Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖
Bezprzykładny prostak i wszechstronny ignorant robi zawrotną karierę polityczną, obiecując w cudowny sposób uzdrowić polskie rolnictwo. Przy tym z niezbadanych przyczyn mimo swego chamstwa działa magnetycznie na najwytworniejsze kobiety. Jak to możliwe?
Surowy krytyk funkcjonowania struktur państwowych za czasów Najjaśniejszej II Rzeczpospolitej, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, barwnie przedstawił możliwy scenariusz takiego zdarzenia — ku przestrodze.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Jedź pan, jedź pan, nie do pana gadam.
— Przepraszam.
Rozmyślał o ubiegłej nocy. Czuł trochę strachu. Wspomnienie, że wszystko to odbywało się nie bez udziału diabła, gniotło go najbardziej. Natomiast cieszył się z odkrycia, że w tych najwyższych sferach towarzyskich ma takież prawa, jak każdy hrabia czy książę. Ba, większe. Muszą go słuchać, a niech na którą z nich tylko palcem kiwnie, to przyjdzie jak pierwsza lepsza z ulicy.
Jakże inaczej wyobrażał je sobie, ilekroć te dumne i eleganckie damy...
Roześmiał się z zadowoleniem.
„Prawdę mówi Krzepicki: wszystkie takie same dziwki...”
Zaczął padać deszcz. Gdy samochód zatrzymał się na Wspólnej, lało jak z cebra.
Szybko przebiegł chodnik i wszedł do bramy. Gorzej było ze schodami. Wchodził na nie tak, jakby dźwigał wielki ciężar.
„Urządziły, choroba!”
Ignacy powitał pana oznajmieniem, że przez wczorajszy i dzisiejszy dzień było z dziesięć osób, a pan sekretarz kilka razy, i ciągle dowiaduje się telefonem, czy pan prezes nie przyjechał. A najgorszy to był jeden nachał. Wymyślał i koniecznie chciał sam obejść mieszkanie, bo nie wierzył, że pana prezesa nie ma...
Mówił, że pan prezes chowa się przed nim...
— Jak wyglądał? — zapytał Dyzma.
— Taki niski, gruby.
— Nie mówił, jak się nazywa?
— Mówił, jakoś Bączek czy coś...
— Cholera! — zaklął pan prezes. — Czego ten drań jeszcze chce?!
— Jakby przyszedł, panie prezesie, to ja mogę zrzucić ze schodów — ofiarował się Ignacy.
— Nie, nie trzeba.
Zadzwonił telefon. Mówił Krzepicki. Są bardzo ważne sprawy, czy może przyjechać zaraz?
— Stało się co?
— Nic, nic nadzwyczajnego.
— No, to czekam.
Kazał Ignacemu przygotować czarną kawę i położył się na kanapie.
Zastanowił się, czy opowiedzieć Krzepickiemu wszystko, co go spotkało u hrabiny Koniecpolskiej... Doszedł jednak do przekonania, że mogłoby to uchodzić za zdradę, a ryzykować nie chciał.
Ignacy przyniósł listy. Była to tylko prywatna korespondencja, której nie otwierał sekretarz, a składała się z trzech nowych listów od Niny oraz z niezwykle długiej depeszy Kunickiego, który prosił Dyzmę o spieszne zajęcie się sprawą podkładów kolejowych, gdyż kwestia stała się szczególnie aktualna.
Przy czytaniu tej depeszy zastał Dyzmę Krzepicki. Zaczął od żarcików na temat wycieczki z hrabiną Lalą, opowiedział kilka anegdotek, mimochodem napomknął, że w banku wszystko w porządku, i lekko zapytał:
— Kto to jest, panie prezesie, ten Boczek?
Nikodem zmieszał się.
— Boczek?
— Tak, taki tłusty facet. Codziennie przychodzi do banku i tak nachalnie domaga się audiencji u pana prezesa, jakby pewien był, że pan go przyjmie. Czy to znajomy pana prezesa?
— Tak, owszem...
— Bo, wie pan, wydawało mi się, że to wariat.
— Dlaczego?
— No, bo gdy mu powiedziałem, że pan prezes przyjmuje w piątki, ten zaczął awanturować się. „Co to, powiada, w piątki, w piątki to wielki pan prezes może przyjmować, kogo chce, a zobaczysz pan, jeszcze panu uszu natrze, że mnie nie wpuszczasz. Już ten wasz wielki prezes, powiada, i u mnie nie będzie taki fisz377...”
Dyzma siedział czerwony jak burak.
— I co jeszcze mówił?
Krzepicki zapalił papierosa i dorzucił:
— Awanturnik i gbur... Pozwolił sobie nawet na jakieś idiotyczne groźby pod pańskim adresem, że to on panu pokaże i tak dalej...
