Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖
W zamku Ambrumésy dochodzi do zuchwałej nocnej kradzieży, podczas której ginie sekretarz właściciela, hrabiego de Gesvres. W śledztwo angażuje się nieoczekiwany, błyskotliwy pomocnik policji, który bez trudu znajduje odpowiedzi na kluczowe zagadki. Sprawa okazuje się jednak bardziej skomplikowana, a trop wiedzie w stronę słynnego dżentelmena-włamywacza, Arsène'a Lupin.
- Autor: Maurice Leblanc
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maurice Leblanc
Zaczął mówić.
— Widzisz Lupin, twoim wielkim błędem jest, że uważasz swoje kombinacje za niezawodne. Oświadczasz, że jesteś zwyciężony? Jakaż blaga! Jesteś przekonany, że w końcowym rozrachunku i w ogóle zawsze wygrasz... i zapominasz, że inni mogą także mieć swoje małe kombinacje. Moja jest bardzo prosta, mój drogi przyjacielu...
Słuchanie go było prawdziwą rozkoszą: chodził tam i z powrotem z rękami w kieszeniach, z tupetem i swobodą łobuza, który droczy dzikiego zwierza w klatce. Naprawdę w tej chwili mścił w najstraszniejszy sposób wszystkie ofiary wielkiego awanturnika.
Mówił dalej:
— Lupin, mojego ojca nie ma w Sabaudii. Znajduje się na drugim końcu Francji, w centrum wielkiego miasta, strzeżony przez dwudziestu naszych przyjaciół, którzy mają rozkaz nie spuszczać go z oczu przed ukończeniem naszej walki. Chcesz szczegółów? Jest w Cherbourgu, w domu jednego z pracowników arsenału, arsenału, który, nie zapominaj o tym, jest zamknięty w nocy i dokąd nie można za dnia dostać się inaczej, jak tylko z upoważnieniem i w towarzystwie przewodnika.
Stanął naprzeciw Lupina i drwił z niego jak dziecko, które pokazuje język koledze.
— Cóż ty na to, mistrzu?
Lupin od kilku minut stał nieruchomo. Ani jeden muskuł nie drgnął na jego twarzy. O czym myślał? Do czego zamierzał się uciec? Kto znał jego dziką gwałtowność i pychę, widział jedno możliwe rozwiązanie: zupełne i ostateczne pognębienie wroga. Jego palce zacisnęły się. Po raz drugi miałem wrażenie, że rzuci się na niego i udusi go.
— Cóż ty na to, mistrzu? — powtórzył Beautrelet.
Lupin wziął leżący na stole telegram, wyciągnął go przed siebie i powiedział całkiem spokojnie:
— Masz, mały, przeczytaj to.
Beautrelet pod wrażeniem łagodności tego gestu nagle spoważniał. Rozwinął papier i zaraz, podniósłszy oczy, szepnął:
— Co to znaczy?... Nie rozumiem.
— W każdym razie rozumiesz pierwsze słowo — rzekł Lupin. — Pierwszy wyraz depeszy... oznacza miejsce, z którego ją wysłano... Patrz... „Cherbourg”.
— Tak... tak... — jąkał się Beautrelet. — Tak... rozumiem... „Cherbourg”... a potem?
— A potem?... Zdaje mi się, że dalszy ciąg jest nie mniej jasny: „Zabranie pakunku zakończone... towarzysze odjechali z nim i będą czekali na instrukcje do ósmej rano. Wszystko w porządku”. Więc cóż ci się tu zdaje niejasne? Wyraz „pakunek”? Ba! Trudno było pisać „pan Beautrelet ojciec”. Więc cóż? Sposób w jaki dokonano tej operacji? Cud, dzięki któremu twój ojciec został porwany z arsenału mimo swych dwudziestu gwardzistów? Ba, to było dziecinnie proste. I koniec końców pakunek został wysłany. Co ty na to, mały?
Izydor z całą wytężoną siłą, z całym rozpaczliwym wysiłkiem starał się zachować dobrą minę. Ale widać było, jak drżą mu usta, ściskają się szczęki, oczy daremnie usiłują skupić się na jednym punkcie. Wyjąkał kilka słów, zamilkł, a potem nagle skulił się i z twarzą ukrytą w dłoniach wybuchnął płaczem:
— Och, tato!... Tato!...
To niespodziewane rozwiązanie, załamanie, którego domagała się miłość własna Lupina, miało w sobie też coś innego, coś nieskończenie wzruszającego i nieskończenie szczerego.
Lupin uczynił ruch zniecierpliwienia i wziął kapelusz, jakby zmęczony tym wybuchem czułostkowości. Lecz u progu zatrzymał się i zawahał, a potem wrócił powoli krok za krokiem.
