Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖
Bezprzykładny prostak i wszechstronny ignorant robi zawrotną karierę polityczną, obiecując w cudowny sposób uzdrowić polskie rolnictwo. Przy tym z niezbadanych przyczyn mimo swego chamstwa działa magnetycznie na najwytworniejsze kobiety. Jak to możliwe?
Surowy krytyk funkcjonowania struktur państwowych za czasów Najjaśniejszej II Rzeczpospolitej, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, barwnie przedstawił możliwy scenariusz takiego zdarzenia — ku przestrodze.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tuliła się doń, a jej twarz jaśniała szczęściem.
— Przyjechałeś, przyjechałeś, mój słodki, mój jedyny!
— Jak się masz, Nineczko!
— Boże, jak ja strasznie stęskniłam się za tobą!
— A ja niby nie?
— No siadajże! Powiedz, na długo przyjechałeś?
— Niestety, tylko na parę godzin.
— Co ty mówisz? Ależ to okropne.
— Tak się składa.
Głaskała jego twarz końcami palców.
Nikodem w krótkich słowach wyjaśnił cel swego przyjazdu i dodał, że z radością podjął się tej wycieczki, gdyż wiedział, że będzie mógł bodaj kilka godzin spędzić z Niną.
Siadła mu na kolana i, przerywając sobie pocałunkami, opowiadała o swojej tęsknocie, o miłości, o nadziei, z jaką oczekiwała tej szczęśliwej chwili, gdy zostanie jego żoną.
— Jeżeli nic nieprzewidzianego nie zdarzy się — przerwał jej Dyzma — pobierzemy się prędzej, niż myślisz.
— Jak to? A rozwód? Przecie procesy rozwodowe ciągną się miesiącami.
— Nie ma strachu, bo tu obejdzie się bez rozwodu. Radziłem się adwokata. Da się zrobić unieważnienie małżeństwa.
— Nie znam się na tym — z powątpiewaniem powiedziała Nina. — W każdym razie jesteś bardzo dobry, że myślałeś o tym.
Podano kolację. Przeszli do jadalni. Wypytywała Nikodema o jego obecny tryb życia. Cieszyła się, że bywa u Czarskich i Roztockich, że jest protektorem komitetu, opracowującego projekt Akademii Literackiej, że ma już kilkadziesiąt tysięcy odłożonych w banku.
Wstali od stołu, gdy lokaj zameldował, że szofer gotów jest do drogi.
— Dobrze. Niech czeka.
Rzucił okiem na zegarek i oświadczył, że musi śpieszyć. Nina chciała iść z nim do gabinetu męża, lecz Nikodem poprosił ją, by lepiej zaczekała.
— Ależ dlaczego? — zdziwiła się.
— Tak... Widzisz, muszę tam przeczytać niektóre papiery i notatki porobić... A jakbyś ty była przy mnie, che, che, che, nie chciałoby mi się robić... Poczekaj, zaraz wrócę.
Zapalił światło i rozsunął ciężką aksamitną kotarę.
We wnęce muru stała wielka zielona kasa ogniotrwała. Nikodem przyglądał się jej z ukontentowaniem. Przyszło mu na myśl, że włamywacze musieliby dobrze napracować się, zanim zdołaliby dotrzeć do wnętrza tej stalowej szafy, a jemu na to wystarczy niecała minuta, ba, otworzy ją bez żadnego wysiłku.
— Jak się ma dobrą kiepełę415 — mruknął — to i wytrychów nie trzeba... Wprawdzie to kombinacja nie moja, tylko Krzepickiego, ale mnie na korzyść wychodzi...
Klucz bezgłośnie przekręcił się w zamku, jedno przekręcenie klamki i kasa stanęła otworem.
Wewnątrz panował wzorowy porządek. Na półkach z prawej strony starannie ułożone zostały książki i teczki z papierami, na półkach z lewej piętrzyły się paczki banknotów. Dwie pełne były pudełek, do których Dyzma najpierw zajrzał: biżuteria, masa złotych pierścionków, naszyjników, broszek, brylanty, rubiny.
„Niczym u jubilera”.
Lecz należało śpieszyć. Nikodem wyjął wszystkie teczki, książki i notatniki. Była to gruba plika416. Zaniósł ją na biurko i, odłożywszy na stronę zieloną teczkę, otworzył pierwszą książkę. Przerzucając strony wypełnione datami i cyframi szybko zorientował się, że jest to książka dłużników Kunickiego z dawnych jego czasów, gdy jeszcze trudnił się lichwiarstwem. Wymownie świadczyła o tym wysokość inkasowanych procentów. Między innymi często powtarzało się nazwisko ojca Niny: „Hr. Ponimirski 12000 dol.”, „Hr. Ponimirski 10000 zł” itd.
