Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖
W zamku Ambrumésy dochodzi do zuchwałej nocnej kradzieży, podczas której ginie sekretarz właściciela, hrabiego de Gesvres. W śledztwo angażuje się nieoczekiwany, błyskotliwy pomocnik policji, który bez trudu znajduje odpowiedzi na kluczowe zagadki. Sprawa okazuje się jednak bardziej skomplikowana, a trop wiedzie w stronę słynnego dżentelmena-włamywacza, Arsène'a Lupin.
- Autor: Maurice Leblanc
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maurice Leblanc
— Istotnie, ten wyraz się narzuca — potwierdził pan Filleul.
— Zaś co do ostatniego słowa możliwe są dwie kombinacje: „iglica” lub „izbica”. Odrzucam „izbica” jako niewiążące się z przymiotnikiem wydrążenia i zostaje mi „iglica”.
— To razem stanowi „wydrążona iglica”. Do kroćset! Przypuszczam, że pańskie rozwiązanie jest słuszne, a przypuszczam tak, bo inaczej być nie może, ale w czym nas to posuwa naprzód?
— W niczym — odrzekł zamyślony Beautrelet. — W niczym, jak na razie... Później zobaczymy... Zdaje mi się, że wiele rzeczy zawiera się w zagadkowym skojarzeniu tych dwóch słów: „wydrążona iglica”. Co mnie na razie zajmuje, to raczej materiał dokumentu, papier, którego użyto... Czy jeszcze się wytwarza ten rodzaj trochę chropowatego pergaminu? A potem ta barwa kości słoniowej... i wreszcie, proszę uważać, te ślady czerwonego wosku z tyłu...
W tej chwili Beautreletowi przerwano. To pisarz Brédoux otworzył nagle drzwi i oznajmił, ze przybył naczelny prokurator.
Pan Filleul wstał.
— Coś nowego? Czy pan prokurator naczelny jest na dole?
— Nie, panie sędzio śledczy. Pan prokurator naczelny nie wysiadł z powozu. Przejeżdża tylko przez Ambrumésy i prosi, żeby pan był łaskaw zobaczyć się z nim przed bramą. Ma panu powiedzieć tylko słówko.
— To dziwne — mruczał pan Filleul. — Cóż... zobaczymy. Panie Beautrelet, przepraszam, idę i zaraz wrócę.
I wyszedł. Słychać było, jak się oddalał. Wówczas pisarz Brédoux zamknął drzwi, obrócił klucz i włożył go do kieszeni.
— O, cóż to? — zawołał zdumiony Beautrelet. — Co pan robi? Po co nas pan zamyka?
— Czy nie będzie nam lepiej rozmawiać? — odparł Brédoux.
Beautrelet rzucił się ku drugim drzwiom, które wiodły do sąsiedniego pokoju. Zrozumiał. Wspólnikiem był Brédoux, pisarz sędziego śledczego!
Brédoux szydził:
— Niech pan sobie nie kaleczy palców, mój młody przyjacielu, mam także klucz do tych drzwi.
— Zostaje okno! — krzyknął Beautrelet.
— Za późno — rzekł Brédoux, który rozparł się przed oknem, z rewolwerem w ręku.
Wszystkie drogi były odcięte. Nie pozostawało nic innego, jak bronić się przeciw nieprzyjacielowi, który zdemaskował się z tak brutalną odwagą. Izydor, którego zdjęło uczucie nieznanego lęku, skrzyżował ramiona.
— Dobrze — mruknął pisarz — a teraz sprawmy się krótko.
Wyciągnął zegarek.
— Ten poczciwiec Filleul dojdzie do bramy. U bramy ani śladu prokuratora. Wówczas wróci. To daje około czterech minut. Jednej potrzeba mi na ucieczkę przez to okno, przemknięcie się przez furtkę przy ruinach i dopadnięcie motocyklu, który na mnie czeka. Zatem zostają trzy minuty. To wystarczy.
Była to figura dziwaczna, szpetna, której długie, wątłe nogi utrzymywały w równowadze ogromny tors, okrągły jak ciało pająka i opatrzony ogromnymi rękami. Koścista twarz i niskie, małe czoło wskazywały na nieco ograniczoną zawziętość osobnika.
Pod Beautreletem zachwiały się nogi. Musiał usiąść.
— Proszę mówić. Czego pan chce?
— Kartki. Trzy dni jej szukam.
— Nie mam jej.
— Kłamiesz. Kiedy wszedłem, widziałem, jak wkładałeś ją do portfela.
— A potem?
— Potem? Przyrzekniesz, że będziesz grzeczny. Denerwujesz nas. Daj nam spokój i zajmij się swoimi sprawami. Tracimy już cierpliwość.
Postąpił naprzód, z rewolwerem wciąż wymierzonym do młodzieńca, i mówił głucho, energicznie akcentując zgłoski. Spojrzenie jego było twarde, uśmiech okrutny.