Cichy odgłos łkań narastał jak smutna skarga małego dziecka przygniecionego zmartwieniem. Ramiona poruszały się rozdzierającym serce rytmem. Pomiędzy splecionymi palcami pojawiły się łzy. Lupin nachylił się i nie dotykając Beautreleta, odezwał się do niego głosem, w którym nie było najmniejszego śladu szyderstwa, ani nawet tej dotkliwej litości zwycięzców:
— Nie płacz, mały. To są ciosy, na które trzeba być przygotowanym, kiedy się rzucamy w wir walki na oślep, jak to zrobiłeś... Czekają cię najgorsze nieszczęścia... Taki los, nas, zapaśników. Trzeba go dzielnie znosić.
Potem łagodnie mówił dalej:
— Widzisz, miałeś rację, nie jesteśmy nieprzyjaciółmi. Wiem o tym od dawna... Od pierwszej chwili czułem dla ciebie, dla istoty inteligentnej, którą jesteś, mimowolną sympatię... nawet podziw... I dlatego chciałbym ci to powiedzieć... Przede wszystkim nie zamartwiaj się... Smutno by mi było, gdybyś się martwił... Muszę ci to powiedzieć... Wiesz co? Lepiej przestań walczyć ze mną... Nie mówię ci tego z próżności... Nie mówię tym bardziej z pogardy... Ale widzisz... ta walka jest zbyt nierówna... Ty nie znasz... nikt nie zna wszystkich sił, którymi rozporządzam... Uważasz, ta tajemnica Wydrążonej Iglicy, którą tak bezskutecznie starasz się odszyfrować, przypuść na chwilę, że to jest skarb ogromny, niewyczerpany... albo kryjówka niewidzialna, cudowna, fantastyczna, albo też jedno i drugie naraz... Pomyśl o nadludzkiej potędze, którą z nich mogę czerpać! A nie wiesz też, jakie siły są we mnie... Nie wiesz, co moja wola i wyobraźnia pozwalają mi podejmować i wykonywać. Pomyśl, że moje życie, mógłbym powiedzieć, od urodzenia jest skierowane ku jednemu celowi, że pracowałem jak galernik, zanim zostałem tym, czym jestem, żeby zrealizować w całej jego doskonałości typ, który chciałem stworzyć... który zdołałem stworzyć... Więc cóż zrobisz? W tej samej chwili, w której będziesz sądził, żeś zwyciężył, zwycięstwo wymknie ci się... Znajdzie się coś, o czym nie pomyślisz... głupstwo, ziarenko piasku, które umieszczę w odpowiednim miejscu bez twojej wiedzy... Proszę cię, przestań... Będę zmuszony zrobić ci coś złego i to mnie smuci...
I kładąc rękę na jego czole, powtórzył:
— Jeszcze raz, mały, przestań. Zrobię ci coś złego. Któż wie, czy pułapka, w którą nieuchronnie wpadniesz, nie jest już rozwarta pod twymi stopami?
Beautrelet wyprostował się. Już nie płakał. Czy słyszał słowa Lupina? Zdaje się, że nie, bo wyglądał na bardzo roztargnionego.
Przez dwie czy trzy minuty milczał. Zdawał się rozmyślać nad decyzją, którą miał powziąć, badać wszystkie za i przeciw, wyliczać szanse przychylne i szanse nieprzychylne.
W końcu powiedział do Lupina:
— Jeśli zmienię treść swojego artykułu, jeśli potwierdzę wersję o pańskiej śmierci i jeśli się zobowiążę, że nigdy nie zaprzeczę fałszywej wersji, którą teraz podam jako prawdziwą, czy przysięga mi pan, że mój ojciec będzie wolny?
— Przysięgam ci to. Moi przyjaciele udali się w automobilu wraz z twoim ojcem do innego miasta prowincjonalnego. Jutro rano o siódmej, jeśli artykuł w „Grand Journal” będzie taki, jakiego od ciebie żądam, zatelefonuję do nich i wypuszczą twojego ojca na wolność!
— Zgoda — rzekł Beautrelet — poddaję się pańskim warunkom.
Nagle, jakby zauważył, że po pogodzeniu się z porażką jego obecność jest tu zbyteczna, wstał, wziął swój kapelusz, pożegnał mnie, pożegnał Lupina i wyszedł.
Lupin patrzył na odchodzącego, wysłuchał hałasu zamykających się drzwi i szepnął:
— Biedaczek...