Dyzma wziął do ręki drugą książkę. Zawierała wpis wpływów i dochodów Koborowa. Trzecia, czwarta i piąta również przepełnione były cyframi.
To nie interesowało Nikodema. Zabrał się do teczek. Zaraz w pierwszej znalazł to, czego szukał: weksle. Właściwie nie weksle, lecz blankiety, podpisane in blanco417. Cały plik, a wszędzie ten sam podpis: Nina Kunicka, Nina Kunicka, Nina Kunicka...
Pod wekslami leżała plenipotencja418, wystawiona przez Ninę na nazwisko męża, i rejentalny419 akt sprzedaży Koborowa Ninie.
Ten ostatni Dyzma złożył i schował do kieszeni, po czym systematycznie zawiązał teczkę i odłożył ją wraz z zieloną na stronę.
Nie zrezygnował jednak z przeszukania innych. Rezultatem zaś tego była jego wielka radość.
Zaraz w następnej znalazł dwie koperty. Na małej widniał napis: „Mój testament” na drugiej zaś: „W razie mojej śmierci spalić nie otwierając”.
— W razie śmierci — roześmiał się Nikodem — ale ponieważ nie umarł, to mogę otworzyć.
Złamał lakową pieczęć i wyjął zawartość. Od razu rzucił się mu w oczy paszport austriacki.
— Tu cię mam, bratku.
Paszport był wystawiony na nazwisko Leona Kunika, syna Genowefy Kunik i N. N. W rubryce: „Zawód” stało jak byk: „kelner”.
Następnym dokumentem był wyrok sądu krakowskiego, skazujący Leona Kunika na trzy miesiące więzienia za kradzież platerów420. Pod nim leżała paczka listów, dalej znów notatnik, cały zapisany, i znowu wyrok sądu, na ten raz warszawskiego, skazującego już Kunickiego na dwa lata więzienia za współudział w podrabianiu pieniędzy.
Nikodem spojrzał na zegarek i zaklął.
Było już po dwunastej. Szybko zebrał rozrzucone papiery i wpakował je do kieszeni.
Pozostałe rzeczy z powrotem umieścił w kasie, zamknął ją na klucz i, wziąwszy pod pachę obie odłożone teczki, poszedł pożegnać się z Niną.
Czekała nań w buduarze421 nieco zniecierpliwiona jego długą nieobecnością. Jednakże uśmiechnęła się doń i zapytała:
— Już musisz jechać, najdroższy?
— Muszę. Nie ma rady. — Usiadł przy niej i wziął ją za rękę. — Kochana Nineczko — zaczął, przypominając sobie plan ułożony z Krzepickim. — Kochana Nineczko, czy masz do mnie zupełne zaufanie?
— Jak możesz nawet pytać? — powiedziała z wyrzutem.
— Bo widzisz, bo widzisz... jak by tu powiedzieć, zbliżają się takie sprawy, że wyklaruje422 się, co i jak...
— Nie rozumiem.
— Wyklaruje się wszystko. Albo pozostanie po staremu, to znaczy, że ty do śmierci będziesz z Kunickim, albo pobierzemy się i Kunickiego diabli wezmą. A wybór zależy od ciebie.
— Niki! Przecie to jasne!
— I ja tak sądzę. Tedy423 proszę cię, Nineczko, musisz mi we wszystkim wierzyć, na wszystko godzić się, w niczym nie zaprzeczać, a ja już załatwię wszystko.
— Dobrze, ale dlaczego jesteś taki tajemniczy? Przecież to jasne.
— Nie wszystko jeszcze jest jasne — powiedział z wahaniem — ale będzie jasne. On stary, a przed nami życie... Rozumiesz?...
Była trochę zaniepokojona, lecz wolała nie wypytywać. Powiedziała tedy po prostu:
— Ufam ci bez granic.
No to w porządku — klepnął się po kolanach — a teraz muszę już jechać. Do widzenia, Nineczko, do widzenia...
Objął i zaczął całować.
— Do widzenia, najdroższa, a nie miej mnie za złego człowieka. Jeżeli co robię, to tylko dlatego, że ciebie kocham nad życie.
— Wiem... wiem... — odpowiedziała wśród pocałunków.
Nikodem jeszcze raz pocałował ją w czoło, zabrał teczki i wyszedł. Gdy w hallu424 nakładał palto, ze względu na obecność służącego pożegnała Dyzmę oficjalnie:
— Do widzenia panu, szczęśliwej podróży. A co do tej kwestii, niech pan postąpi, jak uważa za słuszne... Muszę panu wierzyć, że tak trzeba... Muszę w ogóle komuś wierzyć... Do widzenia...
— Do widzenia, pani Nino. Wszystko będzie dobrze.
— A niech pan prędko przyjeżdża.
