie był sposób właściwy Lupinowi. Pchnięcie nożem...
— Toteż ja nie jestem temu winien. Imć pan Brédoux to nowy rekrut. Moi przyjaciele w czasie, kiedy kierowali naszymi sprawami, sądzili, że mogłoby być pożyteczne pozyskać dla naszej sprawy samego pisarza sędziego śledczego.
— Pańscy przyjaciele mieli zupełną słuszność.
— Istotnie, Brédoux, którego specjalnie przydzielono do pańskiej osoby, był dla nas nieoceniony. Lecz w tym zapale, właściwym wszystkim neofitom16, pragnącym się wyróżnić, posunął się trochę za daleko i sprzeciwił się moim planom, pozwalając sobie z własnej inicjatywy ugodzić pana nożem.
— Och, przecież to drobny wypadek.
— Ależ przeciwnie, ależ przeciwnie, i udzieliłem mu za to surowej nagany. Muszę jednak dodać na jego obronę, że zaskoczyła go naprawdę nieoczekiwana nagłość pańskich dociekań. Byłby pan nam przyczynił jeszcze nieco trudów, gdyby pan uniknął tego haniebnego zamachu.
— I byłby mnie bez wątpienia spotkał los panów Ganimarda i Herlocka Sholmesa?
— Istotnie — rzekł Lupin z głośnym śmiechem. — A ja nie doznałbym przykrych obaw, które mi sprawiła pańska rana. Przeszedłem z tego powodu, przysięgam panu, bardzo ciężkie godziny i dziś jeszcze pańska bladość jest dla mnie bolesnym wyrzutem. Nie gniewa się pan już na mnie?
— Dowód zaufania — odparł Beautrelet — który mi pan daje, przyszedłszy tutaj — a przecież byłoby mi tak łatwo przyprowadzić ze sobą kilku przyjaciół Ganimarda — ten dowód zaufania zmazuje wszystko.
Czy mówił to serio? Wyznaję, że byłem zbity z tropu. Zmagania tych dwóch ludźmi zaczynały się w sposób dla mnie zupełnie niezrozumiały. Ja, który byłem obecny przy pierwszym spotkaniu Lupina i Holmesa w kawiarni dworca Montparnasse, nie mogłem nie przypomnieć sobie dumnego zachowania się obu walczących, straszliwego zderzenia się pychy pod pozorem grzeczności w zachowaniu, chytrych ciosów, które sobie zadawali, ich zwodów, ich arogancji.
Tutaj nic podobnego. Lupin się nie zmienił. Lecz na jakże dziwnego natknął się przeciwnika! Czy to w ogóle był przeciwnik? Naprawdę nie miał ani odpowiedniego tonu, ani wyglądu. Bardzo spokojny, lecz prawdziwym spokojem, który nie maskował porywczości człowieka hamującego się, bardzo grzeczny, lecz bez przesady, uśmiechający się, lecz bez szyderstwa, stanowił wobec Arsène’a Lupin zupełny kontrast, tak doskonały, że nawet sam Lupin wydał mi się zbity z tropu, tak samo jak ja.
Nie, doprawdy, Lupin nie miał wcale wobec tego wątłego młodzieniaszka, z różowymi policzkami młodej dziewczyny, z szczerymi, czarującymi oczami, nie, Lupin, nie miał swej zwykłej pewności siebie. Kilkakrotnie zauważyłem w nim ślady zakłopotania. Wahał się, nie atakował śmiało, tracił czas na słodkie słówka i żarty.
Można by rzec, że czegoś mu brakowało. Wyglądał tak, jakby czegoś szukał, wyczekiwał. Czego? Jakiej pomocy?
Ponownie odezwał się dzwonek. Pobiegł prędko sam otworzyć.
Wrócił z listem.
— Panowie pozwolicie? — zapytał nas.
Rozpieczętował list. Zawierał telegram. Przeczytał go.
Zaszła w nim jakby przemiana. Jego twarz się rozjaśniła, wyprostował się i widziałem, jak nabrzmiały żyły na jego skroni. Zobaczyłem w nim znowu atletę, pogromcę, pewnego siebie pana wypadków i ludzi.
Położył telegram na stole i uderzając go pięścią, zawołał:
— Teraz gra między nami dwoma, panie Beautrelet!