Beautrelet zadrżał. Po raz pierwszy doznał uczucia niebezpieczeństwa, i to jakiego niebezpieczeństwa! Stał wobec nieubłaganego wroga, wobec ślepej, niepowstrzymanej siły.
— A potem? — powiedział zdławionym głosem.
— Potem? Nic... Będziesz wolny... Zapomnimy...
Milczenie. Brédoux zaczął dalej:
— Została tylko minuta. Trzeba się zdecydować. Dalej, kochany, tylko bez głupstw... Jesteśmy silniejsi, zawsze i wszędzie... Prędko, kartka...
Izydor nie ruszał się. Blady, przerażony, panował jednak nad sobą, mimo rozstroju nerwów miał jasny umysł. Dwadzieścia centymetrów od jego oczu otwierała się mała czarna paszcza rewolweru. Zgięty palec ciążył wyraźnie na spuście. Wystarczyłby lekki wysiłek...
— Kartka — powtórzył Brédoux. — Inaczej...
— Oto ona — rzekł Beautrelet.
Wyciągnął z kieszeni portfel i podał pisarzowi, który chwycił go gwałtownie.
— Doskonale! Jesteś rozsądny, stanowczo, można z tobą coś zrobić... Trochę kłopotliwy, ale rozsądny. Powiem o tym towarzyszom. A teraz zmykam. Bądź zdrów.
Schował rewolwer i zaczął otwierać okno.
W korytarzu rozległ się hałas.
— Bądź zdrów — powiedział znowu. — Najwyższy czas.
Jednak wstrzymała go jakaś myśl. Przejrzał portfel.
— Do diabła!... — zgrzytnął. — Tu nie ma kartki... Oszukałeś mnie!
Wskoczył do pokoju.
Rozległy się dwa strzały. Z kolei Izydor wyjął swój rewolwer i strzelił.
— Chybiłeś, kochany! — ryknął Brédoux. — Ręka ci drży... Boisz się...
Chwycili się w pół i potoczyli na podłogę.
Ktoś gwałtownie dobijał się do drzwi.
Izydor osłabł, jego przeciwnik natychmiast nad nim zapanował. Nadszedł koniec. Uzbrojona w nóż ręka podniosła się nad nim i opadła. Uczuł ostry ból pod łopatką. Legł bezwładny.
Miał wrażenie, że szukano w wewnętrznej kieszeni jego surduta i że zebrano dokument. Potem jak przez mgłę widział mężczyznę wyskakującego przez okno.
Dzienniki, które następnego dnia rano doniosły o ostatnich wydarzeniach w zamku Ambrumésy, o okradzeniu kaplicy, o odkryciu ciał Arsène’a Lupin i Rajmundy, a w końcu o zamordowaniu Beautreleta przez Brédoux, pisarza sędziego śledczego, podały również następujące dwie wiadomości: o zniknięciu Ganimarda oraz o porwaniu w biały dzień w samym sercu Londynu Herlocka Sholmesa, w chwili gdy miał wsiąść do pociągu do Dover.
Tak więc banda Lupina, na chwilę zdezorganizowana za sprawą genialnego siedemnastolatka, podjęła ofensywę i od razu wszędzie i pod każdym względem odniosła zwycięstwo. Dwaj wielcy przeciwnicy Lupina, Sholmes i Ganimard, uwięzieni. Izydor Beautrelet wyłączony z walki. Sprawiedliwość bezsilna. Nikt nie był w stanie walczyć z takimi nieprzyjaciółmi.
Sześć tygodni później pewnego wieczora pozwoliłem wyjść swemu służącemu. Był to wieczór 13 lipca. Gorąco było jak przed burzą, a myśl o wyjściu wcale mi się nie uśmiechała. Otworzywszy okna balkonowe i zaświeciwszy lampę, rozsiadłem się wygodnie w fotelu. Nie czytałem jeszcze dzienników, więc postanowiłem je przerzucić.
Oczywiście pisano tam o Arsènie Lupin. Od czasu morderczego zamachu, którego ofiarą padł biedny Izydor Beautrelet, nie było dnia, by nie wspominano o aferze z Ambrumésy. Poświęcano jej co dzień stałą rubrykę. Nigdy opinia publiczna nie była do tego stopnia podniecona taką serią nagłych, nieprzewidzianych i niepokojących wypadków. Pan Filleul, który z najwidoczniejszą dobrą wolą zgodził się na swoją podrzędną rolę, wyjawił przeprowadzającym wywiady czyny swego młodego doradcy podczas trzech pamiętnych dni, tak że można było na ich podstawie wysuwać najbardziej śmiałe przypuszczenia.