Nikodem zmarszczył brwi i bąknął:
— Tak... Panie Krzepicki, jakby on znowu przyszedł, wpuść go pan do mnie... To taki narwaniec... Zawsze był taki...
— Dobrze, panie prezesie.
Powiedział to całkiem po prostu, lecz Dyzma nie wątpił, że Krzepicki albo już coś wywąchał, albo chce wywąchać. Postanowił za wszelką cenę zmusić Boczka do milczenia.
Krzepicki został u Nikodema na kolacji... Rozmowa zeszła na Koborowo i Dyzma powiedział z westchnieniem:
— Jakże to miło jest mieszkać na wsi, żyć spokojnie...
— Dobre wspomnienia ma pan prezes z Koborowa — zauważył Krzepicki. — A to ładny majątek! Cóż, niech pan rozwiedzie Ninę z Kunickim i ożeni się.
— Ba — kiwnął głową Dyzma — gdyby Koborowo było jej, to w trymiga378!
— Ale przecież nominalnie ona jest właścicielką?
— To i co? Kunicki ma plenipotencję379 bez ograniczeń.
— Plenipotencję można cofnąć.
Nikodem wzruszył ramionami.
— Ale weksli380 cofnąć nie można.
Krzepicki zamyślił się i zaczął gwizdać.
— Ot, co — dorzucił Dyzma — guzik!
Krzepicki nie przestawał gwizdać.
— Co mamy jutro? — zapytał Nikodem.
— Jutro... Nic specjalnego. Ale owszem, jest zaproszenie do cyrku. Wielka ma być sensacja. Przyjechał ten największy siłacz światowy, zapomniałem, jak się nazywa, ale ma walczyć z mistrzem Polski, Wielagą. Pan prezes lubi walki francuskie381?
— Owszem. To pójdziemy? O której to?
— O ósmej.
Pożegnał sekretarza i położył się spać. Nakładając pidżamę zauważył, że ma na szyi złotą gwiazdę. Czym prędzej zdjął ją, wpakował do pudełka od zapałek i schował w biurku, a gasząc światło przeżegnał się na wszelki wypadek.
Nazajutrz oczekiwania jego sprawdziły się. O pierwszej zjawił się Boczek. Istotnie zachowywał się z wielką pewnością siebie. Z daleka wiało od niego wódką.
Dyzma zmienił taktykę.
Podał Boczkowi rękę, podsunął mu krzesło i zapytał, jak mógł najuprzejmiej, czym może służyć. Natomiast Boczek, tym pewniej się czując, nie krępował się ani w słowach, ani w gestach. Posunął się nawet do takiej poufałości, że klepnął pana prezesa po ramieniu.
Tego Dyzmie było już zanadto. Zerwał się z miejsca i wrzasnął:
— Wont382! Cholero! Wont!
Boczek patrzał nań jadowicie i wstał.
— Popamiętasz jeszcze mnie, widzisz go, szyszka!
— Czego ty chcesz ode mnie? Pieniędzy, draniu, chcesz? — pienił się Dyzma.
Boczek wzruszył ramionami.
— Pieniądze też przydadzą się.
— Uuu... swołocz383!...
Nikodem wyjął z kieszeni dwadzieścia złotych, po namyśle dorzucił drugie dwadzieścia.
— Czego pan piekli się, panie Nikodem — pojednawczo zaczął Boczek — przecie ja panu żadnej krzywdy nie chcę zrobić...
— Nie chcę, nie chcę, a czego pan mordę rozpuszczasz przy moim sekretarzu, co?
Boczek usiadł.
— Sza, panie Nikodem. Czy nie lepiej nam żyć w zgodzie? Pan mnie pomożesz, a ja panu szkodzić nie będę...
— To nie dałem może panu posady?
— Co mi za posada — wzruszył ramionami Boczek. — Osiem godzin człowiek tyra384 za głupie czterysta złotych. A przy tym w fabryce taki huk, że nerwy nie strzymają385. To nie dla mnie...
— Może pana ministrem zrobić, co? — zadrwił Dyzma.
— Co pan kpisz, panie Nikodem, a niby dlaczego pana zrobili prezesem banku?
— Bo rozum mam, rozumiesz pan?
— Każdy ma swój rozum. A ja tak myślę, że jeżeli pan możesz być prezesem, to mnie wprost niehonorowo, żebym ja, dawniejszy pański zwierzchnik, nie miał pensji choćby osiemset złotych.
— Zwariowałeś pan, panie Boczek? Osiemset złotych, któż to panu da?
— Tylko bez bujania, panie Nikodem, już ja wiem, że jak się pan postarasz, to niejeden taki znajdzie się, co da.
W oczach Dyzmy zabłysła nienawiść. Powziął nagle postanowienie.