Beautrelet wytężył uwagę, a Lupin zaczął głosem umiarkowanym, lecz suchym i stanowczym:
— Zrzućmy maski i przestańmy bawić się w hipokryzję. Jesteśmy dwoma przeciwnikami, którzy wiedzą doskonale, co o sobie myśleć. Działamy wobec siebie jako nieprzyjaciele i konsekwentnie powinniśmy jako nieprzyjaciele prowadzić ze sobą układy.
— Układy? — zapytał zaskoczony Beautrelet.
— Tak, układy. Nie powiedziałem tego słowa na wiatr i powtarzam je, choć mnie to dużo kosztuje. Pierwszy raz używam go wobec przeciwnika. Lecz także, mówię to panu od razu, po raz ostatni. Proszę z tego korzystać. Nie wyjdę stąd bez pewnej obietnicy z pana strony. Inaczej: wojna.
Beautrelet zdawał się coraz to bardziej zdziwiony. Rzekł uprzejmie:
— Nie spodziewałem się tego, mówi pan ze mną tak dziwnie. To tak się różni od tego, co przypuszczałem!... Tak, wyobrażałem sobie pana zupełnie inaczej... Na co gniew, groźby? Czyż więc jesteśmy wrogami, ponieważ okoliczności stawiają nas przeciwko sobie? Wrogowie... Dlaczego?
Lupin zachwiał się na chwilę, lecz zaraz zaśmiał się szyderczo, nachylając się nad młodzieńcem:
— Ależ, kawalerze, nie chodzi wcale o dobór wyrażeń. Chodzi o jeden fakt, pewny i niezaprzeczony. Mianowicie ten: od dziesięciu lat nie na tknąłem się ani razu na przeciwnika tej siły, co pan. Z Ganimardem, z Herlockiem Scholmesem grałem jak z dziećmi. Wobec pana muszę się bronić, powiem więcej, muszę się cofać. Tak, w obecnej chwili obaj wiemy dobrze, i pan, i ja, że muszę się uważać za zwyciężonego. Izydor Beautrelet pokonał Arsène’a Lupin. Moje plany są zniweczone. To, co ja usiłuję zachować w mroku, pan wydobywa na światło dzienne. Pan mi przeszkadza, pan mi zagradza drogę. Otóż mam tego dosyć... Brédoux powiedział to panu bezskutecznie. Ja panu to powtarzam i bardzo proszę, żeby się pan z tym liczył. Mam tego dosyć.
Beautrelet potrząsnął głową.
— Ale w końcu czegóż pan sobie życzy?
— Pokoju! Niech każdy zostanie na swoim poletku.
— To znaczy, pan będzie włamywał się wedle woli, a ja mam wrócić do nauki.
— Do nauki... Do czego pan chce... Nic mnie to nie obchodzi... Ale da mi pan spokój, żądam spokoju.
— A w czym mogę teraz go zamącić?
Lupin chwycił go gwałtownie za rękę.
— Pan dobrze wie, proszę nie udawać, że pan nie wie. Jest pan teraz w posiadaniu tajemnicy, do której przywiązuję ogromną wagę. Tajemnicę tę miał pan prawo odgadnąć, ale nie ma pan żadnego prawa ogłaszać jej publicznie.
— Czy pan jest pewny, że ją znam?
— Pan ją zna, jestem tego pewny: z dnia na dzień, z godziny na godzinę śledziłem bieg pańskiej myśli i postęp pańskich badań. W chwili, w której Brédoux ugodził pana, miał pan wszystko powiedzieć. Jedynie z troski o swego ojca odroczył pan następnie swe rewelacje. Lecz teraz zostały one przyrzeczone temu oto dziennikowi. Artykuł jest gotów. Za godzinę będzie złożony. Jutro się pojawi.
— To prawda.
Lupin w stał i przeciął powietrze ruchem ręki.
— On się nie pojawi! — zawołał.
— Pojawi się! — powiedział Beautrelet, który zerwał się nagle.
W końcu obaj mężczyźni stanęli naprzeciw siebie. Poczułem się jak w szoku, jak gdyby się pochwycili wpół. Beautreleta rozognił nagły przypływ energii. Rzekłbyś, że jakaś iskra rozpaliła w nim nowe uczucia, odwagę, miłość własną, rozkosz walki, upojenie niebezpieczeństwem.