Nie żałowano też sobie. Specjaliści i fachowcy w zakresie zbrodni, powieściopisarze i dramaturdzy, urzędnicy i byli dyrektorzy policji, emerytowani Lecocqowie14 i początkujący Herlockowie Scholmesi, każdy miał swoją teorię i rozwijał ją w długich artykułach w prasie. Każdy podejmował i uzupełniał śledztwo.
A to wszystko z powodu słów jednego młodzieńca, z powodu słów Izydora Beautreleta, ucznia klasy maturalnej w liceum Janson de Sailly.
Bo rzeczywiście trzeba przyznać, wszystkie pierwiastki prawdy były dane. Na czym polegała tajemnica?... Znano kryjówkę, w której Arsène Lupin schronił się i konał, co do tego nie było żadnej wątpliwości. Doktor Delattre, który się zasłaniał ustawicznie tajemnicą zawodową i odmówił składania jakichkolwiek zeznań, zwierzał się jednak zaufanym znajomym — a pierwszym ich staraniem było to rozgadać — że został zaprowadzony właśnie do krypty, do rannego, którego towarzysze przedstawili mu jako Arsène’a Lupin. A ponieważ w tej samej krypcie odnaleziono ciało Stefana Vaudreix, więc Stefan Vaudreix był właśnie Arsène’em Lupin, co wykazało śledztwo, zatem tożsamość Arsène’a Lupin i owego rannego zyskiwała dodatkowy dowód.
Zatem, skoro Lupin nie żył, a ciało panny de Saint-Véran poznano dzięki łańcuszkowi, który nosiła na ręce, dramat dobiegł końca.
A jednak tak nie było. Nikt nie uważał dramatu za zakończony, skoro Beautrelet powiedział inaczej. Nie wiedziano, dlaczego miałby się nie skończyć, ale wskutek orzeczenia młodego człowieka tajemnica trwała dalej. Świadectwo rzeczywistości nie przeważyło twierdzenia Beautreleta. Było coś, o czym nie wiedziano, nikt jednak nie wątpił, że Beautrelet zdoła to wyjaśnić.
Z jakim więc niepokojem wyczekiwano z początku biuletynów o stanie zdrowia Izydora ogłaszanych przez dwu lekarzy z Dieppe, którym hrabia de Gesvres powierzył chorego! Jakież panowało przygnębienie podczas pierwszych dni, kiedy obawiano się o jego życie! A cóż za radość nastała tego ranka, w którym dzienniki ogłosiły, że nie ma się już czego obawiać!
Tłumy ekscytowały się najdrobniejszymi szczegółami. Rozczulano się na wieść, że pielęgnuje go stary ojciec, wezwany depeszą, i podziwiano poświęcenie panny Zuzanny de Gesvres, która spędzała całe noce przy łóżku chorego.
Potem nastąpił szybki i radosny powrót do zdrowia. W końcu wszystko zostanie wyjaśnione. W końcu będzie wiadomo, co Beautrelet obiecał wyjawić panu Filleul, znane ostateczne słowa, których wypowiedzeniu przeszkodził nóż zbrodniarza! Będzie także wiadome to wszystko, co poza samym dramatem było w dalszym ciągu niezbadane i niedostępne dla wszelkich wysiłków władzy.
Wobec tego, że Beautrelet był wolny i wyleczony ze swej rany, spodziewano się stanowczych wyjaśnień co do pana Harlingtona, tajemniczego wspólnika Arsène’a Lupin, którego nadal trzymano w więzieniu de la Sante. Tak samo spodziewano się wiadomości, co stało się po zbrodni z pisarzem Brédoux, drugim wspólnikiem, którego zuchwalstwo było zdumiewające.
Skoro Beautrelet wolny, można będzie wyrobić sobie ścisłe zdanie o zniknięciu Ganimarda i porwaniu Sholmesa. Jak można było dokonać takich dwóch zamachów? Detektywi angielscy, jak również ich francuscy koledzy nie mieli żadnych przesłanek w tej sprawie. W niedzielę Zielonych Świąt Ganimard nie wrócił do domu, w poniedziałek tak samo, i tak dalej już od sześciu tygodni. W Londynie w poniedziałek Zielonych Świąt Herlock Sholmes o godzinie czwartej po południu wsiadł do kabrioletu, żeby udać się na dworzec kolejowy. Zaledwie wsiadł, a już usiłował wysiąść, prawdopodobnie spostrzegłszy niebezpieczeństwo. Lecz dwaj osobnicy wskoczyli do powozu z prawej i lewej strony, przewrócili go i trzymali między sobą, a raczej pod sobą, zważywszy szczupłość pojazdu. I to na oczach dziesięciu świadków, niemających czasu na niesienie pomocy. Powóz odjechał cwałem. Potem? Potem nic. Nie wiedziano nic a nic.