— No, dobrze, panie Boczek, widzę, że muszę... Hm... mogę pana zrobić zastępcą dyrektora Państwowych Składów Spirytusowych... Chcesz pan?
— To już pewno będzie lepiej. To może z mieszkaniem dostanę? Rodzinę trzeba będzie przecież sprowadzić.
— Pewno, że jest i mieszkanie. Ładne mieszkanie, cztery pokoje, kuchnia i opał darmowy, i światło.
— A pensja?
— Pensja będzie z tysiąc złotych.
Boczek rozrzewnił się. Wstał i wziął Dyzmę w objęcia.
— No widzisz pan, panie Nikodem, my swojaki z jednych stron, to musimy się wspomagać.
— Pewno — potwierdził Nikodem.
— Zawsze byłem pańskim przyjacielem. Inni odsuwali się od pana, że to, powiadali, bękart386, niby z nieprawego łoża, podrzutek...
— Przestań pan, do cholery!
— Toż mówię, inni tak w całym Łyskowie na pana, a ja nic i nawet w swoim domu pana przyjmowałem...
— Wielkie mecyje387 — pogardliwie skrzywił się Dyzma.
— Kiedyś były wielkie — flegmatycznie zauważył Boczek — ale co będziemy się spierać.
Nikodem siedział ponury jak noc. Wspomnienie tego, że jest podrzutkiem, skręciło mu wnętrzności. Nagle z całą jasnością uprzytomnił sobie, że dla nich dwóch, dla niego i dla Boczka, za mało miejsca w Warszawie... Nie tylko w Warszawie.
Wypogodzony wyraz twarzy Boczka znikłby bez śladu, gdyby mógł on teraz odczytać myśli swego dawnego podwładnego.
— Tak panu powiem, panie Boczek — zaczął Dyzma — przyjdź pan jutro i przynieś pan swoje papiery, wszystkie papiery, bo wystarać się o taką posadę dla pana, to nie byle co. Trzeba będzie dużo nagadać się i wytłumaczyć, że pan potrafisz być zastępcą dyrektora.
— Serdeczne dzięki, nie pożałuje pan tego, panie Nikodem.
— Wiem, że nie pożałuję — mruknął Dyzma — teraz jeszcze jedno: ani słówka nikomu, bo na to miejsce amatorów ze sto będzie, rozumiesz pan.
— Juści rozumiem.
— No to fertig388. Jutro o jedenastej.
Zapukano do drzwi i w progu ukazał się Krzepicki.
Boczek chytrze mrugnął do Dyzmy i skłonił mu się tak nisko, jak tylko pozwalała mu jego tusza.
— Najniższe uszanowanie panu prezesowi, będzie załatwione wedle rozkazu pana prezesa.
— Do widzenia, możesz pan iść.
Nikodem spostrzegł, że Krzepicki, udając zajętego trzymanymi w ręku papierami, spod oka obserwował znikającego za drzwiami Boczka.
— No, cóż tam, panie Krzepicki?
— Wszystko w porządku. Oto zaproszenie do cyrku.
— A prawda, idziemy.
— Dzwoniła jeszcze hrabianka Czarska, ale powiedziałem, że pan prezes zajęty.
— To szkoda.
— Che, che, che! Rozumiem pana prezesa. Te panny Czarskie to fin-fin... W zeszłym roku...
Nie dokończył, gdyż do gabinetu wpadł, nie zamykając za sobą drzwi, pułkownik Wareda.
— Serwus Nikuś! Gdzie to ciebie anieli noszą!
— Jak się masz, Waciu.
Krzepicki skłonił się i wyszedł.
— Wiesz bracie — zawołał pułkownik — zaszedłem tu do ciebie, bo przyszło mi na myśl, czy nie wybrałbyś się do cyrku, dziś przyjechał, wiesz, ten Tracco, najsilniejszy człowiek świata, będzie walczył z naszym mistrzem Wielagą.
— Wiem, nawet wybieram się.
— A to klasa! — klepnął Dyzmę po kolanie. — Będzie cała paczka. Uszycki, Ulanicki, Romanowicz z żoną...
Odezwał się telefon.
— Halo!
Krzepicki oznajmił, że znowu dzwoni panna Czarska, czy połączyć?
— Dawaj pan... Halo!... Tak, to ja, dzień dobry pani...
Zasłonił tubę ręką i szepnął do Waredy:
— To hrabianka Czarska!
— Fiu... fiu... — pokręcił ten głową.
— Ależ nie przeszkadza pani. Wprost naprzeciw389, bardzo mi przyjemnie...
Przytrzymał słuchawkę ramieniem i zapalił papierosa, którym go poczęstował pułkownik.
— Ależ, proszę pani, ja na literaturze nie znam się... Słowo honoru... A kiedy to?