— Jak tylko będę mógł wyrwać się, zaraz przyjadę.
Ucałował jej rękę. Służący otworzył drzwi i Nikodem pod ulewnym deszczem przebiegł kilka kroków dzielących go od auta.
— To cholerna pogoda — zaklął zamykając drzwiczki.
— Całą noc będzie lało, ani chybi — przytwierdził szofer.
Istotnie deszcz nie ustawał do rana i samochód, gdy wjeżdżał do Warszawy, cały pokryty był błotem.
W chwili, gdy Dyzma otwierał drzwi swego mieszkania, nie było jeszcze ósmej. Pomimo tego zastał już Krzepickiego. Zamknąwszy drzwi sąsiednich pokojów, by lokaj nie mógł ich podsłuchiwać, zabrali się do wertowania425 znalezionych przez Nikodema dokumentów.
Krzepicki był zachwycony. Zacierał ręce, a kiedy w paczce listów znaleźli dowody przekupienia urzędnika w związku z dawnym procesem, zerwał się i zawołał:
— No, nie ma na co czekać, jedziemy do Urzędu Śledczego.
— A weksle? — zapytał Dyzma.
— Weksle... hm... Wprawdzie można by je zatrzymać na wypadek zmiany uczuć i zamiarów pani Niny, ale bezpieczniej spalić, oczywiście, jeżeli jest pan pewien, że pani Nina wyjdzie za pana.
— To murowane.
— No więc klasa. Jedziemy.
Naczelnik Urzędu Śledczego, nadkomisarz Reich, należał do gatunku ludzi bezkompromisowych w walce o byt. Zimny, wyrachowany, trzeźwy i przenikliwy, od razu połapał się w intencjach prezesa Dyzmy. Pomimo bujnej elokwencji Krzepickiego, starającego się stworzyć pozory bezinteresowności pryncypała426, nadkomisarz Reich w końcu wręcz zapytał:
— A pan prezes zamierza ożenić się z panną Kunicką?
Nie było innego wyjścia i Dyzma musiał powiedzieć, że istotnie myśli o tym.
— Niech pan prezes nie przypuszcza, że chcę wtrącać się w jego sprawy osobiste. Bynajmniej. Sądzę jednak, że wsadzenie Kunickiego do więzienia pociągnie za sobą jako naturalną konsekwencję proces sądowy.
— Prawda — potwierdził Krzepicki.
— Otóż to — ciągnął naczelnik — a chyba proces taki, który z natury rzeczy byłby sensacją, nie będzie miłą rzeczą dla pańskiej przyszłej małżonki, panie prezesie, ani dla pana.
— Hm... więc co robić?
Nadkomisarz Reich siedział chwilę w milczeniu.
— Panie prezesie — zaczął z namysłem — byłoby jedno wyjście z sytuacji...
Jakie?...
— Powiedzmy, że Kunickiemu grozi dziesięć, a najmniej sześć lat ciężkiego więzienia. To nie ulega wątpliwości. Dowody są tego rodzaju, że wymigać się nie potrafi. Otóż, co by pan powiedział na to, panie prezesie, gdybyśmy spróbowali ułożyć się z Kunickim?...
— Ułożyć się?
— No tak. Chyba jemu najmniej może zależeć na zdobyciu dziesięciu lat ciupy. Ja myślę, że zgodziłby się na taką propozycję: on zrzeka się wszelkich pretensji do majątku żony i do pana, za to pan daje mu pewną kwotę pieniędzy i paszport zagraniczny. Niech sobie jedzie na zbity łeb, dokąd chce.
— To gotów później wrócić.
— Jest i na to rada. Zrobimy tak: dzisiaj go aresztuję, bardzo surowo przesłucham, pokażę mu wszystkie te szpargały427 i zamknę na jakieś, powiedzmy, trzy dni, żeby zmiękł. Później go znowu wezmę na przesłuchanie i wówczas zaproponuję ugodę. Nie przyjmie, tym gorzej dla niego, a jeżeli przyjmie, dam mu paszport i pozwolę uciec za granicę. Uciec! Rozumiecie, panowie? Uciec to znaczy nie móc wrócić, gdyż roześlę za nim listy gończe. Co pan na to powie, panie prezesie?
— Bardzo mądre — skinął głową Krzepicki.
— I ja to samo myślę — dodał Dyzma.
— Wprawdzie — ciągnął Reich — jest to plan doskonały, ale nie wiem, czy będę mógł to przeprowadzić. Zważcie, panowie, że w razie wykrycia się całej sprawy ja będę najbardziej poszkodowany. Dymisja pewna, a może być i kryminał. Otóż, to jest ryzyko...