Zaś co do Lupina poczułem z blasku jego spojrzenia radość szermierza, który nareszcie spotyka się z szablą znienawidzonego rywala.
— Artykuł oddany?
— Jeszcze nie.
— Ma pan go tu, przy sobie?
— Nie jestem taki głupi! Już bym go nie miał.
— Więc?
— Ma go jeden z redaktorów, zapieczętowany, w podwójnej kopercie. Jeśli o północy nie wrócę do dziennika, każe go złożyć.
— Ach, gałgan! Wszystko przewidział — mruknął Lupin.
Burzył się w nim gniew, widoczny, straszny.
Beautrelet zaśmiał się szyderczo, oszołomiony swym tryumfem.
— Milcz, szczeniaku! — zawołał Lupin. — Nie wiesz, kim jestem? I że gdybym chciał... Dalibóg, on się śmieje!
Zapanowało między nimi głębokie milczenie.
Potem Lupin postąpił naprzód i głuchym głosem, z oczyma utkwionymi w oczach Beautreleta, rzekł:
— Pobiegniesz do „Grand Journal”...
— Nie.
— Zniszczysz swój artykuł.
— Nie.
— Zobaczysz się z redaktorem naczelnym.
— Nie.
— Powiesz mu, żeś się pomylił. I napiszesz inny artykuł, w którym podasz o Ambrumésy wersję oficjalną, tę, którą wszyscy przyjęli do wiadomości.
— Nie.
Lupin chwycił stalową linijkę, leżącą na mym biurku, i złamał ją bez najmniejszego wysiłku. Był strasznie blady. Ścierał krople potu, które pokryły mu czoło. Jego, który nie znał oporu dla swej woli, opór tego dzieciaka doprowadzał do szaleństwa.
Oparł ręce na barkach Beautreleta i podkreślając każdą zgłoskę, mówił:
— Zrobisz to wszystko, Beautrelet, powiesz, że twoje ostatnie odkrycia przekonały cię o mojej śmierci, że co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości. Powiesz to, ponieważ tego chcę, ponieważ trzeba, żeby wierzono w moją śmierć. Powiesz to przede wszystkim dlatego, że jeśli nie powiesz...
— Jeśli nie powiem?
— Twój ojciec zostanie porwany tej nocy, tak samo, jak zostali porwani Ganimard i Herlock Sholmes.
Beautrelet uśmiechnął się.
— Nie śmiej się... Odpowiadaj.
— Odpowiadam, że mi bardzo przykro sprzeciwiać się panu, lecz przyrzekłem powiedzieć, więc powiem.
— Powiedz tak, jak ci wskazałem.
— Powiem szczerą prawdę — zawołał z zapałem Beautrelet. — Jest to rzecz, której pan nie jest w stanie zrozumieć, rozkosz, a raczej potrzeba mówienia tego, jak jest, i to głośno. Prawda jest tu, w tej głowie, która ją odgadła i odkryła, i wyjdzie z niej cała, naga i drżąca. Artykuł pójdzie taki, jak go napisałem. Będzie wiadomo, że Lupin żyje, będzie wiadomy powód, dla którego chciał uchodzić za martwego, będzie wiadome wszystko.
I dodał spokojnie:
— A mój ojciec nie zostanie porwany.
Obaj zamilkli raz jeszcze, nie odrywając od siebie oczu. Obserwowali się nawzajem. Szable były po rękojeść zaangażowane w zaciekłą walkę. Było to ciężkie milczenie, które wyprzedza śmiertelny cios. Kto go zada?
Lupin powiedział cicho:
— Tej nocy o trzeciej rano, jeśli nie poślę przeciwnego rozkazu, dwaj moi przyjaciele mają wtargnąć do pokoju twego ojca, zabrać go łagodnie lub przemocą i dowieźć do Ganimarda i Herlocka Sholmesa.
Odpowiedział mu wybuch przenikliwego śmiechu.
— Więc nie pojmujesz tego, zbóju, że się zabezpieczyłem? — zawołał Beautrelet. — Więc wyobrażasz sobie, że jestem na tyle naiwny, żeby głupio, idiotycznie odesłać ojca do jego samotnego domku na wsi?
Uwagi (0)