— ... No dobrze, dobrze... A jakże zdrowie siostrzyczki? Wie pani, i ja też, ale o tym przez telefon lepiej nie mówić... Co, do teatru? Eee... wie pani co, czy nie chciałyby panie pójść ze mną do cyrku?... O nie, dziś walczy najsilniejszy człowiek świata... Jak?... Wacek, jak się on nazywa?
— Włoch, Tracco... Nie, tu u mnie siedzi mój przyjaciel, Wareda...
— Nikuś, powiedz jej, że rączki całuję.
— Rączki pani całuje... Będzie, a jakże... No, to dobrze się składa. Zajadę po panie moim samochodem... Do widzenia.
Położył słuchawkę i uśmiechnął się.
— Ach te baby, te baby!...
— Pójdą? — zapytał pułkownik.
— Jeszcze by nie!
— No to chodź, jedziemy na obiad.
— Zabierzemy i Krzepickiego.
— Jak chcesz — zgodził się Wareda.
W restauracji spotkali Ulanickiego i od razu zrobiło się wesoło.
— Znacie już tę anegdotę o buldogu i pinczerku? Gadajcie, co? — zapytał, gdy podano kawę.
— Uważaj! — ostrzegał Wareda. — Nie zapominaj, że kto powie stary kawał, stawia butelkę koniaku.
— Nie mądrzyj się, Wacuś — skarcił go z poważną miną Ulanicki. — Likurgiem390, który tę zasadę prawną ustanowił, byłem przecie ja sam we własnej osobie. Ale słuchajcie. Otóż siedzi sobie na rogu Marszałkowskiej wyżeł...
— Mówiłeś, buldog...
— Nie zawracaj kontrafałdy. Siedzi sobie wyżeł i patrzy, a tu z Ogrodu Saskiego pędzi buldog, olbrzymi buldog...
Dyzma wstał i bąknął:
— Na chwilę przepraszam.
— Znasz ten kawał? — zapytał Wareda.
Nikodem nie znał, lecz odpowiedział:
— Znam.
Prędko włożył płaszcz i wybiegł drzwiami, uchylonymi przez portiera.
Szofer nacisnął starter i otworzył drzwiczki.
— Możesz pan jechać do domu — powiedział Dyzma.
Stał chwilkę na chodniku, zanim auto odjechało, po czym poszedł w kierunku Bielańskiej i wsiadł do taksówki.
— Róg Karolkowej i Wolskiej.
Kiedy jeszcze był mandolinistą w barze „Pod Słońcem”, często odwiedzał z kolegami i przygodnymi kompanami tamte strony. Goście w barze czasami w przypływie dobrego humoru zabierali ze sobą orkiestrę.
Na długiej, wąskiej ulicy Karolkowej było ich kilka. Gdy auto stanęło, Nikodem zapłacił i, odczekawszy, aż szofer odjechał, skręcił w Karolkową.
Po obu stronach piętrzyły się jednostajne kamienice z czerwonej cegły: fabryki. Jednostajne mury tu i ówdzie dzielił wysoki drewniany parkan lub mały drewniany domek, w którego oknach pobłyskiwało światło małych żarówek zza żółtych firanek. Były to knajpy robotnicze, tak mało różniące się jedna od drugiej, że trudno byłoby je rozpoznać.
Nikodem szedł pewnym krokiem, aż pchnął wąskie drzwi.
Od razu ogarnął go zapach piwa i kiszonej kapusty. Szeroka lada, oszklona i przysłonięta białymi firaneczkami, zajmowała połowę niedużej salki, której kamienną podłogę pokrywały świeże trociny.
Zza zielonej kotary dochodziły głośne dźwięki harmonii i skrzypiec. Za ladą stał ponury mężczyzna o czerwonej twarzy i dwie podstarzałe kobiety. W bufetowej sali tylko dwa stoliki były zajęte.
Nikodem podszedł do szynkwasu.
— Większą? — zapytał gospodarz.
— Lej pan — odparł Dyzma.
Wypił i sięgnął po dzwonko śledzia.
— No co, panie Malinowski, jak idzie?
— Ot, pomału.
— A gra u pana Ambroziak, harmonista Ambroziak?
— Bo co? — nieufnie zapytał gospodarz.
— Nalej pan — powiedział Dyzma i wypił.
Przekąsił grzybkiem.
— Pan mnie nie pamięta, panie Malinowski, co?
— Tylu się ludzi zna — obojętnie zauważył knajpiarz.
— Jestem Pyzdraj. „Pod Słońcem” na Pańskiej grałem.
— Na Pańskiej?
— Tak. Mandolinista. Nazywają mnie Pyzdraj.
Restaurator nalał bez prośby kieliszek.
— A tak, owszem... No i jak tam?
—
Uwagi (0)