— Panie naczelniku — przerwał Krzepicki — mnie się wydaje, że obawy te nie mają podstaw. Niech pan weźmie pod uwagę wpływy w rządzie pana prezesa. Chyba nie znajdzie pan w Warszawie nikogo, kto by mógł przeprowadzić tyle, ile pan prezes Dyzma.
Naczelnik pochylił się w ukłonie.
— O, wiem to doskonale. Tym milej mi byłoby zrobić taką drobną usługę człowiekowi tak zasłużonemu, tym bardziej że nie wątpię, iż pan prezes zechce zachować mnie w łaskawej pamięci.
— Naturalnie — skinął głową Dyzma.
— Serdeczne dzięki, panie prezesie. Jak zaś wysoko cenię poparcie pana prezesa, niech świadczy fakt, że właśnie w tych dniach wybieram się do niego z pewną małą prośbą.
— Chętnie zrobię wszystko, co będę mógł.
— To dla pana prezesa drobiazg, a dla mnie bardzo ważna rzecz. Mianowicie od nowego roku ustępuję ze stanowiska zastępca głównego komendanta policji. Gdybym miał poparcie tak poważnej osobistości, jak pan prezes, mógłbym liczyć na pewno na nominację...
— A od kogo to zależy? — zapytał Nikodem.
— Od pana ministra spraw wewnętrznych.
— Jeżeli tak — rzekł Dyzma — możesz pan być spokojny. To mój przyjaciel.
— Serdeczne, serdeczne dzięki.
Zerwał się, by uścisnąć rękę Nikodema.
Następnie zaczęli omawiać szczegóły sprawy. Reich i Krzepicki nie zapomnieli o najmniejszym drobiazgu i Dyzma z podziwem słuchał, przyznając w duchu, że sam nie potrafiłby dać sobie rady.
Gdy wrócili do banku, czekał już tu Kunicki. Jego ruchy, wyraz twarzy i oczu — wszystko zdradzało wielkie zaniepokojenie. Krzepicki w przejściu obrzucił go ironicznym spojrzeniem, lecz ten nawet nie zauważył jego. Podbiegł nerwowym krokiem na spotkanie Dyzmy i zaszeplenił:
— Przyjechał pan! Cieszę się bardzo. Przywiózł pan teczkę?
— Dzień dobry. Przywiozłem.
— Panie Nikodemie, doprawdy nie rozumiem, co to wszystko znaczy?
— Niby co?
— No z tą audiencją u ministra! Czerpak powiedział mi, że odłożona. Minister wcale nie wyjeżdża. Panie Nikodemie, on wcale nie miał zamiaru wyjechać. Co to ma znaczyć?
— Chodźmy do mego mieszkania — odparł czerwieniąc się Dyzma — tam panu wytłumaczę.
— Doprawdy, doprawdy nie rozumiem — szeplenił bez przerwy, drepcząc za Nikodemem.
— Niech Ignacy idzie sobie na miasto — rzekł Dyzma do służącego.
Gdy Ignacy wyszedł, zwrócił się do Kunickiego:
— Panie Kunicki... hm... Otóż pańska żona postanowiła wziąć rozwód.
— Co takiego?! — poderwał się Kunicki.
— To, co pan słyszy. Rozwodzi się i wychodzi za mnie.
Kunicki obrzucił Dyzmę złym wzrokiem.
— Ach tak... Może przyjechała z panem?
— Nie, została w Koborowie.
Stary zagryzł wargi.
— Kiedy moja żona powzięła to postanowienie? Przecież to niemożliwe! Nic mi nie wspominała! Może to chwilowy kaprys? Kaprys pod wpływem pańskiej intrygi...
— Jakiej tam intrygi... Po prostu zakochała się we mnie i ma dość starego dziada.
— Ale ten stary dziad — zasyczał Kunicki — ma miliony.
— Guzik ma, nie miliony. Miliony i Koborowo są własnością Niny.
— Na papierze, tylko na papierze, szanowny panie! Nie ma na co łakomić się.
— Albo i jest na co — filozoficznie odparł Dyzma.
— Niestety, przykro mi bardzo — zjadliwie roześmiał się Kunicki — ale mam weksle428 żony, które opiewają na taką sumę, że z nawiązką pokrywają całą wartość majątku.
Nikodem wpakował ręce w kieszenie spodni i wydął wargi.
— Co do weksli, panie Kunicki, to weksle rzeczywiście były. Były, ale spłynęły.
Kunicki zbladł śmiertelnie. Trzęsąc się całym ciałem i z trudnością łapiąc oddech, zajęczał:
— Co? Co?... Jak to?
— Tak to.
— Skradłeś?! Skradłeś mi weksle?! Klucz, proszę zaraz oddać klucz od kasy.
— Klucza nie oddam.
— Ależ to rabunek! Złodziej,
Uwagi (0)