Następnego dnia o ósmej rano posłałem służącego po „Grand Journal”. Przyniósł mi gazetę dopiero po dwudziestu minutach, gdyż w większości kiosków zabrakło już egzemplarzy.
Gorączkowo rozłożyłem gazetę. Na czele widniał artykuł Beautreleta. Podaję go tu tak, jak go powtórzyły wszystkie dzienniki świata:
„DRAMAT W AMBRUMÉSY
Celem tych niewielu wierszy nie jest drobiazgowe wytłumaczenie pracy refleksyjnej i poszukiwań, dzięki którym udało mi się zrekonstruować dramat, a raczej dwa dramaty w Ambrumésy. Moim zdaniem ten rodzaj pracy i komentarze, które się z nim wiążą, dedukcje, indukcje, analizy itd., wszystko to jest niezbyt interesujące, a w każdym razie mocno banalne. Nie, zadowolę się wyłożeniem dwu wiodących idei, którymi się kierowałam, a kiedy to zrobię, okaże się, że wykładając je i rozwiązując oba problemy, które podnoszą, opowiem całą tę sprawę całkiem po prostu, jak ona miała miejsce, z zachowaniem nawet porządku faktów, które się na nią złożyły.
Może ktoś zauważy, że niektóre z tych faktów nie są udowodnione i że sporą część zostawiam hipotezie. To prawda. Lecz sądzę, że moja hipoteza jest ugruntowana na dosyć znacznej liczbie pewników, wystarczających, żeby następstwo faktów, nawet nieudowodnionych, narzuciło się stanowczo. Źródło gubi się często pod łożyskiem kamiennym, a mimo to jest to to samo źródło, które się widzi w przerwach odzwierciedlających błękit nieba...
Podaję najpierw pierwszą zagadkę — zagadkę dotyczącą nie szczegółu, lecz ogółu — która mnie zastanowiła: jak się to stało, że Lupin, śmiertelnie ranny, można rzec, żyje co najmniej czternaście dni, bez opieki, bez lekarstw, bez żywności, na dnie ciemnej jamy?
Zacznijmy od początku. W czwartek 16 kwietnia Arsène Lupin, przyłapany podczas jednego ze swych najśmielszych włamań, ucieka pomiędzy ruinami i pada zraniony kulą. Wlecze się z trudem, upada i dźwiga się z rozpaczliwą nadzieją dojścia do kaplicy. Tam znajduje się krypta, którą mu wskazał przypadek. Jeśli zdoła tam wśliznąć się, może ocaleje. Zebrawszy wszystkie siły, zbliża się do niej, jest już o kilka metrów od niej, gdy wtem słyszy odgłos kroków. Wyczerpany, poddaje się. Nieprzyjaciel nadchodzi. To panna Rajmunda de Saint-Véran.
Taki jest prolog, a raczej pierwsza scena dramatu.
Co zaszło pomiędzy nimi? Można to tym łatwiej odgadnąć wobec tego, że dalszy ciąg przygody podaje nam wszelkie wskazówki. U stóp młodej dziewczyny leży zraniony człowiek, którego dręczy ból i który za dwie minuty zostanie schwytany. Tego człowieka ona zraniła. Czy go także wyda?
Jeśli to jest zabójca Jana Daval, tak, pozwoli przeznaczeniu dopełnić się. Lecz on w szybkich zdaniach podaje jej prawdę o usprawiedliwionym zabójstwie, dokonanym przez jej wuja, pana de Gesvres.
Ona mu wierzy. Co zrobi?
Nikt ich nie widzi. Służący Wiktor czuwa nad furtką. Drugi, Albert, zostawiony przy oknie salonu, stracił z oczu oboje. Czy wyda człowieka, którego zraniła?
Nieprzeparte uczucie litości, które zrozumieją wszystkie kobiety, porywa młodą dziewczynę. Idąc za wskazówkami Lupina, kilkoma ruchami zawiązuje ranę chusteczką, żeby uniknąć śladów, które zostawiłaby krew. Potem kluczem, który on jej daje, otwiera bramę kaplicy. On wchodzi, podtrzymywany przez dziewczynę. Ona zamyka, oddala się. Nadchodzi Albert.
Gdyby przeszukano kaplicę w tej chwili, a przynajmniej w ciągu następnych minut, Lupin, który nie miał jeszcze czasu na odzyskanie sił do podniesienia płyty i zejścia po schodach do krypty, zostałby schwytany. Ale kaplicę przeszukano dopiero po sześciu godzinach, i to zupełnie powierzchownie. Lupin ocalony, i to ocalony przez kogo? Przez tę, która go omal nie zabiła.