I może Beautrelet wyjaśni także do końca zagadkę tego dokumentu, tego tajemniczego papieru, do którego pisarz Brédoux musiał przywiązywać znaczną wagę, skoro, żeby odebrać go posiadaczowi, nie wahał się użyć noża. Niezliczeni Edypowie15, zaintrygowani tym, jak to nazywali, problemem Wydrążonej Iglicy, ślęczeli nad cyframi i kropkami, usiłując znaleźć w nich jakieś znaczenie... Wydrążona Iglica! Zbijające z tropu skojarzenie dwóch słów! Cóż za niezrozumiałe zagadnienie stawiał ten kawałek papieru nieznanego pochodzenia. Wydrążona Iglica! Czy to było nic nieznaczące wyrażenie, rebus uczniaka, gryzmolącego atramentem w rogu kartki papieru, czy też dwa magiczne słowa, przez które cała wielka przygoda awanturnika Lupina nabrała właściwego znaczenia? Nie wiedziano nic.
Lecz miano się dowiedzieć. Od szeregu dni dzienniki zapowiadały rychłe przybycie Beautreleta. Walka miała rozpocząć się na nowo i tym razem miała być nieubłagana ze strony młodego człowieka, który płonął pragnieniem odwetu.
I oto właśnie jego nazwisko, wydrukowane wielkimi czcionkami, zwróciło moją uwagę. Dziennik „Grand Journal” zamieścił na stronie tytułowej następującą notatkę:
Otrzymaliśmy od pana Izydora Beautreleta przyrzeczenie, że nam pierwszym udzieli swych rewelacji. Jutro, w środę, zanim jeszcze zostaną poinformowane organa sprawiedliwości, „Grand Journal” opublikuje całą prawdę o dramacie w Ambrumésy.
— Nie lada obietnica, hę? Co pan o tym myśli, drogi panie?
Podskoczyłem na fotelu. Obok mnie na sąsiednim krześle siedział ktoś, kogo nie znałem. Zerwałem się i szukałem wzrokiem broni. Lecz ponieważ jego zachowanie się wydało mi się zupełnie pokojowe, uspokoiłem się i podszedłem do niego.
Był to młody człowiek, o energicznej twarzy, z długimi, jasnymi włosami i rudawą, rozdwojoną bródką. Jego ubranie przypominało skromny strój angielskiego księdza, zresztą cała jego postać miała w sobie coś surowego i poważnego, co wzbudzało szacunek.
— Kim pan jest? — zapytałem.
A ponieważ się nie odezwał, powtórzyłem:
— Kim pan jest? Jak pan tutaj wszedł? Czego pan tu szuka?
Spojrzał na mnie i rzekł:
— Nie poznaje mnie pan?
— Nie... nie.
— Ach, to rzeczywiście ciekawe. Niech pan dobrze poszuka w pamięci... jeden z pańskich przyjaciół... przyjaciel trochę osobliwszego rodzaju... jednak...
Chwyciłem go gwałtownie za ramię:
— Pan kłamie!... Pan kłamie!... Nie... pan nie jest tym, za kogo pan chce uchodzić... To nieprawda!
— A więc dlaczego myśli pan raczej właśnie o tym niż o kimś innym? — zapytał, śmiejąc się.
Ach, ten śmiech! Ten młodzieńczy, pogodny śmiech, którego miła ironia tak często mnie bawiła!... Przebiegł mnie dreszcz. Czy to możliwe?
— Nie! Nie! — protestowałem z pewnym przerażeniem. — To niemożliwe...
— To niemożliwe, żebym to był ja, ponieważ ja nie żyję, nieprawdaż, a pan nie wierzy w duchy?
I zaśmiał się znowu.
— Czy należę do tych, co umierają? Umrzeć w taki sposób, od kuli strzelonej w plecy przez dziewczynę! Doprawdy, źle mnie pan ocenia! Tak jakbym zgodził się na podobny koniec!
— Więc to pan! — bełkotałem, wciąż jeszcze nie wierząc, a jednak cały wzruszony. — Więc to pan!... Nie mogę pana poznać...
— A zatem — rzekł wesoło — jestem spokojny. Jeśli jedyny człowiek, któremu pokazałem, jak naprawdę wyglądam, dzisiaj mnie nie poznaje, to każdy, kto mnie odtąd zobaczy takiego, jaki dzisiaj jestem, też mnie nie rozpozna, tym bardziej jeśli zobaczy mój prawdziwy wygląd, jeżeli ja w ogóle mam prawdziwy wygląd...
Przypomniałem sobie teraz jego głos, ponieważ nie zmieniał właściwego brzmienia, przypomniałem sobie także jego oczy, wyraz jego twarzy i całą jego postać i jego istotę poprzez pozór, którym się osłonił.
— Arsène Lupin —szepnąłem.
— Tak, Arsène Lupin — zawołał, wstając. — Jeden
Uwagi (0)