Odtąd panna de Saint-Véran, chcąc nie chcąc, jest jego wspólniczką. Nie tylko nie może go już wydać, lecz musi kontynuować swoje dzieło, bo bez tego ranny zginie w kryjówce, do której go zaprowadziła. I kontynuuje je.
Jej kobiecy instynkt nie tylko zobowiązuje ją do tego dzieła, lecz także ułatwia jej zadanie. Jest pełna finezji, wszystko przewiduje. To ona podaje sędziemu śledczemu fałszywy opis Arsène’a Lupin (proszę sobie przypomnieć sprzeczne pod tym względem zeznania obu kuzynek). To oczywiście ona po pewnych wskazówkach, których nie znam, odgaduje wspólnika Lupina pod przebraniem woźnicy. To ona go uprzedza. Ona przedstawia mu konieczność operacji. Ona bez wątpienia podstawia czapkę. Ona każe pisać ten sławny liścik, w którym jej osobiście grożono — jakże potem można by było ją podejrzewać?
To ona w chwili, w której mam wyjawić sędziemu śledczemu swe pierwsze wrażenia, twierdzi, że widziała mnie poprzedniego dnia na drodze, czym wprowadza w zaniepokojenie pana Filleul co do mojej osoby, a mnie zmusza do milczenia. Manewr niebezpieczny, prawda, bo budzi moją uwagę i zwraca ją na nią, na tę, która mnie obarcza oskarżeniem, wedle mojej wiedzy fałszywym, ale manewr skuteczny, bo chodzi głównie o zyskanie na czasie i zamknięcie mi ust.
To ona przez czternaście dni karmi Lupina, przynosi mu lekarstwa (proszę zapytać aptekarza z Ouville, pokaże recepty, które wykonywał dla panny de Saint-Véran), ona wreszcie pielęgnuje chorego, zmienia mu bandaże, czuwa nad nim i doprowadza go do zdrowia.
I oto pierwszy z naszych dwu problemów rozwiązany, a równocześnie dramat z Ambrumésy wyjaśniony. Arsène Lupin znalazł pod ręką, w samym zamku, pomoc, która była dla niego niezbędna, najpierw, żeby się ukryć, a potem, żeby przeżyć.
Otóż żyje. I teraz właśnie nasuwa się drugi problem, którego badanie posłużyło mi za nić przewodnią, odpowiadający drugiemu dramatowi z Ambrumésy. Czemu Lupin, żywy, wolny znowu stojący na czele swej bandy, wszechpotężny jak niegdyś, czemu ten Lupin czyni rozpaczliwe wysiłki, wysiłki, na które ustawicznie się natykam, żeby narzucić organom sprawiedliwości i publiczności myśl o swej śmierci.
Trzeba sobie przypomnieć, że panna de Saint-Véran była bardzo piękna. Fotografie, które reprodukowały dzienniki po jej zniknięciu, dawały tylko słabe wyobrażenie o jej piękności. Staje się więc to, co się nie mogło nie wydarzyć. Lupin, który przez czternaście dni widuje tę piękną dziewczynę, który pragnie jej obecności, kiedy jej nie ma, który podczas jej obecności ulega jej urokowi i wdziękowi, który wdycha świeżą woń tchnienia pochylonej nad sobą, zakochuje się w swej opiekunce. Wdzięczność staje się miłością, podziw namiętnością. Ona jest jego zdrowiem, ale zarazem i radością jego oczu, marzeniem jego samotnych godzin, jego światłem, jego nadzieją, po prostu jego życiem.
On szanuje ją do tego stopnia, że nie wykorzystuje poświęcenia dziewczyny i nie używa jej do kierowania swymi wspólnikami. Rzeczywiście w działaniach jego bandy widać niepewność. Lecz on ją także kocha, jego skrupuły ustępują, a wobec tego, że panna de Saint-Véran nie dopuszcza do siebie miłości, która by ją obrażała, wobec tego, że jako mniej niezbędna coraz rzadziej przychodzi, ostatecznie zaprzestaje swych odwiedzin, w dniu, w którym wyzdrowiał... zrozpaczony, oszalały z żalu, podejmuje straszne postanowienie. Wychodzi z kryjówki, przygotowuje zamach i w sobotę, 6 czerwca, przy pomocy swych wspólników uprowadza młodą dziewczynę.
To nie koniec. Nikt nie może wiedzieć o tym porwaniu. Trzeba przeciąć wszelkie poszukiwania, przypuszczenia, nawet nadzieje; panna de Saint-Véran będzie uchodziła za zmarłą. Symuluje się mord, poddaje się śledztwu dowody. Zbrodnia jest pewna. Zbrodnia zresztą przewidziana, zbrodnia
Uwagi (0)